Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Uwolnić karpia" - trupia woń komedii w Teatrze Powszechnym w Łodzi

Łukasz Kaczyński
Jednym z inscenizacyjnych trików jest przemieszczanie w różne części sceny sztucznych wieńców pogrzebowych. Na koniec układany jest z nich kopiec, by dziadek (Bolesław Abart) mógł umrzeć
Jednym z inscenizacyjnych trików jest przemieszczanie w różne części sceny sztucznych wieńców pogrzebowych. Na koniec układany jest z nich kopiec, by dziadek (Bolesław Abart) mógł umrzeć Katarzyna Chmura / materiały prasowe
Jeśli aktorzy paradują w ogromnych pampersach lub dowcip dialogów opiera się na serii wulgaryzmów, to znak, że jesteśmy w łódzkim Teatrze Powszechnym. Po minionym sezonie, który zdawał się zapowiadać nowe myślenie o tej scenie, wraca ona do swej "normalności". Szkoda, że podczas jubileuszowego XX Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.

"Uwolnić karpia" napisał Piotr Bulak i wygrał III edycję "Komediopisania", ogólnopolskiego konkursu na współczesną komedię, od lat organizowanego przez Teatr Powszechny. Dlaczego wygrał, jeśli takie teksty strach pisać nawet "do szuflady", by w przyszłości nas nie skompromitowały? Otóż to.

"Uwolnić karpia" zaczyna się nad łóżkiem umierającego seniora rodu (gościnnie Bolesław Abart). Trzy pokolenia domowników życzą mu jak najgorzej, licytują się z nim obiecując kolejne rzeczy w zamian za śmierć. Brzmi to przewrotnie, ale sztuka okazuje się tylko stylizacją na teatr absurdu, nie nim samym: śmiech i groza są tu rzadkimi gośćmi.

Zdarzenia drugiego aktu (dziadek już zmarł) toczą się wokół wanny z karpiem, którego nikt nie umie zabić. Dziadek umiał, bo przeżył wojnę. Znów zaczyna się wymiana, nie obietnic już, ale pomysłów na ukatrupienie upartej ryby (upić, utopić, a może porazić prądem?). Nie wiadomo co ją wreszcie zabija, ale na pewno nie żart Anielki (Katarzyna Grabowska, jeszcze studentka "filmówki"). A potem: pach, leci konfetti, spada kurtyna i dziadek przynosi z zaświatów przesłanie z piosenki "All You Need Is Love" The Beatles.

W zapowiedziach Teatr zestawiał sztukę Bulaka z konwencją i językiem dramatów Mrożka. Przy wielu zastrzeżeniach, jakie można mieć do autora "Tanga" i "Krawca" (np. do wtórności przez utknięcie w kręgu określonych tematów), miał on umysł bystry, dowcip cięty, a w kilku słowach zamykał tragizm ludzkiej kondycji. Dlatego wszedł do kanonu literatury i teatru, a nie wejdzie do niego Piotr Bulak, u którego słów wiele, a finezji ociupinka. Z kolei z dramatów Gombrowicza wziął Bulak pomysł na postaci, które mówią wprost to, co podświadome. Ale tam było to częścią większej koncepcji człowieka, tu jest epigońską pożyczką.

Za to lekcję czarnego humoru dał po spektaklu, na spotkaniu z widzami, Bolesław Abart, który na pytanie o swą rolę, zamiast rozgadywać się, odparł: "Ja tu tylko umieram", a potem wychwalał humor Rolanda Topora i jego przewrotne grafiki. Szkoda, że nie Abart napisał "Karpia".

Postulowana przed premierą zręczność Bulaka w posługiwaniu się językiem okazuje się głównie kalamburowym rozbijaniem w żarciki powiedzonek (dziadek chce się spóźnić na swój pogrzeb... ale tylko pół godziny, bo więcej byłoby niekulturalne) i istnym tsunami wulgaryzmów, jakie wali w widza ze sceny. Dużą rzeczą jest posługiwać się nimi ze smakiem i nadać im wagę. To potrafią nieliczni. W "Powszechnym" w pierwszym akcie język ulicy jest nieprzyjemnym zgrzytem, potem tylko miarą braku gustu i zapełnianiem pustki. Tak jak opasły katalog przekleństw, niczemu nie służą wyliczenia (czego dziadek już nie przeżył, a o czym to nie marzy) i synonimiczność dialogów.

Że nie jest to czcze sarkanie, przekonała się garstka widzów, którzy zostali na spotkaniu z realizatorami spektaklu. Prowadzący je krytyk Łukasz Drewniak, kiedyś zasiadający też w jury, które sztukę oceniało, wspomniał toczone o nią ciężkie boje. To wiele mówi. Jeszcze więcej, że "Karpia" broniła Krystyna Meissner, dziś reżyserka przedstawienia.
Tak, Meissner zrobiła sporo, by "Karpia" dało się oglądać. Przypudrowała go wypowiadanymi przez aktorów didaskaliami, skróciła tekst o połowę, odebrała mu realizm umieszczając w nieco przerysowanej przestrzeni prawie bez rekwizytów, urozmaiciła musicalowymi wstawkami (choreografia Mikołaj Mikołajczyk), geometrycznym poruszaniem się aktorów po scenie i "Marsylianką" jako pieśnią buntu dziadka (pierwotnie miały to być "Czerwone maki...", ale to oznaczałoby tantiemy dla niemieckiego właściciela praw autorskich). Daleko tu jednak do spójności, jak i do pozostawienia reżyserskiego "stempla". Ale jak sama przyznała, nigdy dotąd nie reżyserowała komedii...

Nie udało się też ustawić postaci sztuki w konflikcie, kluczowym dla podjętego przez Bulaka tematu przemijania. Dziadek, otoczony przez rodzinę wyczekującą jego śmierci, nie jest bynajmniej nośnikiem wartości starego porządku, w którym to umierający senior otoczony jest czcią, a jego odejście jest dla wszystkich ważnym doświadczeniem. Tutaj jest on tylko zgryźliwym, pozbawionym złudzeń starcem, który znajduje się jednak po tej same stronie barykady, co wyzbyci empatii potomkowie.

Jakieś zręby bawiącego widza tragizmu i przerażającego komizmu tlą się, gdy uśmiechnięta rodzina otacza dziadka jak do pamiątkowego zdjęcia albo gdy oschła żona (Irmina Babińska) wspomina męża, który nie tylko karpia zabijał, ale był miłością jej życia. Cóż z tego, skoro uwagę przyciągają takie "triki" jak targanie z miejsca na miejsce wieńców pogrzebowych. Wieńce te są jak pistolet w kryminale - on musi kiedyś wypalić, a w nich, skoro już rozłożone przed widzami, niechybnie ktoś legnie lub pląsem je przemierzy.

Inna rzecz, że w zaproponowanej aktorskiej ekspresji jest coś, co każe widzieć "Karpia" na większej scenie, nie w tak bliskim kontakcie z widzem, jaki jest na Małej Scenie "Powszechnego". Czy w ramach poświęcenia Meissner przywiozła wrocławskich aktorów - połowę z sześcioosobowej obsady? Wydawało się, że łódzki teatr ma swój, wcale dobry zespół. Ale dla takiego materiału szkoda każdych aktorów.

Długo chyba nie będą się męczyć. "Karp" pewnie rychło trafi w niebyt, gdzie już czekają na niego wcześniejsze płody "Komediopisania", których na afiszu nie sposób ujrzeć. Bo jedyny trup, o jakim myśli się podczas spektaklu to samo "Komediopisanie" i jego mierne efekty. Ale zakończyć tę inicjatywę (zakopać głęboko) byłoby dla dumnego Teatru wstydem. Udaje więc, że to żywa istota, a woń, którą czuć, to zapach sukcesu. Trup doi nawet kasę z ministerstwa kultury, które właśnie sfinansuje II tom antologii "Komediopisania".

Po "Letnisku" (tym z aktorami w pampersach) zdawało się, że niżej, toporniej i bardziej bez sensu nie można. Ale "Powszechny" dał radę. To czego nie wprowadziłby na scenę teatr prywatny, bierze państwowy. Ktoś widzi w tym problem?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: "Uwolnić karpia" - trupia woń komedii w Teatrze Powszechnym w Łodzi - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki