Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamordował w Łodzi 3 kobiety. Wpadł przez podarty 100-dolarowy banknot

Anna Gronczewska
Andrzej Pietrzak wskazuje część przedmiotów, które ukradł po dokonaniu zabójstw w domu doktorostwa J.
Andrzej Pietrzak wskazuje część przedmiotów, które ukradł po dokonaniu zabójstw w domu doktorostwa J.
Andrzej Pietrzak zamordował w 1976 r. trzy kobiety. Wszystkie na tle rabunkowym. Wpadł przez 100-dolarowy banknot o numerze H02598335. Został skazany na karę śmierci i stracony 6 lutego 1978 r.

Osiedle przy ul. Bednarskiej w Łodzi, zwane ZUS-owskim, zbudowano przed wojną. Wtedy też wprowadziło się tam małżeństwo J. Oboje byli lekarzami. Danuta pracowała jako internistka. Henryk był ginekologiem. Pracował w dwóch przychodniach i prowadził prywatną praktykę. Pacjentki przyjmował w mieszkaniu.

Jak czytamy w "Pitawalu Łódzkim" Jarosława Warzechy i Adama Antczaka, we wrześniu 1976 r. w mieszkaniu państwa J. zamieszkała matka Danuty. Na stałe mieszkała w Żdżarach koło Pabianic. Ale złamała nogę i przyjechała do Łodzi, do córki. W domu J. mieszkała też gosposia, Maria Fijałkowska.

- Była traktowana jak członek rodziny, zżyta z gospodarzami od lat - piszą Jarosław Warzecha i Adam Antczak. - Dwoje dorosłych dzieci małżeństwa J. mieszkało we własnych domach.

W poniedziałek, 20 września, Henryk o godzinie 8.00 wyszedł do pracy, żona dwie godziny później. Tego dnia Henryk miał się spotkać z córką, która mieszkała w pobliżu. Ale musiał odwołać spotkanie. Około godz. 10 zadzwonił do domu i poprosił gosposię, by poinformowała o tym córkę. Wkrótce znów dzwonił do domu. Ale telefon był zajęty. Po kilku próbach zadzwonił do sąsiada z prośbą, by ten sprawdził, co się dzieje. Sąsiad zadzwonił do drzwi doktorostwa, ale nikt nie otworzył. Informuje o tym Henryka... Ten około godz. 13.30 ruszył w kierunku domu.

Tymczasem Joanna, studentka medycyny, córka państwa J. przyszła do domu rodziców. Nie dostała informacji, że ojciec odwołał spotkanie. Nikt nie otwierał drzwi. Pomyślała, że babcia nie może wstać z łóżka, a gosposia poszła do domu...

Około godziny 13.40 do domu wróciła Danuta J. Nikt jej nie otworzył. Zeszła na dół, krzyczała do matki licząc, że ta usłyszy i da znać głuchej gospodyni. Nagle usłyszała, że w drzwi drapie pies. Oparła się, a wtedy drzwi się uchyliły.

Chwilę później Henryk usłyszał przerażający krzyk żony. Pobiegł na górę. Drzwi mieszkania były otwarte, unosił się zapach spalenizny, słuchawka leżała koło telefonu. Na kuchence stał garnek z przypalonym mięsem. Na podłodze leżała 64-letnia gosposia. Nie żyła. W sypialni na łóżku leżała martwa teściowa, Stanisława Sobierańska. Na szyi miała zaciśnięty sznur. Ktoś buszował w szafach, na podłodze leżały porozrzucane ubrania...

Około godziny 14 na miejsce przybyła milicja. Ustaliła, że mordercy zabrali m.in. 66 tys. zł, dolary, marki NRD i RFN, książeczkę mieszkaniową, biżuterię.

- Jeden ze studolarowych banknotów był przedarty - czytamy w "Pitawalu Łódzkim". - Henryk J. osobiście skleił go przezroczystą taśmą. Numer banknotu zapisał w kalendarzyku. Był to numer H 02598335 A.

Jedna z sąsiadek doktorostwa, Eugenia T., około godz. 10 była w kuchni. Usłyszała krzyk kobiety dobiegający z mieszkania sąsiadów. Wyszła na balkon, ale nie zobaczyła niczego szczególnego. Przypomniała sobie, że dzień wcześniej, podczas spaceru z psem, zauważyła dziwnie zachowującego się mężczyznę. Wpatrywał się w okna bloku. Miał około 175 centymetrów wzrostu, był ubrany w ciemny garnitur...

Milicjanci nie mieli wątpliwości, że zabójstwa kobiet dokonano na tle rabunkowym. Państwo J. uchodzili za zamożnych ludzi. Pan Henryk chciał kupić działkę rekreacyjną, dał nawet w tej sprawie kilka ogłoszeń. Kupił fiata 125 p.

Na drugi dzień po morderstwie, milicja otrzymała wiadomość, że na Górniaku nieznany mężczyzna umożliwił innemu zakup 200 dolarów za 21 tys. zł. Transakcja odbyła się w restauracji "Magnolia". Sprzedającemu dolary mężczyźnie towarzyszyła dobrze znana milicji Zofia J.

Zofia opowiedziała o zdarzeniu. Koło Górniaka spotkała znajomego, Włodka. Rozmawiali. W pewnym momencie podszedł do nich wysoki mężczyzna, lekko łysawy.

- Włodek go znał i mówił do niego Janek - opowiadała Zofia. - Porozmawiali chwilę i Janek odszedł. Wtedy pojawił się chłopak, który mógł mieć ok. 20 lat. Powiedział do Włodka, że ma do sprzedania dolary i biżuterię. Włodek nie chciał dolarów. Ale akurat wrócił ten Janek. I chciał kupić walutę. Chwilę się potargowali i odeszli, bo Janek nie miał przy sobie gotówki. Potem spotkali się w innym miejscu. Ten młody nie miał dolarów. Zaprowadził Janka na róg ul. Sieradzkiej i Rzgowskiej. Tam doszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna, mógł mieć z 30 lat. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Nosił okulary z lekko przyciemnionymi szkłami, ciągle je wkładał i zdejmował. Wszyscy trzej poszli do parku. Tam doszło do transakcji. Potem ten blondyn wyjął z kieszeni garść biżuterii, ale jej nikt nie chciał kupić.
Potem Zofia, Włodek i Janek poszli do "Magnolii". Nie wiedziała, kim byli ci dwaj mężczyźni... Kiedy przesłuchano Włodka ten zeznał, że kolega kupił dwa banknoty po 100 dolarów. Ustalono też nazwisko Janka, który powiedział, że sprzedał jeden banknot. Został mu ten drugi, przedarty, o numerze H 02598335 A - ten sam , który skradziono z domu doktora J.

Milicjanci wytypowali pięciu mężczyzn, którzy mogli sprzedawać dolary. Był wśród nich 21-letni Jerzy M. Mieszkał na Górnej. Rozpoznał go Janek. Zaczęto przesłuchiwać Jerzego i jego matkę, 41-letnią Jadwigę, noszącą pseudonim "Barbara".

- 20 września około godz. 15 gotowałam obiad, wtedy do drzwi zapukała mała dziewczynka - opowiadała śledczym "Barbara". - Powiedziała, że na ulicy czeka na mnie jakiś mężczyzna.

Na ul. Płockiej spotkała Andrzeja Pietrzaka, swojego znajomego. Andrzej powiedział, że chce się spotkać z Jurkiem. Zaprowadziła go więc do syna.

- Wieczorem przyszedł syn i powiedział, że Pietrzak miał do sprzedania dolary - zeznawała "Barbara". - Jerzy je sprzedał, pieniądze oddał Pietrzakowi, a za przysługę nic nie dostał.

Jerzy opowiedział, że matka przyprowadziła Pietrzaka. Ten wyciągnął koniak. Wypili go razem. Potem, przy matce i żonie Jurka, Andrzej powiedział, że ma do sprzedania dolary, wyciągnął też woreczek z biżuterią. Postanowili, że towar sprzedadzą na Górniaku.

Andrzej Pietrzak był dobrze znany milicji. Urodził się w 1938 roku. Miał skończone trzy klasy technikum mechanicznego. Miał dziecko, był rozwiedziony. Pracował jako kierowca. W 1975 r. aresztowano go za serię włamań do mieszkań lekarzy. Uciekł z obserwacji psychiatrycznej. Ukrywał się na Wybrzeżu. Potem wrócił do Łodzi. Niemal rok po ucieczce ze szpitala złapano go w okolicach ul. Jaracza. Był październik 1976 roku.

Pietrzak niemal od razu przyznał się do zabójstw na ul. Bendarskiej. Ale też do tego, że zabił kobietę przy ul. Czahary w sierpniu 1976 roku.

Andrzej Pietrzak opowiedział, że gdy wrócił z Wybrzeża do Łodzi, nie miał pieniędzy. Odwiedził "Barbarę", swoją starą znajomą. Zapytał kogo można obrobić. Ona wskazała małżeństwo lekarzy z ul. Bednarskiej. Była pacjentką doktora J. Mieli razem dokonać włamania.

Poszli na ul. Bednarską. "Barbara" przedstawiła się jako pacjentka. Jakaś kobieta powiedziała, że doktora nie ma. Zaproponowała, że sama może zadzwonić do niego do pracy. Podniosła słuchawkę. Wtedy Pietrzak uderzył ją pięścią w głowę. Kiedy upadała, pociągnęła Pietrzaka. "Barbara" miała wtedy wyjść z mieszkania. Nagle Pietrzak usłyszał wołanie innej kobiety. Znalazł sznurek, udusił nim obie panie. Zabrał łupy i wyszedł.

Następnie spotkał się z "Barbarą". Na ul. Łęczyckiej przy Płockiej wypili butelkę wódki, którą zabrał z mieszkania lekarzy, pokazał je to co zrabował. Fanty miał sprzedać Jerzy... Kobieta dostała 1000 zł i wisiorek.

Pietrzak tłumaczył, że zabił przypadkowo, nie wiedział, że ktoś jest w środku... Wspomniał też o zabójstwie przy ul. Czahary. Mieszkała tam Helena Anusiewicz, nazywana "Helcią" lub "Garbuską". Handlowała wódką. 9 sierpnia 1976 r. Pietrzak posłał do niej swego kolegę. Sam czekał na ulicy. Po jakimś czasie wszedł do jej mieszkania. Zażądał pół litra wódki. "Helcia" powiedziała, że nie da. Wtedy Pietrzak udusił kobietę. Tłumaczył, że zabił, bo zaczęła krzyczeć i mogła go zgubić.

18 stycznia 1977 r. przed Sądem Wojewódzkim w Łodzi rozpoczął się proces Andrzeja Pietrzaka, Jadwigi M. i jej syna Jerzego. Pietrzak przyznał się do kradzieży, ale nie do zabójstw.

Przed sądem także Jadwiga M. nie przyznała się, że wskazała mieszkanie lekarzy do obrabowania. Do winy zaś przyznał się jej syn. Sąd skazał Andrzeja Pietrzaka na karę śmierci, Jadwigę M. na 11 lat więzienia, a jej syna - na 2 lata. Wyrok na Pietrzaku wykonano 6 lutego 1978 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki