Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Słowik o stanie wojennym: Trudno było iść z ulotkami na czołgi [WYWIAD]

rozm. Sławomir Sowa
Andrzej Słowik był jednym z najważniejszych działaczy Solidarności. Za wezwanie do strajku generalnego 13 grudnia 1981 roku wraz z Jerzym Kropiwnickim zostali skazani na kary po 4,5 roku więzienia, które podwyższono im do 6 lat. W więzieniu wraz z Kropiwnickim prowadził prawie dwumiesięczną głodówkę w walce o status więźnia politycznego. Wyszedł na wolność na mocy amnestii w połowie roku 1983, po dwóch i pół roku spędzonych w aresztach i więzieniach. Kontynuował działalność opozycyjną w podziemiu.
Andrzej Słowik był jednym z najważniejszych działaczy Solidarności. Za wezwanie do strajku generalnego 13 grudnia 1981 roku wraz z Jerzym Kropiwnickim zostali skazani na kary po 4,5 roku więzienia, które podwyższono im do 6 lat. W więzieniu wraz z Kropiwnickim prowadził prawie dwumiesięczną głodówkę w walce o status więźnia politycznego. Wyszedł na wolność na mocy amnestii w połowie roku 1983, po dwóch i pół roku spędzonych w aresztach i więzieniach. Kontynuował działalność opozycyjną w podziemiu. fot. Grzegorz Gałasiński
Nas, patriotów, umieścili razem z hitlerowskim zbrodniarzem - mówi Andrzej Słowik, który w stanie wojennym spędził 2,5 roku w więzieniu. Z Andrzejem Słowikiem rozmawia Sławomir Sowa.

Duże Pan dostał odszkodowanie za dwa i pół roku, spędzone w więzieniu w stanie wojennym?

Na stare pieniądze, bo to było jeszcze przed denominacją, 220 milionów złotych. Zaraz potem była denominacja i wyszło ponad 18 tysięcy, trochę więcej niż zarabiał wtedy prezydent Warszawy.

To nie za dużo. Warto było, zwłaszcza po tym, co zaczęto wtedy pisać?

Tak, ten wniosek wywołał wtedy wielkie poruszenie. Nagle znaleźli się obrońcy budżetu, rozległy się głosy, że za co bierzemy pieniądze. Sama procedura walki o odszkodowanie w sądzie też była dość upokarzająca. Kazali mi wyliczyć, jakie straty wynikały z tytułu siedzenia w więzieniu. Utracone zarobki można policzyć, ale jak policzyć straty, których nie da się zmierzyć pieniędzmi? Czułem się wtedy tak, jakby skazywano mnie po raz drugi.

Więc po co Pan składał wniosek?

Nie chodziło wtedy o pieniądze, wbrew całej tej nagonce. Cel był zupełnie inny. Sprawa moja i Kropiwnickiego różniła się od pozostałych. Zostaliśmy skazani jeszcze przed opublikowaniem dekretu o stanie wojennym, więc skazano nas nielegalnie nawet w świetle prawa PRL. Zanim wystąpiłem z wnioskiem o odszkodowanie, uchwalono ustawę o przebaczeniu i puszczeniu w niepamięć. Ale kto komu przebaczał? Najpierw państwo niesłusznie mnie skazało, z naruszeniem prawa, a teraz mi przebacza! Złożyłem protest i dostałem odpowiedź, że czy mi się podoba czy nie, państwo i tak przebacza i puszcza w niepamięć. W takiej sytuacji wniosek o odszkodowanie był jedyną formą udowodnienia, że zostaliśmy skazani niesłusznie i ze złamaniem prawa. Pieniądze z odszkodowania poszły na tomograf dla szpitala Pirogowa, pomnik przy kościele Świętego Krzyża i na prawników. Wyszło więc jak w dowcipie o gościu, którego gospodarz niesłusznie posądził o kradzież pieniędzy. Na koniec gospodarz powiedział: "Wszystko się wyjaśniło, ale już do nas nie przychodź, bo wiesz, niesmak pozostał".

Mówi Pan, że sąd prosił Pana o oszacowanie strat, których nie da się przeliczyć na pieniądze. Co było dla Pana najbardziej dotkliwe w stanie wojennym?

Właśnie podstawa skazania. Wszyscy wiemy, że więzienia są pełne "niewinnych" ludzi, ale jak człowiek naprawdę jest niewinny, walczy o słuszną sprawę, a do tego jest skazywany na więzienie ze złamaniem wszelkich zasad, to trudno się z tym pogodzić.

Myślałem, że bardziej dręczyła Pana myśl o karze śmierci, którą was straszono z Kropiwnickim, albo wywózka na białe niedźwiedzie. Wielu ludzi traktowało wtedy serio taką możliwość.

Szczerze mówiąc, jakoś nie bardzo wtedy wierzyłem w takie scenariusze. Może za często się o tym mówiło. Pierwsze godziny stanu wojennego wskazywały na to, że na takie rozwiązanie się nie zanosi. Choć warunki, jakie nam stworzono w aresztach w Łodzi i Warszawie, a później w więzieniach, były poniżej wszelkich standardów i wbrew kodeksowi. Ścisła izolacja, brak dostępu do informacji. Przez pierwsze półtora roku jedynym słowem drukowanym, do jakiego miałem dostęp, była "Trybuna Ludu" i to pocięta żyletką przez cenzora. W więzieniu w Barczewie na dzień dobry wpakowali nas do oddziału izolacyjnego, w dodatku do towarzystwa mieliśmy hitlerowskiego zbrodniarza Ericha Kocha, który odsiadywał tam dożywocie. My, ludzie walczący z komuną, o niepodległość, razem ze zbrodniarzem hitlerowskim.

Kocha?

Tak, trafiliśmy do jakiejś celi, patrzę, a tu leży "Neues Deutschland", taka enerdowska "Trybuna Ludu". Dowiedzieliśmy się, że dostaliśmy celę po Kochu. Natychmiast złożyliśmy protest i efekt był taki, że Kocha rzeczywiście przenieśli i miał lepsze warunki niż my. Miał umywalkę, bieżącą wodę, białą pościel, a my zostaliśmy z wiadrem wody raz na dobę i śmierdzącym kubłem, opróżnianym raz dziennie.

Czy mimo wszystko okres 1980-1981, a nawet stan wojenny, nie był najlepszym okresem w Pana życiu? Po 1989 roku nie mógł się Pan już odnaleźć: wybory do Senatu przegrał Pan z Januszem Baranowskim, krótko był Pan wiceministrem pracy i wrócił Pan do łódzkiego MPK.

Wie pan, ten okres 1980 - 1981 to był najtrudniejszy okres w moim życiu, ale za nic bym go nie oddał. Przyszło się zmierzyć z czymś, czego ani, ja ani moi rówieśnicy wcześniej nie robiliśmy i - jak wszystko wskazuje - kolejne pokolenia też nie będą musiały robić. Natomiast to, co robiłem po roku 1990, było rozpaczliwą próbą odwrócenia historii w wymiarze osobistym i społecznym. Żyłem ze świadomością, że to co stanowiło istotę działania od sierpnia 1980, zostało przehandlowane w Arłamowie, Magdalence i okrągłym stoliku. Dziś widzę, że to, co wtedy robiłem, było raczej biciem głową o ścianę, niż szansą na realne odwrócenie biegu wydarzeń.

Może w latach 1980-1981 i w więzieniu miał Pan wyraźnie określonego wroga, którego zabrakło po roku 1990. Dlatego nie mógł się Pan odnaleźć.

Powiedziałbym inaczej. Jeszcze w stanie wojennym przeciwnik siedział w okopach i wszystko było jasne, ale później wyszedł z okopów, wmieszał się w tłum i zaczął na swoją stronę przeciągać niezdecydowanych, mamiąc ich różnymi korzyściami. Cała formacja solidarnościowa została rozmyta i wypłukana. Nastąpiła nagła zmiana reguł gry, podobnie jak w stanie wojennym. Siada pan do szachów albo wychodzi na ring bokserski, a tu gangster wyciąga spluwę i nie ma już żadnych szachów ani boksu. Podobnie stało się pod koniec lat 80. w Solidarności. Procedury demokratyczne zostały zastąpione nominacjami. Mam na myśli między innymi Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Znaleźli się tam nagle ludzie z trzeciego czy czwartego szeregu, którzy traktowali to na zasadzie, że trzeba brać, co dają, że łatwo przyszło, łatwo poszło.

Jest w Panu strasznie dużo rozgoryczenia. Czy większe poczucie klęski życiowej miał Pan, kiedy zaczął się stan wojenny i zamknęli Pana w więzieniu, czy po roku 1989?

W stanie wojennym stanęliśmy oko w oko z brutalną siłą. Namówienie wtedy kogoś do ofiary z życia byłoby zbrodnią. Nie idzie się z ulotkami czy procą na czołgi. Zresztą Jaruzelski pokazał determinację na Śląsku. Natomiast to, co się stało po roku 1990, zakrawa na frajerstwo. Wtedy nikt nie wymagał chwycenia za broń i walki z czołgami na ulicach. Potrzebna była odrobina myślenia i troska o własny interes na przyszłość. Nikt nie zmuszał ludzi, by w roku 1991 w Łodzi głosowali w wyborach do Senatu nie na mnie, ale na Janusza Baranowskiego, człowieka znikąd. A jednak zagłosowali na Baranowskiego. Wystarczyły obietnice w telewizji, pieniądze, które zdobył, ulotki w skrzynkach pocztowych. Wtedy, za sprawą Wałęsy, Mazowieckiego, Geremka, stało się modne przekonanie, że trzeba głosować na nowych wspaniałych ludzi sukcesu, którzy nie wiadomo skąd się wzięli.

Chce Pan powiedzieć, że w 1981 roku Polacy byli rozsądni, bo nie ruszyli z procami na czołgi, a w 1991 roku głupi, bo wybrali Baranowskiego, a nie Pana?

Bardziej zastanawiam się, dlaczego zagłosowali na Baranowskiego, którego kompletnie nie znali.

A może ludzie zwyczajnie uważali, że wojownicy tacy jak Pan byli dobrzy w stanie wojennym, ale nie na nowe czasy?

Może. Ale opowiem panu taką historyjkę. W 1990 roku szedłem do ministerstwa do Boniego z jakąś sprawą, spotkał mnie Wałęsa i mówi: "Po co idziesz do Boniego? Chodź do mnie, jedna kadencja i będziesz ustawiony". Ustawiony? Jedna kadencja? To o to chodziło? Może większość ludzi zaczęła już rozumować takimi kategoriami.

Wspomniał Pan, że namawianie w 1981 roku ludzi do pójścia na czołgi z procami byłoby zbrodnią, ale przecież Pan i Kropiwnicki wezwaliście do strajku generalnego. Gdyby wszyscy was wtedy posłuchali, mogłoby dojść do takiej masakry jak w kopalni Wujek.

To gdybanie. Ale myślę, że gdyby wtedy ludzie posłuchali wezwania do strajku generalnego i stawili się masowo w zakładach pracy, nie musiałoby dojść do tego, co stało się w Wujku. Władzy nie byłoby stać na to, żeby w ten sam sposób potraktować po jednym czy po pięć zakładów w każdym województwie.

I cofnęłaby się?

Może my byśmy się cofnęli. Może byśmy sobie powiedzieli: "A po cholerę nam te fabryki? Idziemy do domu, a wy sobie sami produkujcie i pilnujcie. Jak zmądrzejecie, to zaczniemy rozmawiać". Myślę, że takie rozwiązanie mogło być realne. Dałoby się coś wymusić.

Dlaczego ludzie was nie posłuchali?

Na kilka tygodni przed wprowadzeniem stanu wojennego było już widać wypalenie, apatię, bierność. Ona postępowała od czasu kryzysu bydgoskiego. Po pobiciu Rulewskiego byliśmy zmobilizowani do strajku generalnego, to był nasz największy wzlot. Kiedy odpuściliśmy, wszystko poszło jak po równi pochyłej. Wcześniej podczas zebrań ludzie z trudem mieścili się w salach, a pod sam koniec brakowało kworum, żeby przeprowadzić jakieś wybory w związku lub podjąć wiążące decyzje.

Do kogo ma Pan dziś większe pretensje: do Jaruzelskiego za stan wojenny, czy do Wałęsy za to, w jakim kierunku poszły zmiany po roku 1989?

Po połowie do Jaruzelskiego i Wałęsy. Obaj ze swoimi ekipami zrobili coś, co było złamaniem reguł i zniszczyło to, co zostało zapoczątkowane w sierpniu roku 1980. Gdyby ludzie posłuchali wtedy wezwania do strajku generalnego, wcale nie musiałoby dojść do tego co w Wujku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki