Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Skiba i Pomarańczowa Alternatywa w Łodzi. Kolorowa walka z władzą ludową [ZDJĘCIA]

rozm. Anna Gronczewska
W tym roku kończę 50 lat. Wchodzę w bardzo męski wiek. Mam pewne przemyślenia, zwiększa się bagaż doświadczeń. Z tego punktu widzenia tę Łódź wspominam bardzo kolorowo. Anna Gronczewska rozmawia z Krzysztofem Skibą.

Skąd wziął się pomysł na książkę "Komisariat naszym domem. Pomarańczowa historia", opowiadającą o łódzkiej Galerii Działań Maniakalnych, Pomarańczowej Alternatywie w Łodzi?
Happeningowy ruch pomarańczowych przybierał różne nazwy. W Łodzi była to Galeria Działań Maniakalnych, zwana łódzką diecezją Pomarańczowej Alternatywy. Pomysł na książkę wziął się z tego, że dostałem e-mail od zrozpaczonej matki, której syn oblał maturę. W teście maturalnym z wiedzy o społeczeństwie było pytanie, dotyczące Pomarańczowej Alternatywy. Nie umiał na nie odpowiedzieć. Dowiedziałem się więc, że byłem tematem maturalnym. Pomyślałem, że może nadszedł czas, by napisać książkę o Pomarańczowej Alternatywie? Przy okazji będzie to pomoc dla przyszłych maturzystów, ale też studentów historii. Co dla mnie jest znane, oczywiste, dla innych takie nie jest. Teraz jest zupełnie inna Polska. To, co działo się 25 lat temu, dla wielu młodych ludzi jest tak odległe jak dla nas powstanie styczniowe. Tak więc odkurzyłem swoje szuflady, gdzie leżały zdjęcia, ulotki, stare numery naszej gazetki "Przegięcie pały". Zajrzałem do archiwum IPN. Natrafiłem tam na raporty Służby Bezpieczeństwa z naszych happeningów. Zacząłem rozmawiać z kolegami. Choć niektórzy nie żyją, jak Tomek Gaduła-Zawratyński. Inni są za granicą, jak Michał Gralak, który mieszka w Nowym Jorku. Poszperałem też we własnej pamięci. Przecież to ja organizowałem tę łódzką ekipę jako student kulturoznawstwa Uniwersytetu Łódzkiego. Tak powstała ta książka o barwnej opozycji z czasów PRL.

Pewnie nigdy Pan nie pomyślał, że będzie razem z kolegami tematem maturalnym?
No tak. Z jednej strony byłem dumny, że te nasze akcje przeszły do historii. Ale z drugiej strony poczułem się nieswojo. Uważam się za aktywnego artystę, ciągle nagrywającego płyty, robiącego ciekawe rzeczy. A tu pojawił się namacalny dowód, że jestem zjawiskiem historycznym. Poczułem się jak kolumna Zygmunta...

Łódź i Wrocław były sercem Pomarańczowej Alternatywy?
Jeszcze trzeba dodać Warszawę. W tych trzech miejscach robiliśmy najwięcej akcji. Ale miast, w których robiono takie happeningi, było przynajmniej kilkanaście. Jak choćby: Poznań, Gdańsk, Białystok, Olsztyn, Rzeszów czy Lublin. To wszystko miało cechy ruchu. Nie było sformalizowane. Nie wydawaliśmy żadnych legitymacji, nie składało się przysięgi czy podpisywało deklaracji członkowskiej. My w Łodzi współpracowaliśmy ściśle z Wrocławiem i Warszawą. Z Wrocławia przyjeżdżał do nas na niektóre happeningi Robert Jezierski, prawa ręka "Majora". Śmialiśmy się, że to są takie wizytacje i że kolega z Wrocławia sprawdza, czy poziom happeningów jest odpowiednio wysoki. Myśmy jako bojowy, kilkunastoosobowy oddział Galerii Działań Maniakalnych pojechali do Wrocławia na Festiwal Sztuki Obecnej. Tam urządziliśmy serię akcji, łącznie z koncertem grupy Big Cyc, który zagrał dla kilku tysięcy ludzi na Ostrowie Tumskim. Był to w zasadzie koncert nielegalny, robiony na wariata i na marnym sprzęcie. Do nas przyjeżdżali ludzie z różnych miast - jak Wojciech Koronkiewicz, lider Pomarańczowej Alternatywy w Białymstoku. Brał udział w happeningu "Wyścig zbrojeń", w trakcie którego przebrani byliśmy za wojska wszelkich możliwych armii. On przybył przebrany za śmierć. Miał kosę, wyglądał niesamowicie. Nas w Łodzi inspirował Wrocław, ale my byliśmy inspiracją dla innych miast. Między innymi dla Rzeszowa czy Białegostoku. W akcjach Pomarańczowej Alternatywy, które ośmieszały władze i jej propagandę, wchodząc swym absurdalnym działaniem w materię rzeczywistości, młodzież znalazła atrakcyjną dla siebie formę walki z systemem. Te pomysły, które reprezentowała podziemna Solidarność, a więc poważne marsze, składanie wieńców czy msze za ojczyznę nie były dla niej atrakcyjne. Okazało się, że happening jako forma działania przemówił do wyobraźni ówczesnego młodego pokolenia.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Dlaczego Milicja Obywatelska tak was nie lubiła?
Milicja nie lubiła niczego, co pojawiało się na ulicy bez jej zezwolenia, a szczególnie gdy to coś wyglądało dziwnie i budziło skojarzenia polityczne. Przypomnę, że czasy PRL to czasy władzy totalitarnej, która tępiła wszelkie przejawy związane z niezależną działalnością polityczną, kulturalną i z wolnością słowa. Pomysł na akcje Pomarańczowej Alternatywy polegał na wciąganiu służb porządkowych w absurdalne pułapki. Klasycznym przykładem takiego działania był happening "Galopująca inflacja", zorganizowany przez nas w Łodzi. Nasi ludzie biegali z tabliczkami z napisem "Galopująca inflacja" na piersiach. Milicja, widząc w tym po prostu nielegalne zgromadzenie, przystąpiła zgodnie ze swoimi procedurami do energicznych działań i zatrzymała wszystkich uczestników. Tym samym nieświadomie "zatrzymując" także galopującą inflację. Następnego dnia wydaliśmy ulotkę, że kłopoty ekonomiczne Polski się skończyły dzięki akcji MO. Dochodziło też do innych śmiesznych sytuacji, jak na przykład podczas happeningu we Wrocławiu. W Dzień Kobiet "Major" i jego ludzie rozdawali na rynku we Wrocławiu podpaski. A podczas innego rozdawaliśmy papier toaletowy. I za takie akcje ludzie byli zatrzymywani. Wewnętrzna instrukcja milicji głosiła, że wszyscy, którzy będą mieli ozdoby z papieru toaletowego, powinni zostać zatrzymani, bo są sympatykami Pomarańczowej Alternatywy.

Symbolem Pomarańczowej Alternatywy był krasnoludek...
Najpierw pojawił się na murach podczas stanu wojennego. Był malowany przez "Majora" i jego ludzi. Dojechali oni też do Łodzi. Namalowali krasnoludka na budynku wojewódzkiej komendy milicji przy ulicy Lutomierskiej. Tam siedzibę miała też Służba Bezpieczeństwa. I w Łodzi "Major" razem z kolegą "Pablo" został zatrzymany. Ten krasnoludek budził w stanie wojennym wielkie emocje. Pojawiał się często na murach w miejscu, gdzie wcześniej były napisy antykomunistyczne. Działacze antykomunistyczni malowali więc napis: "WRONA skona". Był zamalowany. A w tym miejscu pojawiał się krasnoludek... Nikt nie wiedział, o co tu chodzi. SB była przekonana, że to tajny znak podziemia. Na przykład wezwanie do demonstracji. Podziemna Solidarność była przekonana, że to działalność Służby Bezpieczeństwa. Po latach okazało się, że to akcja "Majora" i Pomarańczowej Alternatywy. Z czasem te krasnoludki zeszły z murów na ulicę. Władza goniła krasnoludki, gdyż uznała je za bardzo niebezpieczne. Nawet towarzysze radzieccy byli zaniepokojeni rozwojem ruchu krasnoludków w Polsce. Czasem dzieci pytały, dlaczego milicja gania krasnoludki. Przecież to przyjazna ludziom postać... Mamy tłumaczyły dzieciom, że krasnoludki są w socjalizmie nielegalne. No cóż, władza, która goni krasnoludka, zawsze wygląda śmiesznie i musi upaść. I upadła.

W Łodzi było wiele happeningów...
Na przykład 13 grudnia urządziliśmy dzień solidarności z Milicją Obywatelską. Nasi ludzie nieśli tabliczki z napisem: obiekt do zatrzymania. Dorota Wysocka i Tomek Gaduła-Zawratyński i przebrali się za młodą parę. Chlebem i solą mieli powitać pierwszy radiowóz. Radiowóz się nie pojawił. Straciliśmy impet... Ale ludzie odebrali to jako nasze zwycięstwo. Skoro nie łapią, nie zatrzymują, to doszli do wniosku, że nie ma sensu ich działanie. Dochodziło do absurdalnych sytuacji. Milicjant biegł z pałą i gonił krasnoludka...

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Który happening Pan szczególnie zapamiętał?
Chyba ten z kioskiem "Ruchu" w Dzień Dziecka. To było w 1988 roku. Weszliśmy na dach kiosku i zaczęliśmy obchodzić Niezależny Dzień Dziecka. Mieliśmy ze sobą cukierki, transparent z napisem "Światu pokój, dzieciom mieszkania". Zebrało się koło tego kiosku blisko 2000 ludzi. Byliśmy śmiesznie przebrani. Ja miałem na sobie żółte kalesony. Wzbudzaliśmy szok i rozbawienie. Pojawił się pierwszy patrol milicji, który pewnie myślał, że ma do czynienia z chuligańską akcją. Jakiś milicjant wdrapał się na dach. Pewnie liczył na awans, pod-wyżkę i zaczął się z nami szarpać. Wytłumaczyłem mu, że jeśli chce się ze mną szarpać, to na pewno spadniemy na dół razem... A jak zrzuci dziewczynę, bo była z nami Dorota Wysocka, to ten tłum go rozszarpie. W końcu ustąpił. Wyrwał nam jeden transparent i zszedł z kiosku. Ja wtedy ogłosiłem, że to pierwsze zwycięstwo opozycji od sierpnia 1980. Jednak władza tak łatwo nie ustąpiła... To był taki anarchistyczny kabaret. Robiliśmy sobie żarty, publiczność klaskała. To był dosyć radykalny show. Po półgodzinie przyjechały posiłki. Pojawiły się dwie kompanie ZOMO, a jedna liczyła sto osób. Na dachu staliśmy w trójkę. Otoczono nas. Prosili, byśmy zeszli. Powiedzieliśmy, że sami nie zejdziemy. Tłumaczyliśmy, że nie potrafimy. Prosiliśmy o drabinę. Podjechała więc taka duża buda milicyjna. Otworzyła się klapa i wciągnęli nas do środka. Zawieźli nas do komisariatu MO Łódź-Śródmieście przy ulicy Piotrkowskiej. Tam w osobnych celach przesiedzieliśmy 48 godzin. Śpiewaliśmy w nich piosenki dziecięce. Dalsza część happeningu miała miejsce przed kolegium ds. wykroczeń. Wlepiono nam wysokie kary pieniężne. Wcześniej było przesłuchanie, a przeciwko nam zeznawali zomowcy. Opowiadali, że rzucaliśmy w nich twardymi landrynkami. Mówiliśmy, że po pierwsze w nikogo nie rzucaliśmy. Tylko częstowaliśmy. A po drugie to nie były twarde landrynki, tylko miękkie krówki - ciągutki, czyli towar deficytowy, który nikomu krzywdy nie może zrobić.

Chyba nie pierwszy raz gościł Pan wtedy w komisariacie Łódź-Śródmieście?
Siedziałem tam kilka razy, ale raczej krótko. W międzyczasie zaliczyłem odsiadkę w 1985 roku. Po tym jak rozrzucałem anarchistyczne ulotki podczas festiwalu w Jarocinie. Przesiedziałem trzy miesiące w areszcie w Kaliszu. Miałem szczęście, bo Jan Dobraczyński, przewodniczący PRON, wystąpił z propozycją amnestii dla pierwszy raz karanych więźniów politycznych. Na mocy tej inicjatywy wyszedłem na wolność. Mogłem więc wrócić na studia. Nie było to łatwe. Zostałem zawieszony w prawach studenta, a SB czyniła różne kroki, by mnie z uczelni wyrzucić. Pomogła niezależna postawa wykładowców Uniwersytetu Łódzkiego. Tak więc komisja dyscyplinarna nie relegowała mnie z uczelni. Ale byłem już człowiekiem notowanym. Nie nadawałem się do pracy w konspiracji. Stąd pomysł, by działać jawnie. Często byłem zatrzymywany przed akademikiem na Lumumbowie i "zapraszany" przez Służbę Bezpieczeństwa na tak zwane rozmowy ostrzegawcze na ulicę Lutomierską. To był rodzaj takiego nękania.

W Łodzi spędził Pan szalone lata?
Oczywiście! Bardzo miło je wspominam. Ale nie ma co ukrywać, lata lecą. W tym roku kończę pięćdziesiąt lat. Wchodzę w bardzo męski wiek. Mam pewne przemyślenia, zwiększa się bagaż doświadczeń. Z tego punktu widzenia tę Łódź wspominam bardzo kolorowo. Czasami mam pretensje do siebie, że jeszcze za mało wtedy szaleliśmy. Można było więcej zrobić. Ale w sumie robiliśmy niemało. Opanowaliśmy klub "Balbina", współorganizowałem łódzkie juwenalia. Powstał Big Cyc, który sprzedał dwa miliony płyt i gra do dzisiaj. Byliśmy aktywni na wielu frontach.

Krzysztof Skiba
Urodził się 7 lipca 1964 roku w Gdańsku. Miał 10 lat, gdy występował jako model na Jarmarku Dominikańskim. Cztery lata później założył zespół Tapeta. Po maturze wyjechał do Łodzi. Zaczął studia na kulturoznawstwie na UŁ. Skończył je w 1989 roku. Tematem jego pracy magisterskiej była Pomarańczowa Alternatywa, w której był jednym z liderów. Jest współzałożycielem, liderem i autorem większości tekstów zespołu Big Cyc. Wystąpił w kilku filmach i napisał kilka książek. Ma żonę Renatę, z którą jest ponad 20 lat. To miłość jeszcze z łódzkich czasów studenckich. Mają synów: Tymoteusza i Tytusa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki