Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najwięcej płacze się w wakacje. Zwykły dzień wolontariuszki

Sylwia Hejno
Dziewiątka kociaków dzikiej kotki już jest zdrowa i do adopcji.
Dziewiątka kociaków dzikiej kotki już jest zdrowa i do adopcji. Sylwia Hejno
"Proszę o pomoc, pies w tragicznych warunkach", "Ratunku, szczenna suka na metrowym łańcuchu", "Potrącony kot kona na poboczu, gmina już zamknięta, kto pomoże?". Katarzyna Żywar jest oznaczana w dziesiątkach, jeśli nie setkach takich postów. Telefon dzwoni cały czas, nieustannie przychodzą sms-y i wiadomości na messengerze. Najczęściej są to rozpaczliwe prośby o pomoc, ale zdarzają się groźby, szantaże lub wyzwiska. Dość rzadko – podziękowania.

- Ludzie nie zdają sobie sprawy, że jesteśmy wolontariuszami, że poświęcamy każdą chwilę i każdy grosz na tę działalność. Jeździmy naszymi prywatnymi autami po kilkaset kilometrów miesięcznie. Bardzo często słyszmy, że to nasz obowiązek, bo za to bierzemy pieniądze - mówi ze smutkiem Kasia.

Na rzecz zwierząt działa intensywnie od ośmiu lat, a obecnie koordynuje lubelską sekcję Chełmskiej Straży Ochrony Zwierząt. Kosztem życia prywatnego, zawodowego, wolnego czasu. Zwierzęta – porzucone, ranne, z amputowanymi kończynami, ciężko chore, wycieńczone – są z nią całą dobę. Nawet gdy telefon nie dzwoni, nie daje się o nich nie myśleć.

W telefonie Kasia zrobiła zresztą ostatnio czystkę, zostało koło tysiąca zdjęć i filmików. Są na nich zwierzęta. Potrafi opowiedzieć historię każdego z nich – Kacperka, który nie przeżył, znalezionego przy drodze ze złamanym kręgosłupem, suczki Melci z otwartym złamaniem, która wśród ludzkiej obojętności błąkała się w ogromnym bólu, zagłodzonej bokserki uratowanej w mroźną noc, gdy spała na zwłokach drugiego psa. Każda z tych historii nadawałaby się na osobą opowieść, taką, która chwyta za gardło. Dla Kasi są one smutną codziennością.

Ze zwierzęcych losów rysuje się portret ludzkiego okrucieństwa, które nie ma zawodu, pochodzenia, adresu. W trakcie tych lat Kasia była świadkiem przeróżnych sytuacji, również takich, gdy biedni ludzie dbali o swoje zwierzęta, a wykształceni i zamożni traktowali je w urągający sposób. Jedną z bardziej przykrych, powtarzających się okoliczności jest śmierć opiekuna. W miażdżącej większości przypadków rodzina oddaje zdezorientowane zwierzę do schroniska.

- Pamiętam taki przypadek: starszy pan trafił do szpitala. Jego pies przebywał cały czas w mieszkaniu, sąsiadka wyprowadzała go raz na dwa dni. Gdy się o tym dowiedziałyśmy, starałyśmy się zorganizować kogoś do spacerów, karmę, dom tymczasowy. Gdy pan trafił do domu pomocy społecznej, okazało się, że dysponentem jego majątku jest ktoś z rodziny, osoba bardzo wysoko postawiona w Lublinie. Ten człowiek nie był zainteresowany, żeby dać dom staremu, schorowanemu psu swojego krewnego - opowiada.

Pytam jak to możliwe, że dużo się uśmiecha. - To chyba uśmiech przez łzy – żartuje, ale dodaje z powagą: – Cieszę, gdy uda się te zwierzęta uratować, tej satysfakcji nie da się wysłowić. Łatwo jest odwrócić głowę, powiedzieć "jestem za wrażliwy na takie rzeczy". Ludzie naprawdę wrażliwi starają się coś robić, nawet jeśli jest to kosztem komfortu, dobrego samopoczucia.

Kasia pomaga rodzicom w rodzinnym biznesie, a każdą wolną chwilę przeznacza na: jeżdżenie na interwencje, wizyty w klinikach, odwiedzanie domów tymczasowych, organizowanie zbiórek i wydarzeń na Facebooku, a to i tak tylko część listy. Przyznaje, że słabo sypia. Telefon może zadzwonić o każdej porze. Ostatnio na spotkanie ze znajomymi spóźniła się cztery godziny, bo po drodze ratowała porzuconego kota. Siłą rzeczy, po takiej życiowej selekcji, wśród jej przyjaciół zostały osoby o podobnej wrażliwości, które rozumieją takie sytuacje. Święta, wakacje – to czas, gdy najwięcej płacze. - Wtedy jest plaga porzuceń: ludzie wyjeżdżają na urlopy, albo do rodziny i w ramach porządków pozbywają się zwierząt, nieraz takich, które towarzyszyły im od lat. Nigdy nie zapomnę, gdy w święta Bożego Narodzenia zadzwonił telefon. Jedna pani spod Lubartowa przyszła uśpić swojego psa. Kilkunastoletnią, malusieńką suczkę. Nic nadzwyczajnego jej nie dolegało, po prostu jej przeszkadzała. Trafiła pod nasze skrzydła.

W niedzielę o godzinie dziewiątej, gdy większość ludzi jeszcze się wyleguje w łóżkach, Kasia jest w drodze do Zamościa – otrzymała zawiadomienie o kotce z dziewiątką kociąt, nad którymi znęcały się dzieci. Towarzyszy jej Magda, również wolontariuszka CSOZ. Dziewczyny mają w bagażniku: transportery, pudełko, rękawiczki, kocyki i termofor.

Nawet w drodze telefon cały czas jest w ruchu. Trzeba m.in. wybadać czy ktoś próbuje naciągnąć stowarzyszenie na leczenie zwierzaka czy rzeczywiście potrzebuje pomocy, pojawia się zgłoszenie o psiej rodzinie porzuconej w krzakach. Jest też pierwsza wiadomość po adopcji niewidomego, kudłatego psa Kodiego. Dziewczyny oddychają z ulgą: nierzadko po tej pierwszej dobie ludzie się rozmyślają. "Pies nie spełnił naszych oczekiwań" – usłyszały kiedyś. Tym razem chyba wszystko będzie dobrze, powraca tylko pytanie - co zrobić z jeszcze dziesiątką kotów pod opieką?

- Gdy jedziemy na interwencję, to zawsze z ciężkim sercem, bo zastanawiamy się co my potem z tym zwierzakiem zrobimy. Nie mamy schroniska, długi w lecznicach rosną, domów tymczasowych jak na lekarstwo, a adopcje stoją – wyjaśnia Kasia - Notorycznie, gdy prosimy ludzi, by przetrzymali zwierzę, na przykład parę dni po zabiegu, to pada tłumaczenie "Nie mogę, bo mam małe mieszkanie" albo "Nie mogę, bo już mam psa/kota". I wtedy zwykle lituje się osoba, która ma na tymczasie zwierząt kilkanaście – opowiada Kasia.

Tym kimś jest właśnie Magdalena Maciuk. Mama na pełnym etacie, z trójką synków i dwunastką tymczasowych podopiecznych w mieszkaniu w bloku na Czechowie (dom tymczasowy to forma pomocy – dana osoba udostępnia zwierzęciu miejsce u siebie w domu, aż nie znajdzie stałego opiekuna, organizacja zapewnia karmę i opiekę weterynaryjną) - Nie jest łatwo, ale można. Wystarczy trochę dobrej woli – rzuca Magda zza kierownicy – Chłopcom najtrudniej było się pogodzić z tym, że zwierzątka odchodzą, ale wytłumaczyłam im, że to dlatego, że znalazły domy na zawsze, a my możemy teraz pomóc kolejnym. Rozumieją to.

Dziewczyny podkreślają, że najtrudniej pomóc, gdy dana osoba nie chce nawet słyszeć o tym, by na przykład zabezpieczyć zwierzę chociażby na dwie godziny do czasu ich przyjazdu. Albo przetrzymać je przez noc, gdy jest późny wieczór. - Tłumaczymy, że trudno nam jechać przykładowo kilkadziesiąt kilometrów, gdy psa czy kota może za pięć minut nie być. I, że bardzo prosimy o to, by zwierzę mogło zaczekać na przykład w łazience czy garażu. Niewiele osób się zgadza, większość chyba oczekuje, że się teleportujemy – mówi gorzko Kasia.

Na szczęście pani Anna z Zamościa udostępniła zwierzakom przydomową pralnię. Gdy przyjeżdżamy, karmi kociaki strzykawką. Widać, że jest zaprawiona w bojach. - Ta kotka już wcześniej się kociła, maluchy marły jak muchy, istna tragedia. Przypadkiem udało mi się ją złapać, jak zobaczyłam, że dzieci czymś się bawią w krzakach. Słychać było pisk. Nie wiem jak ludziom trzeba tłumaczyć, żeby sterylizowali psy i koty – pani Anna nie kryje nerwów.

Czasu jest mało, trzeba zdążyć do kliniki. Na odchodnym pani Anna wręcza nam worek karmy (to także rzadki gest). Gdy okazuje się, że sama pomaga bezdomnym zwierzętom w okolicy, dziewczyny odmawiają – na pewno jej się przyda.

W lecznicy na Felinie, gdy Magda asystuje przy kociakach, Kasia zabiera na spacer Melę, suczkę, która trafiła z otwartym złamaniem. Ma w łapce szynę, ale niestety nie goi się zbyt dobrze. Brakuje jej także rehabilitacji w postaci odpowiedniego ruchu, którego klatka w szpitaliku jej nie zapewnia ( znów – brak chętnych na dom tymczasowy, takich historii są setki). Na zabieg czeka w tym czasie mały, rudy kociak z gigantyczną przepukliną. Dziewczyny łapią w locie odratowaną z wypadku kotkę Carmen i pędzą do Magdy, zostawić kocią rodzinkę. - Czasem się zastanawiam co normalni ludzie robią w taką szarą, deszczową niedzielę, jak ta. Pewnie oglądają filmy, leżą pod kocem. Ciekawe jak to jest – żartuje Magda.

Od progu wita nas szczeniak, Długi, który niebawem znalazł dom. Z oddali słychać szczekanie Abi młodziutkiej suni, kolejnej tymczasowiczki, która ze względu na wadę rzepek cierpi od urodzenia. Obecnie, w trakcie leczenia, unieruchomiona w gipsie, cieszy się na nasz widok. Na pierwszy rzut oka nie widać, że w mieszkaniu Magdy jest tyle zwierząt, każde znalazło sobie swój kawałeczek podłogi, panuje porządek. Na ścianie wiszą portrety synów oraz wizerunek całej rodziny, z chłopcami, Magdą i jej mężem. - Gdyby ludzie chętniej zostawali domami tymczasowymi, byłoby łatwiej. Koszty, jakie musimy przeznaczać na pobyt w lecznicach czy hotelikach są ogromne, te fundusze można z powodzeniem poświęcić na przykład na leczenie i ratowanie innych zwierząt. Nie mówiąc już o tym, że zwierzę w domu szybciej dochodzi do siebie fizycznie i psychicznie i uczy się w nim funkcjonować – wyjaśnia Magda.

- O psy w typie rasy, czy koty z nietypowym umaszczeniem: białe czy błękitne ludzie się niemal zabijają, na kundelki czy dachowe buraski mało kto spojrzy. To smutne i wiele mówi o tym, jakie płytkie jest nasze podejście do zwierząt. Ludzie chcą najczęściej adoptować zwierzę, bo jest śliczne, będzie ładnie wyglądać w domu i można się nim pochwalić przed gośćmi – dodaje ze smutkiem.

Dziewczyny mają tego dnia jeszcze masę roboty: odwieźć Carmen do nowego domu, pojechać do innej lecznicy, dostarczyć karmę i kocyki następnym podopiecznym: psu Diablo, z wrośniętą kolczatką, który ledwo przeżył po poważnym stanie zapalnym i Agatkowi, kocurkowi z amputowaną łapką. Późnym wieczorem czeka je łapanka kotki pod Biedronką. Wolontariuszki zapewniają, że to była i tak bardzo spokojna niedziela. Kolejne najbliższe dni to kolejne historie: zagłodzonego, skołtunionego owczarka niemieckiego Kory, kundelka Lucusia, który ledwo uszedł z życiem po pogryzieniu, kózki Heli, którą właścicielka zwyczajnie wypuściła w wieś, po tym, jak się wyprowadziła czy przywiązanego do drzewa w lesie pod Poniatową psiaka. Parę dni potem pod opiekę Magdy trafiła suczka Milda – wychudzona mikrosunia w typie jorka, która urodziła siedem szczeniąt, z czego przeżyły trzy. Gdyby nie wolontariuszki, szczeniaki zostałyby uśpione, a sunia, z prosto z gminnej przechowalni, trafiłaby do schroniska o fatalnej renomie. Tak wygląda u nich dzień po dniu, tydzień po tygodniu.

Pytam Kasię, co jest w tym wszystkim dla niej najtrudniejsze. Zastanawia się. Nie są to brutalne interwencje, ani podpisywanie zgód na eutanazję. - Najgorsze ze wszystkiego jest, gdy szczenięta czy kocięta, których nikt nie chce, przychodzą na świat tylko po to, by po paru dniach umrzeć. Do tej pory nie umiem się z tym pogodzić, ani zrozumieć po co ludzie produkują to bezsensowne cierpienie, gdy wystarczyłoby zwierzę wysterylizować – odpowiada.

Obecnie dziewiątka kociaków u Magdy jest do adopcji. Dziewczyny mają pod swoją opieką około trzydziestu psów i trzydziestu kotów, a w kolejce, aż się zwolni miejsce w klinice lub domu tymczasowym, czeka jeszcze dwadzieścia zwierząt. Ich koszty utrzymania są ogromne, wszystko zależy od stanu zdrowia zwierzęcia. Gdy trzeba ratować jego życie te kwoty wynoszą średnio od 1,5-2 tys. zł w górę.

Jakiś czas temu dziewczyny wystosowały na Facebooku apel: "Kochani! Sekcja Lublin CSOZ stanęła na progu zawieszenia działalności na czas spłaty długów i wyadoptowania ogromnej ilości zwierzaków. Nie ma dnia, żebyśmy nie dostawali prośby, nakazu, szantażu, by zabrać jakieś zwierzę (...) Nie mamy żadnych schronisk, mamy kilka wspaniałych domów tymczasowych, których teraz bardzo mocno testujemy cierpliwość (...) Prosimy z całego serca, pomóżcie nam pomagać". Podpisały się pod nim: Monika, Katarzyna, Joanna, Magdalena.

Jeżeli chcecie podarować dom tymczasowy, karmę dla podopiecznych lub w inny sposób pomóc kontaktujcie się z CSOZ przez Facebooka lub mailowo: [email protected]

Zobacz też: "Klatka życia" ratunkiem dla zwierząt

Hampton by Hilton w Lublinie otwarty. Oglądamy pokoje, sprawdzamy ceny (ZDJĘCIA, WIDEO)
Pralinki, trufle i cukierki z chrupkami. Pszczółka stawia na czekoladki (WIDEO, ZDJĘCIA)
Święto Młodego Cydru 2017 w Lublinie. Beczka, jabłka i koncerty (ZDJĘCIA, WIDEO)
90 lat Lubelskiej Energetyki: Podwójne święto energetyków (ZDJĘCIA, WIDEO)

Jesteśmy też w serwisie INSTAGRAM. Obserwuj nas!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Najwięcej płacze się w wakacje. Zwykły dzień wolontariuszki - Kurier Lubelski

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki