Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Każdy ma swój Mount Everest

Anna Gronczewska
123RF
Marek Rożniecki z Łasku jest znanym urologiem. Ale jego pasją od lat są góry. Był lekarzem kilkunastu ekip, zdobywających najwyższe szczyty w Himalajach czy Andach. Tak jak u wielu alpinistów, górska przygoda zaczęła się od czytania książek. Potem z rodzicami jeździł w Tatry. Ale oni chodzili po ulicach Zakopanego, a on zdobywał z gazdą, u którego mieszkał, kolejne tatrzańskie szczyty. Potem zapisał się do Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego. W 1974 roku wyruszył na wyprawę w Andy, do Peru i Boliwii. Potem przyszedł czas na Himalaje. Brał udział w wyprawach Piotra Pustelnika, gdy ten zdobywał m.in. Mount Everest czy K2.

- Pierwsza wyprawa w Himalaje miała miejsce w latach osiemdziesiątych - opowiada pan Marek. - Pojechaliśmy do Indii, by zdobyć Shivling. Akurat w języku hindi oznacza to falusa. Dla mnie jako urologa było to niesłychane. Na tej wyprawie był m.in. Piotr Pietrzak z Łodzi. Ale tego szczytu nie zdobyto. Nastąpiło załamanie pogody, doszło do niegroźnego na szczęście wypadku i trzeba było wracać.

Potem wrócił w to miejsce, tylko zdobywali Kedar Dom. Wtedy też pogoda nie pozwoliła wejść na szczyt. Kolejnym szczytem był Mount Everest, na który od strony północnej, chińskiej weszli: Piotr Pustelnik, Ryszard Pawłowski i dwóch Włochów. Następnie była wyprawa na K2, który zdobył wtedy Piotr Pustelnik.- Ja na Mount Evereście nie byłem - przyznaje Marek Rożniecki. - Największa wysokość, do jakiej doszedłem, to było 6.800 metrów, byłem na przełęczy północnej, przed Mount Everestem. Każdy ma swój Mount Everest. To był mój. Ja nie byłem nigdy zawodowcem, tylko wielkim miłośnikiem gór.

Marek Rożniecki uważa, że w górach trzeba zachować rozsądek. Wtedy można być na 80 procent pewnym, że zachowa się życie. Brak rozsądku, zbyt wybujała ambicja to bardzo źli doradcy. Mogą doprowadzić do tragedii.

- Góry są nieprzewidywalne - dodaje pan Marek. - Człowiek czuje się doskonale, a tu nagle po godzinie umiera. Wielką rolę odgrywa tu wysokość, nagła zmiana pogody, wiatr, zimno.

Łodzianin Piotr Pustelnik to jeden z najbardziej znanych polskich alpinistów. Jest trzecim, obok Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego, Polakiem, który zdobył koronę Himalajów. Składa się na nią czternaście ośmiotysięcznych gór. W dzieciństwie znany alpinista był bardzo chorowity. Stwierdzono u niego wadę serca. Był zwolniony z lekcji wychowania fizycznego. Wojsko też spisało go na straty. Na szczęście wada serca nie była poważna i udało się ją wyleczyć. Pewnie dlatego późno zaczął się wspinać. Był rok 1973, miał wtedy 22 lata. Zapisał się na kurs wspinaczkowy, ale go... nie zaliczył. Za drugim podejściem było już lepiej.

Pierwszy raz w Himalaje wybrał się w 1985 roku i zdobył wtedy tylko kilka sześciotysięcznych szczytów oraz jeden siedmiotysięczny. Ale wówczas przeszedł ten himalajski szlif, przeżył chorobę wysokościową. Swój pierwszy ośmiotysięcznik zdobył w 1990 roku. Miał wtedy 39 lat. Tą pierwszą ośmiotysięczną górą był Gaszerbrum II. Wtedy w Himalaje pojechał z Wandą Rutkiewicz, która z kobiecą wyprawą zdobyła Gaszerbrum I.

- Przy tym pierwszym ośmiotysięczniku nie mieliśmy szczęścia do pogody - opowiadał nam Piotr Pustelnik. - W bazie spędziliśmy 42 dni. Prawie dwa miesiące oblegaliśmy górę, a z 16-osobowej ekipy zdobyły ją tylko dwie osoby - ja i niemiecki alpinista. Było to dosyć dziwne. W ostatnim obozie Niemiec był w namiocie obok. Kiedy ja wychodziłem w stronę wierzchołka, jego już nie było w namiocie, a wcześniej się nie kontaktowaliśmy. Nie wiedziałem czy poszedł w dół, czy górę. Warunki były fatalne - śnieżyca, zawierucha. Już na szczycie zobaczyłem ślady ludzkie. Okazało się, że Niemiec wszedł od drugiej strony. Tak więc byliśmy razem na szczycie i nie widzieliśmy się.

Do dziś pamięta, jak sam stał na wierzchołku ośmiotysięcznej góry. Mówi, że to niezapomniane przeżycie. Wtedy też pomyślał, że warto zdobywać kolejne szczyty.

Nie zawsze się jednak udawało. W pierwszym podejściu na Makalu przeszkodziła pogoda, choć Piotr Pustelnik był już tylko godzinę drogi od wierzchołka. - Bardzo wiało, a wspinanie się przy takiej pogodzie po tak cienkiej grani, gdzie z obu stron jest przepaść, to jednak ryzyko - tłumaczył nam alpinista. - Obóz rozbiliśmy na wysokości 7.400 metrów. Spaliśmy w namiocie, którego ścianki wibrowały na wietrze, co dawało 60 - 70 decybeli hałasu. Wrażenie było takie, jakby bez przerwy strzelał karabin maszynowy. Uznaliśmy, że nie ma szans na poprawę pogody. Szanse na wejście i zejście z wierzchołka były niewielkie. Woleliśmy nie ryzykować.

Chwile grozy Piotr Pustelnik przeżył m.in. przy próbie zdobycia Broad Peaku. Wtedy po ciężarem 65 kilogramów zerwała się lina, która powinna wytrzymać 600-kilowe obciążenie.

- Pomknąłem wtedy po stoku lodowym w stronę swojego przeznaczenia - opowiadał Piotr Pustelnik. - Bóg chciał, że zatrzymałem się, wpadłem w kamory i żyję. A po paru sekundach wiedziałem, że prędkość mam taką, że tylko cud mnie może uratować. Cuda, jak widać, się zdarzają.

Dramat rozegrał się też już po zdobyciu K2. Przy zejściu zasłabł Włoch, kolega Piotra Pustelnika. Pomogła wtedy też rosyjska ekipa, która miała w swym obozie lekarstwa. Włoch dostał porcję zastrzyków, które zrobił mu Piotr Pustelnik i ruszył w dół. Najtrudniejsze odcinki przeszedł sam. Początkowo czuł się świetnie, ale łódzki alpinista wiedział, że nie będzie trwało to długo. Piotr Pustelnik zszedł do obozu Rosjan po butle z tlenem. Była to wielka jaskinia, wykopana w śniegu.

- W obozie siedział Rosjanin, który rwał się do walki - wspominał nam Piotr Pustelnik. - Mówił, że jest tu już trzeci dzień i jeśli zostanie dłużej, to oszaleje. Dałem mu więc maskę, butlę z tlenem, reduktor i powiedziałem, żeby zaniósł to Włochowi. Zaznaczył, że jest skałkowcem i nie umie się posługiwać tlenem. Szybko nauczyłem go, jak obchodzić się z tym, on powiedział: "No problem" i poszedł do Włocha. Pomyślałem, że godzinę Rosjanin ma na dojście, drugą godzinę na zejście, za góra trzy godziny powinni być w obozie. Minęło sześć godzin, zrobiło się ciemno, wypiliśmy 65. herbatę, a oni nie wracali. Wreszcie o godzinie 11 w nocy wpadł do namiotu biały bałwanek. To był Rosjanin. I słychać tylko same przekleństwa. Rosjanin zaczął się skarżyć, że Włoch idzie bardzo wolno, gubi po drodze różne rzeczy. Zapytałem, czy założył mu maskę. Odpowiedział, że tak. Mniej więcej po półgodzinie przyszedł Włoch. Wtoczył się do namiotu i zauważyłem, że Rosjanin nie odkręcił mu tlenu! Włoch szedł w masce, przez którą trudniej się oddycha i z butlą, czyli dodatkowymi trzema kilogramami na plecach...

Dziś wspinają się też synowie pana Piotra, Paweł i Adam Pustelnikowie. Młodszy o pięć lat Adam jest jednym z najlepszych polskich skałkowców.

- Od dziecka jeździliśmy w góry - opowiada Paweł Pustelnik. - Zaczęło się od skałek w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, potem były Tatry. Tata zaczął jeździć w wysokie góry. Wtedy my z bratem zaczęliśmy wspinać się sami.

Paweł Pustelnik twierdzi, że w przeciwieństwie do taty nie pociągają go te największe góry. Wspinał się w Kirgizji, górach Grenlandii. Najważniejsze dla niego jest wspinanie w skale, choć wspina się w Tatrach zimą, trzymanie czekana w ręce nie jest mu obce. Był raz w Himalajach. Przyznaje, że góry są niesamowite, to wielkie przestrzenie.

- Byłem też w bazie pod Mount Everestem i tam jest małe miasteczko - dodaje. - Niesamowity huk, mnóstwo ludzi. Są nawet namioty, w których można kupić coca-colę.

W góry Grenlandii pojechał razem z pięcioosobową ekipą łódzkiego Akademickiego Klubu Wysokogórskiego. Przez miesiąc byli sami w górach. Jest tam szereg dziewiczych szczytów, na których nie stanęła ludzka noga. Na wielu nie było jeszcze Polaków. Zdobyli wtedy pionową skałę, która miała kilometr wysokości.

- Tak naprawdę trudność góry nie zależy od jej wysokości - przekonuje Paweł. - Niższa góra może być znacznie trudniejsza od tej wyższej. Potwierdzi to na pewno mój tata. Teraz największymi wyzwaniami w himalaizmie są drogi trudne techniczne, drogi prowadzące na siedmiotysięczniki w Himalajach, Karakorum.

Paweł Pustelnik przyznaje, że z każdym wspinaniem wiąże się ryzyko. W wysokich górach może być większe. Bo tam dochodzą czynniki, związane z wysokością. A więc niższa temperatura, mogąca zmienić się w każdej chwili pogoda, przystosowanie organizmu do wysokości. Natomiast zanim człowiek zacznie wspinać się na skałach, to kończy specjalne kursy. Uczy się, jak ratować siebie, kolegów w sytuacjach zagrożenia. Dzięki temu ryzyko jest ograniczone. Oczywiście, wypadki się zdarzają, ale tak jest w każdym sporcie.

- Czym człowiek idzie wyżej w góry, tym wzrasta rola czynników obiektywnych, jak wiatr, lawina, zimno - tłumaczy Paweł Pustelnik. - Ale gdy jesteśmy w górach, to zawsze towarzyszy nam ryzyko. Gdybym jakiegoś przypadkowego człowieka z ulicy Piotrkowskiej zabrał w Tatry i próbowalibyśmy wejść na Mnicha, to dla mnie byłaby to bezpieczna droga. Dla niego balansowanie na granicy życia i śmierci.

Macieja Stępniaka, absolwenta Politechniki Łódzkiej, wiceprezesa Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego, miłością do gór zarazili rodzice. Jeździł z nimi w Tatry, Beskidy. Z czasem rodzinne wypady w polskie góry już mu nie wystarczyły. Zaczął się wspinać. Najpierw w skałach, później w Tatrach latem i zimą. Pojawił się pierwszy pomysł zorganizowania dalszej wyprawy. Zaczął sięgać wyżej. Razem z grupą przyjaciół chcieli zdobyć Mont Blanc. Nie udało się.

- Podczas próby wejścia nastąpiło załamanie pogody - wyjaśnia Maciej Stępniak. - Pojechaliśmy na przełomie sezonów, pod koniec kwietnia i zalegało tam jeszcze bardzo dużo śniegu. Byliśmy jedyną grupą, która się wtedy wspinała. Rozsądek nakazał, byśmy zrezygnowali z ataku szczytowego.

Na Mont Blanc wrócił z inną ekipą. Tym razem udało mu się zdobyć najwyższy szczyt Europy. Potem był wyjazd w góry Kirgizji. Tam razem z ekipą miał zdobyć dwa szczyty: Chan Tengri i Pik Pobiedy. Stanowią one dwa z pięciu szczytów byłego Związku Radzieckiego, po zdobyciu których alpiniści otrzymują prestiżowy tytuł Śnieżnej Pantery. Udało się wejść tylko na pierwszy z nich.

- Chan Tengri ma wysokość 7.010 metrów n.p.m. i nazywany jest małym K2 - dodaje pan Maciek. - To było niesamowite doświadczenie i pierwsze spotkanie z taką wysokością.

W 2011 roku razem z ekipą Łódzkiego Klubu Wysokogórs-kiego pojechał w Himalaje. Celem był liczący 6.950 metrów Numbur, szczyt do tej pory niezdobyty przez Polaków. Ostatnie odnotowane wejścia na tę górę miały miejsce na początku lat dziewięćdziesiątych.

- Próbowaliśmy dwa razy atakować szczyt. Zabrakło niewiele, by zdobyć tę górę - opowiada Maciej Stępniak. - Powodem była pogoda. Nie było szans, że się w najbliższym czasie poprawi. Decyzja była trudna, ale postanowiliśmy wracać. Zadecydował zdrowy rozsądek. Trzeba wiedzieć, kiedy się wycofać. Bardzo nas to bolało. Szczyt był tak blisko, a my mogliśmy być pierwszymi Polakami na nim.

Maciej Stępniak przyznaje, że są różne powody, które ciągną ludzi w wysokie góry. Młodzi ludzie często potrzebują silnych wrażeń, zastrzyku adrenaliny, przed którym trudno uciec.

Himalaizm to z jednej strony sport indywidualny, ale też zespołowy. Choć zdaniem Macieja Stępniaka są takie sytuacje, że choć działa się w grupie, to każdy sam musi podjąć decyzję, czy jest w stanie dalej pójść.

- Wiem, że czasem trudno zrezygnować, ale trzeba umieć powiedzieć: - Nie dam rady - uważa pan Maciek.

Sam spotkał się ze śmiercią. Gdy schodzili z jednego ze szczytów, od ściany odpadł jego partner. Był to ostatni zjazd na linach. Od obozu dzieliło ich 400 metrów. Widzieli go w dole. Ale było ciemno, zaczął padać śnieg, o nieszczęściu zadecydował jeden krok.

- Góry uczą pokory - twierdzi Maciej Stępniak. - Kto jej nie ma, nie ma po co chodzić w góry. Ile razy się tam idzie, trzeba mieć świadomość, że może stać się coś złego. Góry stanowią takie miejsce między życiem i śmiercią. Jedna decyzja może przynieść skutki, których się już nie odwróci. Ludzie, z którymi chodzi się po górach, choćby znani tylko z imienia i nazwiska, są bardzo bliscy. Wszyscy mamy bowiem tę samą pasję...

Marek Rożniecki spędził kiedyś sześć tygodni na wysokości 6.500 metrów nad poziomem morza. Schudł wtedy 22 kilogramy.

- Organizm mnie spalał, byłem bardzo słaby - dodaje. - Gdy wróciliśmy do Polski, żona mnie nie poznała.

To, czy miał podczas wyprawy dużo pracy, zależało, jak przebiegała aklimatyzacja, czy były choroby wysokościowe, zatrucie.

- Jak było wszystko w porządku, to nie zostało mi nic innego, jak miksować wódeczkę! - śmieje się pan Marek. - W wysokich górach pije się wódkę, ale inaczej niż na nizinach. Można wypić jeden kieliszek i iść spać, oczywiście o ile następnego dnia nie idzie się w góry. Tam nikt nie może sobie pozwolić na kaca.

Marek Rożniecki mówi, że tam na górze najgorsze jest czekanie na pogodę, na szczytowy atak. Bywa, że w przez kilka tygodni siedzi w namiocie pięciu - sześciu brudnych facetów. Opowiadają te same dowcipy, ciągle jedzą to samo. Jeden czyta, drugi głupkowato się śmieje. Nietrudno o konflikt.

- Wtedy wielką rolę ma do odegrania lekarz - dodaje dr Rożniecki. - Musi być bowiem dobrym psychologiem i rozładować te wszystkie napięcia.

Ciężkie jest też czekanie w bazie, gdy ktoś rusza do szczytowego ataku. Mijają godziny, a on nie wraca. To ciężkie chwile.

Problemem są odmrożenia. Jest szczęśliwy, że podczas wypraw, w których brał udział, nie było śmiertelnego wypadku. Postrachem jest choroba wysokościowa. Nagle zaczyna boleć głowa, zaczynają się nudności, wymioty, szybki oddech kaszel.

- Trzeba wtedy podać leki odwadniające, bo woda zbiera się w płucach, ale przede wszystkim trzeba sprowadzić takiego człowiek w dół - mówi dr Marek Rożniecki. - Wystarczy 500 metrów i już jest lepiej.

Edmund Hillary, który jako pierwszy zdobył Mount Everest, był potem kierownikiem wyprawy na Makalu. Doszedł do 6.000 metrów i musiał wrócić, bo dopadła go choroba wysokościowa.

Paweł Pustelnik zapewnia, że w góry nie chodzi się po to, by znaleźć się na granicy życia i śmierci. Tam nie chodzi się po śmierć, ale po życie.

- By minuty i godziny tam spędzane smakowały lepiej niż na dole - dodaje. - Gdyby ktoś chodził w góry, aby balansować na granicy życia i śmierci, to według mnie kandydat do leczenia.

Każdy w góry idzie po co innego. Jednego pociągają widoki, innego aspekt sportowy, kolejnego intensywność przeżywania.- Mnie właśnie pociąga ta intensywność przeżywania - przyznaje Paweł Pustelnik. - Dwa dni, które mogę spędzić w górach, to jakbym był dwa tygodnie w Łodzi.

Paweł Pustelnik mówi, że inaczej przeżywa swoje wyprawy, inaczej wyprawy ojca w wysokie góry.

- Kiedy sam jestem w górach, to się boję, bo tylko głupcy się nie boją - tłumaczy.- Ale to inny strach niż przy wyprawach ojca. Ten strach kontroluję, bo wiem, że zakres ryzyka zależy ode mnie. Wiem, co zrobić, by nic złego się nie stało. Kiedy siedzę przy komputerze i śledzę kolejne doniesienia z wyprawy taty, to ogarnia mnie lęk. Widzę, że coś dzieje się źle, ale nie mam na to żadnego wpływu.

Kiedy Piotr Pustelnik wyruszał na wyprawy w Himalaje, to świat nie był tak skomputeryzowany i skomunikowany jak teraz. Obowiązywała prosta zasada: brak wiadomości to dobra wiadomość.

- Teraz w bazach są telefony satelitarne, internet, himalaiści piszą swojego bloga, czasem łączą się z rozgłośniami radiowymi - mówi Paweł Pustelnik.- Minuta po minucie wiemy, co dzieje się w górach. Kiedyś dopiero po powrocie do kraju dowiadywaliśmy się, że tata mógł wpaść do szczeliny, ale udało się ominąć zagrożenie i wszedł na szczyt.

- Tata udowadniał, jak ważny tam w górach jest drugi człowiek - twierdzi Paweł Pustelnik. - Lojalność, pomoc członkom zespołu w tym sporcie jest bardzo ważna.

Paweł Pustelnik wierzy, że razem z tata i bratem pojadą w góry. Może nie w te najwyższe, bo tam najstarszy z rodziny zdobył już wszystko. Paweł ma jeszcze kilka pasm, które chce odwiedzić. Marzy o Patagonii, znajdującej się na południowym krańcu Ameryki Południowej, chce zawracają wszystkie wiatry. Ale też o Karakorum.

- Tyle, że nie interesują mnie ośmiotysięczniki, ale trudne do zdobycia z punktu technicznego góry - dodaje.

Marek Rożniecki przyszłym roku zamierza jechać w Himalaje Mustang, w Nepalu. Są tam góry, sięgające 6.000 metrów.

- Może pojedzie z nami Piotr Pustelnik? - zastanawia się.

Maciej Stępniak wie, że góry działają jak narkotyk. Chce wrócić w Himalaje. Ma w planach ośmiotysięcznik. Może uda się za rok, za dwa lata.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki