Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sukces "Boże mój!" w Teatrze im. Jaracza

Łukasz Kaczyński
Efektem aktorskiej symbiozy jest pełna czytelność sztuki Anat Gov. Ten duet dźwiga ciężar gry, ale też Marcin Łuczak, jako Lior, choć pojawia się na scenie tylko chwilę, uwiarygodnia postać Elle
Efektem aktorskiej symbiozy jest pełna czytelność sztuki Anat Gov. Ten duet dźwiga ciężar gry, ale też Marcin Łuczak, jako Lior, choć pojawia się na scenie tylko chwilę, uwiarygodnia postać Elle Greg Noo-Wak / materiały teatru
Anat Gov pisała swój komediodramat mając świadomość choroby nowotworowej. Walkę z nią przegrała, ale jej sztuka nie jest zapisem zgorzknienia. Nie wpisuje się tym w kanon "ciemnych", bezwzględnie rozprawiających się ze światem i człowiekiem realizacji, z których Teatr im. S. Jaracza w Łodzi jest znany. Dostajemy tu błyskotliwą lekcję dobrego, bo pełniejszego, życia, a perfekcyjnie zharmonizowany duet aktorów ma moc przywracania miary w myśleniu o sztuce aktorskiej, intensywnej, dopracowanej co do szczegółu.

Pomysł Gov na "Boże mój!" był prosty, ale owocujący powstawaniem na scenie wielobarwnego świata. Domową terapię u Elli zamawia tajemniczy pan B. Podobny do gwiazdora Roberta de Niro, rozdrażniony B. przedstawia się jako... Bóg. Od dwóch tysięcy lat walczy z tak powszechną dziś chorobą ludzkości - depresją. Wywołała ją konieczność oglądania poczynań wyspecjalizowanej w głupocie, niszczeniu świata i krzywdzeniu siebie ludzkości. B. daje sobie i Elli niespełna godzinę - potem zrobi ludzkości powtórkę z potopu, lecz już nie popełni błędu z Noem. Nikt nie przeżyje hekatomby.

Sztuka Gov ma precyzyjną formę, w której zmyślnie sąsiadują humor sytuacyjny i słowny, ironia i rozczulenie, a nad zdarzeniami unoszą się teologiczno-filozoficzne rozważania. Jest przy tym przystępna, co może budzić zarzuty ujmowane czasem w uważanym za pejoratywne określeniu "teatr mieszczański". Wobec umowności podobnych kategorii jest to puste hasło, którym stronnicy tzw. teatru artystycznego lubią posługiwać się w roli cepa.

Gov wykorzystuje elementy humoru popularnego i trafią się tu wtręty "pod publikę". Ich znaczenie osłabia, kierując uwagę ku meritum, Jacek Orłowski, reżyser obdarzony rzadką umiejętnością analizowanych zjawisk i jasnego ich nazywania. Efektem jego pracy jest teatr inteligentnej, może nawet czułej rozmowy z widzem, inspirujący do zmiany perspektywy widzenia życia jako takiego.

Realność pokoju gościnnego mieszkania Elli rozbija podłoga wyglądająca jak mapa nieba złączona z trajektoriami, po których podąża Ella, opiekując się autystycznym synem Liorem (Marcin Łuczak). W świecie nobilitującym spełnianie własnego ego, małe uniwersum Elli może być postrzegane jako klatka. I Ella też tak to czasem widzi, lecz w drzwiach staje zapowiedziany klient...

Znany z frenetycznych, arcymistrzowskich metamorfoz Bronisław Wrocławski nadaje tu aktorstwu nowy wymiar. W mogących budzić wesołość pierwszych scenach aktor trzyma publiczność krótko, narzucając konwencję i sposób odbioru postaci. Imponuje pietyzm i smak, z jakim sięga po wszystkie aktorskie narzędzia, aby oddać rozedrganie B., dumę zmieszaną z poczuciem wyższości, pod którymi skrywa miłość do człowieka i rozczarowanie nim (a także coś więcej, co odkryje dopiero Ella). O tyle to trudne, że zmaga się z brzemieniem "celebryckiego" wymiaru swej potęgi.

Gov szczególnie zlepia ze sobą śmieszność i powagę. W sposobie, w jaki odczytał je Jacek Orłowski, obserwujemy subtelną grę na półtonach szerokiej skali: od liryzmu po (z przymrużeniem oka) bluźnierstwo. Dlatego we władczym ciskaniu piorunów Wrocławski zamyka jednocześnie dużo autoironii. A gdy B. rezygnuje z buty, oglądać można jedną z najtrudniejszych scen - pan B. rozkleja się, kwili i zawodzi. Zaprawdę, nie jest to płacz ludzki. Wrocławski od początku tak przekonująco określa inność tych spazmów, że w scenie nie ma żenady czy śmieszności. I gdy w barwach tej inności rozsmakujemy się, sytuacja zostaje przewartościowana. Ale wciąż nie będzie to scena z gatunku: ubaw po pachy.

Oddzielną sprawą jest swoista gra z wizerunkiem samego Wrocławskiego, jako aktora monodramów Bogosiana, w których biczuje właśnie taki świat, jaki wpędził B. w depresję. Zdejmuje płaszcz Roberta de Niro i porzuca marsowe oblicze ukazując małość i zagubienie czysto ludzkie.

Na scenie światłem odbitym nie świeci bynajmniej Milena Lisiecka. Obdarza ona Ellę jakąś jasnością, kwintesencją emocjonalnego ciepła, siły spokoju i naturalnego dobra, które zasłonił niesiony latami krzyż (troska o chorego syna). One dochodzą do głosu nie w zmagania się codziennością, ale w chwilach emocjonalnego natężenia. Zneutralizują one nawet nieco melodramatyczny finał, gdy Ellen w najprostszy, najpierwotniejszy i najbardziej ludzki sposób - przez przyjacielski dotyk - ukoi Boga.

Ellen odkrywa tajemnicę pana B., ale nie o nią tak do końca chodzi, lecz o to, ile człowieka i jak można dostrzec w Bogu, a w człowieku - Boga. Tego elementu stwórczego, artystycznego, który umebluje życie inaczej niż zwykliśmy je postrzegać. Trudne, nawet bardzo. Ale skoro Ellen ujrzała chorobę syna jako dar...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki