Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z Łodzi na Spitsbergen, czyli tam gdzie słońce nie zachodzi, a ludzie nie umierają [ZDJĘCIA]

Matylda Witkowska
Żeglowanie po arktycznych wodach znajduje wielu zwolenników. Atutem są piękne widoki
Żeglowanie po arktycznych wodach znajduje wielu zwolenników. Atutem są piękne widoki Matylda Witkowska
Słońce nie zachodzi tu przez cztery miesiące, za miasto można wyjść tylko z karabinem, a władze zakazały mieszkańcom umierać. Za to każdy Polak ma prawo tu mieszkać i zarabiać. Witamy na Spitsbergenie, najbardziej wysuniętej na północ zamieszkanej wyspie świata.

Na pomysł krótkiego wypadu na Spitsbergen wpada mój przyjaciel Łukasz, wielki miłośnik Norwegii. Propozycja brzmi tak bajkowo, że zajmuje mi cały wieczór. W Internecie sprawdzam fakty: rzeczywiście istnieje takie miasto, jak Longyearbyen. Tak, latają tam samoloty. Są też niedrogie schroniska i hotele. Jedziemy!

Spitsbergen jest częścią archipelagu Svalbard, leży około 1000 kilometrów od bieguna północnego. Jednak dotarcie tam jest bajecznie łatwe. Samolotem z Łodzi lecimy do Oslo, tam przesiadamy się na lot linii Norwegian do Longyearbyen, stolicy wysp.

Obładowani kurtkami i ocieplanymi spodniami wyglądamy w panującym w Oslo upale jak kosmici. - Państwo do Longyearbyen? - pyta pracownik lotniska. - To proszę do bramki 58 D.

Po trzech godzinach lotu wraz z ponad setką innych spragnionych Arktyki turystów wysiadamy na Spitsbergenie. Większość rzuca się do fotografowania już na płycie lotniska. Na przyjezdnych czeka autobus, który podrzuci ich do oddalonego o 3,5 km miasteczka. Jednak my jak prawdziwi polarnicy wolimy się przejść.

Spitsbergen w rejonie lotniska nie wygląda jednak jak na pocztówkach: jest tu asfaltowa droga (choć tylko 40 km na całej wyspie), pędzące ciężarówki z węglem, składy maszyn, pozostałości kopalni i elektrociepłownia.

Nasz nocleg znajduje się na końcu wsi w dawnym hotelu górniczym. W szafce w kuchni znajdujemy polską multiwitaminę i kaszę gryczaną. Nie powinno nas to dziwić. Na Spitsbergenie coraz częściej pojawiają się polscy turyści, od dawna są tu także nasi naukowcy.

Jako Polacy możemy tu czuć się jak u siebie: zgodnie z traktatem podpisanym przez Polskę w 1931 roku obywatele naszego kraju mają prawo mieszkać i prowadzić działalność gospodarczą na archipelagu. Mają też być traktowani tak samo, jak poddani króla Norwegii. Podobne prawo mają obywatele 42 krajów, między innymi Rosji, która wciąż wydobywa tu węgiel.

Pod wieczór (którego właściwie tu nie ma, bo od 24 kwietnia do 18 sierpnia słońce tu nie zachodzi) czas na spacer po miasteczku. Longyearbyen liczy nieco ponad 2 tys. mieszkańców i w żadnym wypadku nie jest typowe.

- Niemal wszyscy mieszkańcy są tu tylko na trochę - tłumaczy nasza recepcjonistka, z pochodzenia Finka.

Nie każdy jest w stanie długo wytrzymać trwającą 4 miesiące w roku noc polarną, lato z średnimi temperaturami od 4 do 6 stopni C i wiejące od morza arktyczne wiatry. Nie brakuje jednak awanturników, którzy zafascynowani wyjątkowością miejsca zostają tu na dłużej. Mieszka tu wielu młodych ludzi. Starsi są wysyłani w rejony o lżejszym klimacie, a ciężko chorzy na kontynent. Nie ma tu domów starców, a jedyny cmentarz został zamknięty ze względów sanitarnych 70 lat temu, gdy okazało się, że ciała się nie rozkładają. W ten sposób Longyearbyen stał się sławny jako jedyne miejsce, w którym prawo nie pozwala umierać.

Miasteczko jest też miejscem światowym: znajdują się tu polarny uniwersytet, dwa muzea, dwa przedszkola, hotel sieci Radisson Blu, kilka świetnych pubów i... tajska restauracja. Bo społeczność Tajów, którą zapoczątkowały przywożone z Tajlandii żony górników, jest tutaj wyjątkowo liczna. Jest też supermarket Coop.

Po zwiedzaniu idziemy spać, a kolejny dzień poświęcamy na poszukiwanie białych niedźwiedzi. Obsesją na punkcie misiów ogarnięte jest całe Longyearbyen. Wypchane niedźwiedzie są wszędzie: w hali przylotów, w sklepie z pamiątkami i w kościele. Są na koszulkach, kubkach i znakach drogowych. Nawet toalety w schronisku oznaczone są znakiem załatwiającego się niedźwiedzia.
Jednak zobaczenie żywego zwierza nie jest proste. Niedźwiedzi jest więcej niż ludzi (około 3 tys.), a homo sapiens jest jednym z ich pokarmów. Dlatego wychodzenie poza granice miasta i wyznaczone fragmenty drogi bez strzelby jest zabronione. Granica "strefy niedźwiedzi" zaczyna się już kilkaset metrów za naszym schroniskiem. Na granicy mijamy obozowisko: namiot polarnika otoczony jest zwojami drutu, który w razie ataku niedźwiedzia ma uruchomić alarm i obudzić człowieka.

3 lata wcześniej podobny system nie zadziałał: podczas integracyjnej wyprawy grupy nastolatków z Wielkiej Brytanii niedźwiedź wszedł do namiotu i zagryzł 17-letniego chłopca. Cztery inne osoby zostały ciężko ranne.

Mijający nas turyści z daleka wyglądają zwyczajnie, jednak z bliska widać, że są uzbrojeni po zęby. Na śniegu widzimy ślady dużych łap. Może to nie niedźwiedź, ale najedliśmy się strachu i wycofujemy się do miasta.

Żeby naprawdę zobaczyć Spitsbergen, należy przyjechać z polskim pozwoleniem na broń i wcześniej załatwić jej wypożyczenie. Można też wynająć miejscowego przewodnika lub przyłączyć się do zorganizowanej wycieczki: pieszo, rowerem lub popularnym tu skuterem śnieżnym. To jednak drogie imprezy: jeden dzień na skuterze kosztuje ok. 1500 zł, cztery dni w głuszy z przewodnikiem i spaniem w namiocie to koszt 6 tys. zł od osoby. Dlatego polscy turyści wybierają najczęściej kemping pod lotniskiem, na którym we własnym namiocie marznąć można niemal za darmo i zwiedzają okolice miasteczka.

Bez broni można wejść na pocztę. O tym, że karabiny w urzędzie nie są mile widziane, przypomina znak na drzwiach. Większość sklepów oferuje przy wejściu sejfy na karabiny. Przy wejściu do sklepu wiszą też lokalne ogłoszenia, np. "Zgubiłem prawą rękawicę z foczej skóry między Longyearbyen a Barentsburgiem. Znalazcę proszę o kontakt".

Sejf na broń ma też dla swoich wiernych pastor w najbardziej na północ wysuniętym kościele na świecie, który odwiedzamy wieczorem. Kościół otwarty jest całą dobę, można się ogrzać i za drobny datek zrobić sobie herbatę, a bezpłatnie - zdjęcie z wypchanym niedźwiedziem. Gdy zwiedzamy kościół jest godz. 23, a za oknem wciąż słońce i piękny polarny dzień. Trzeba pamiętać o zegarku, by hałasami nie obudzić śpiących i... nie zwariować. Bo choć padamy ze zmęczenia, mózg wysyła sygnał, że to środek dnia i lekceważy zmęczenie.

Po wyjściu z kościoła spełniamy nasze marzenie: idziemy do pubu na piwo w środku polarnej nocy. O północy robimy zdjęcia nad szklankami artcic beer. Jednak to żadna frajda, raczej jak dopijanie w Polsce nad ranem na weselu: pub jest pusty, słońce świeci prosto w oczy, nie ma nastroju do zwierzeń. Ale za to można wrócić z pubu i nikt po ciemku na nas nie napadnie.

Ale i ciemną zimą pewnie nic by się nam nie stało. Przestępczość na Spitsbergenie praktycznie nie istnieje: nawet jeśli ktoś by coś ukradł, nie ma gdzie wywieźć.

Ostatniego dnia znów rezygnujemy z autobusu i ruszamy w 7-kilometrową drogę powrotną. Spitsbergen żegna nas słońcem i kilkoma stopniami na plusie. Jednak na ostatniej prostej dopada nas dmący od morza arktyczny wiatr. Gdy nie pomaga nałożenie na głowę czapki z polaru, polarowego komina i wełnianego kaptura, zostaje tylko jedno ratunkowe wyjście: upchnięte jako piąta warstwa opakowania po chusteczkach do nosa. Z relacji polarników wiemy, że w Arktyce czuje się w ubraniu każdy szew. A my wreszcie wiemy, o co im chodzi.

Na pocieszenie widzimy w oddali dwa białe stworzenia. To małe reniferki, które na pamiątkę fotografujemy.

Robimy ostatnie zdjęcia na lotnisku pod rosyjskim napisem "Wyliety". Wsiadamy w samolot do Oslo. Pozostaje nam niedosyt i pewien smutek. Wiemy, że dalej na północ nigdy w życiu pewnie już nie dotrzemy. Chyba że wybierzemy się na sam biegun...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki