Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Zimoch: Razem z zawodnikami gram i skaczę...

Anna Gronczewska
Tomasz Zimoch
Tomasz Zimoch Bartek Syta
Miał być sędzią tak jak tata, rozważał też studia medyczne. Gdy był mały, to chodził z kijem naśladującym mikrofon i przeprowadzał wywiady. Z Tomaszem Zimochem, dziennikarzem sportowym, rozmawia Anna Gronczewska.

Jak się Pan czuje z tytułem Mistrz Mowy Polskiej?
To bardzo miła nagroda. Mam wiele radości z tego wyróżnienia. Ja jestem nadal Tomkiem Zimochem, nic się nie zmienia. Ta nagroda może tylko tremować. Muszę teraz bardziej uważać. Staram się jednak zawsze mówić poprawnie. Tak mnie uczono w szkole, na początku zawodu. Choć nie ukrywam, że teraz słyszę od kibiców, żebym uważał. Będą mi te błędy wytykać. Wiem, że ich nie uniknę, ale staram się mówić po polsku.

Czuje się Pan poetą mikrofonu?
Nie, ale to miłe, gdy tak o mnie ktoś mówi. W dzisiejszych czasach, gdy nastąpił fantastyczny rozwój audio-wideo, telewizji, gdy podaje się wszystko na tacy za pomocą kamery, to dalej moje oczy, moje usta są tym, co ja czuję, słyszę. Za ich pomocą chcę przekazać relacje słuchaczom. Staram się tak działać na wyobraźnię, by słuchacz czuł, że siedzi obok mnie na tym radiowym stanowisku. I widział to, co ja w danym momencie.

Co sprawia, że tyle lat jest Pan wierny radiu?
Bo to taka nieustająca randka. Z radiem, ze sportem, ciągle idę pod rękę. Tak jak z ukochaną dziewczyną siada się na ławce, idzie się pierwszy raz do kina, pierwszy raz tańczy. Następuje pocałunek. U mnie tak jest z radiem. Ciągle je odkrywam. Chcę je tak symbolicznie pocałować. Poza tym radio jest intymne, bardzo wdzięczne. Choć nie ukrywam, że chodzą mi po głowie różne pomysły. Chciałbym spróbować dokumentu, nie tylko radiowego. Bawią i wciągają mnie nowe media. Internet, portale społecznościowe. Można tam dyskutować z kibicami i toczyć twarde, słowne pojedynki.

Wszystko zaczęło się w Łodzi?
Tak. To moje rodzinne miasto. Zaczęło się na Stokach w szkole nr 139, potem w VIII LO, na wydziale prawa. Następnie na aplikacji w sądzie. A przede wszystkim w radiu studenckim KIKS na Lumumbowie i w łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia. Najwięcej zawdzięczam nieodżałowanemu Zbyszkowi Wojciechowskiemu. Potem ta przygoda przeniosła się do redakcji sportowej w Warszawie. Ale ja przecież nadal jestem łodzianinem!

Gdy był Pan chłopcem to marzył, by zostać sprawozdawcą sportowym?
Były takie marzenia. Nie mogłem ich zrealizować. Gdzieś ta miłość do sportu została.

Grając na podwórku w piłkę krzyczał Pan, że Lubański podaje do Deyny?
Nie. Choć gdy grałem w kapsle, to chciałem być Szurkowskim i tym Szurkowskim byłem. Potem w szkole podstawowej na dwadzieścia kilka stron napisałem wypracowanie o Ryszardzie Szurkowskim. Potem podobno chodziłem z kijem i przeprowadzałem wywiady. Kij miał być mikrofonem. Tak to się rodziło. Ale nigdy nie przypuszczałem, że będę takim szczęściarzem i zostanę dziennikarzem sportowym, radiowym. Gdy dostawałem tytuł Mistrza Mowy Polskiej, to pomyślałem, że jestem szczęściarzem. Mogłem opisywać fantastyczne sportowe wydarzenia, w tym m.in. mecz Widzewa z Broendby Kopenhaga, sprawozdanie, które żyje swoim życiem w internecie.

Mama była farmaceutką, tata sędzią, pan skończył prawo, aplikację sędziowską i został... dziennikarzem.
Już na drugim roku studiów wiedziałem, że będę chciał iść drogą dziennikarską. Zrezygnowałem z etatowej aplikacji sędziowskiej co w tamtych czasach było zaskakujące i koledzy pukali się w czoło. Ale skończyłem aplikację pozaetatową, zdałem egzamin sędziowski. Wcześniej marzyłem też o medycynie. Jednak zrealizowało się to marzenie o dziennikarstwie, pracy w radio.

Nie żałuje Pan tego wyboru?
To bardzo trudny zawód, ale byłbym obłudny, gdybym narzekał. Chociaż nieraz chciałbym spróbować swoich sił jako adwokat, ale w takich procesach, gdzie można wykonać wnikliwą, tytaniczną pracę przedprocesową. A później walczyć na słowa w sali sądowej. Chciałbym być sędzią w procesie sportowym, a może obrońcą, na przykład Lance'a Armstronga. On był dla mnie idolem, wielką postacią. Z jego powodu przeżyłem jedno z największych zawodowych rozczarowań. Zastanawiam się, czy mógłbym go bronić czy też łatwo byłoby mi go sądzić. Szkoda, że nie mogę wykonywać jednego i drugiego zawodu. Zawsze można przecież wpisać się na listę adwokatów.

Zawsze był Pan takim elokwentnym chłopcem?
Gadulstwo to jest to moje zboczenie zawodowe. A co do innych spraw, związanych z tą elokwencją, to nie chcę się wypowiadać.
Pamięta Pan swoją pierwszą transmisję?
Nie wiem, czy to były transmisje. Pamiętam swoją pierwszą audycje w KIKS-ie. Nosiła tytuł "10461 dni po". Jej bohaterem był Janek Tomaszewski. Tyle dni mijało akurat od meczu na Wembley. Pamiętam też jak w hotelu Savoy nagrywałem Huberta Kostkę. Byłem wtedy studentem, Kostka przyjechał do Łodzi jako piłkarz Górnika Zabrze. Nigdy tego spotkania nie zapomnę. On był jednym z moich dziecięcych bohaterów. Jest osoba w Gnieźnie, która ma podobno wszystkie moje transmisje. Nie wiem, czy nie będę chciał ich przesłuchać. Jeśli zaś chodzi o transmisję ogólnopolską, to był to chyba jakiś mecz w ramach Studia S-13.

Ja pamiętam Pana transmisję z mistrzostw świata w kolarstwie, kiedy Joachim Halupczok zdobywał złoty medal.
Wtedy skoczyłem na pulpit w Chambery! Obok mnie siedział mój drugi zawodowy nauczyciel, Maciej Biega. Gdyby mi potem tego nie opowiedział, to pewnie bym w to nie uwierzył. To było fantastyczne przeżycie. Wspomniała pani postać wielkiego kolarza, sportowca. To były fantastyczne czasy.

Takich pamiętnych transmisji było wiele. Ale jest taka, którą Pan szczególnie zapamiętał?
Zawsze sobie mówię, że pójdę na emeryturę, usiądę na bujanym fotelu i otworzę butelkę whisky, którą wygrałem od znajomego, łodzianina Marka Pakulskiego i będę wspominał. Zakład dotyczył tego, że powiem podczas transmisji radiowej słowo, które Marek wymyślił. Biedak przegrał ten zakład. Bo chociaż słowo było bardzo dziwne, to powiedziałem je. I przy tej butelce whisky będę odsłuchiwał swoje transmisje. Ja pamiętam może nie transmisje, ale przeżycia zawodowe. Oczywiście występy Polaków. Niezapomniana, kilkuletnia przygoda z Adamem Małyszem. Niektóre mecze reprezentacji Polski, mecze Widzewa, występy Justyny Kowalczyk, kolarzy, Joachima Halupczoka. Ale też Wyścig Pokoju w 1985 roku, kiedy wygrał Leszek Piasecki. Polacy wtedy zwyciężali, jak chcieli. Pamiętam też transmisję meczu Francja - -Brazylia z Mistrzostw Świata w Meksyku. To było bajkowe spotkanie.

Pan się przygotowuje do transmisji czy idzie na żywioł?
Do emocji nie można się przygotować. Trzeba być na bieżąco, mieć wiedzę. To jest właśnie najpiękniejsze w sporcie. Nigdy nie wiadomo, co stanie się podczas meczu piłkarskiego, zawodów w skokach, biegach narciarskich. Ja jestem nie tylko sprawozdawcą, ja także przeżywam takie zawody. Razem z zawodnikami gram, biegam, skaczę. Przeżywam to z kibicami. Tak mnie uczono i tak dalej rolę sprawozdawcy rozumiem.

"Justysiu, przydałoby się, żeby kijek zamienić w rewolwer i oddać dwa strzały. Jesteś i tak Chopinką. Graj nam. Klawisze to twoje narty". Pamięta Pan?
To tak było. Ja pamiętam ten stadion. Wyglądał jak klawiatura fortepianu. Takie było moje skojarzenie. W Vancouver też mówiłem, że w czasie skoku Adam Małysz pobudził niedźwiedzie. Wzięło się to stąd, że matka piosenkarza Briana Adamsa, którą tam spotkałem, opowiadała mi, że kiedy tu nie było olimpijskiej skoczni, to tu przyjeżdżała, rozstawiała sztalugi i malowała. I na polanie spotykała niedźwiedzie. Kiedy Małysz pięknie skoczył, kibice wiwatowali, to przypomniałem sobie tę opowieść. U mnie nie ma czasu na poprawkę. Jest chwila. To wyzwanie po otrzymaniu tytułu Mistrza Mowy Polskiej. Nawet w tej chwili trzeba panować nad językiem.

Wie Pan, że na Euro 2012 ludzie oglądali mecz w telewizji, wyłączali głos i słuchali Pana transmisji radiowej?
To bardzo miłe i dziękuję za to słuchaczom. Bez nich nie otrzymałbym też tego ostatniego wyróżnienia. To także ich nagroda.

Teraz czeka na Pana Soczi...
To będą piękne igrzyska dla Polskich sportowców. Mamy wielu wartościowych zawodników. Nawet po odejściu Adama Małysza skoki są silne, absolutną gwiazdą jest Justyna Kowalczyk. Biathlonistki wdzierają się do czołówki, tak jak łyżwiarze szybcy. A zawsze może być niespodzianka.

Czego życzyć mistrzowi mowy polskiej?
By nie popełniał błędów i zdrowia. Żeby mi kamica nerkowa dała święty spokój!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki