Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Świt na Bazarowej, czyli Jutrzenka

Jerzy "Krzywik" Kaźmierczyk
Dariusz Romanowicz
Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka zatytułowanej "Lorneta z meduzą", wydanej przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński.

Taką nazwę wybrał znany jeszcze sprzed wojny łódzki restaurator na swój żywieniowy bar, jaki już w połowie 1945 roku otworzył na ulicy Bazarowej. Dzisiaj nie wiadomo, czy nazwa baru ustalona była w gronie rodzinnym przypadkowo i na zasadzie "ładna, może być", czy przemyślana, uwzględniająca czasy, w jakich przyszło działać restauratorom w PRL-u.

Jutrzenka to zjawisko astronomiczne, inaczej świt. Oznajmia nam nadejście nowego dnia. Być może lepszego. W powszechnym rozumieniu symbolizuje ciągłe odradzanie się życia, czyli trwanie.

Taką zapewne nadzieję na przyszłość dla swojego interesu na ulicy Bazarowej miał właściciel. Miejsce w ówczesnej Łodzi znakomite. Tuż przed oknami baru, na niewielkim placu kłębiły się tłumy sprzedających i kupujących. Wtedy był to najlepszy plac handlowy w mieście. Miał tradycje placu targowego, sięgające jeszcze początków wieku. Na nim to, z nazwą zapamiętaną jeszcze z dawnych czasów, czyli placu Piastowskim, wybudowano ongiś budynki zwane jatkami Tanfaniego, czyli ponad sto sklepów pod jednym dachem. Tutaj wieś polska spotykała się z łódzkim proletariatem, zresztą nie tak dawno temu również mieszkańcami wsi, przybyłymi wcześniej do miasta Łodzi za chlebem, jak do ziemi obiecanej.

Tuż po wyzwoleniu miasta od hitlerowskiego okupanta, pod koniec stycznia 1945 roku, jatki rozebrano. Zapoczątkowali te rozbiórki już okupanci. Później usunięto również elementy budowlane kojarzące się z miejscami kaźni dokonywanej na ludności żydowskiej, w getcie, na którego terenie był ten plac.

Już bez tak charakterystycznych jatek przywrócono jednak pierwotny charakter tego miejsca, które swoim rozmiarem, ale i tradycją utrwalaną przez lata, jako miejsce targowe doskonale spełniało swoją rolę.

Wóz przy wozie, koń przy koniu, wyprzęgnięte od dyszli, z pyskami zanurzonymi w workach z obrokiem lub żrących bezpośrednio z tylnej części wozu, zwrócone do siebie zadami, wydalały spod ogonów wielkie kupy, ale porządnie, w równym rządku. No, niechby było inaczej. Obywatel dozorca z wielką miotłą brzozową osadzoną na potężnym kiju, zakończonym metalowym skrobakiem w celu zeskrobywania, miał wszystkie kupy "na oku".

Z drugiej strony wozu, czyli fury lub furmanki, bo i tak nazywało się chłopskie zaprzęgi, ów chłop sprzedawał swoje produkty. Między wozami przeciskali się kupujący z torbami zakończonymi wiklinowymi okrągłymi uchwytami. Torby kolorowe, uszyte z resztek tkanin, jakie były pod ręką każdej gospodyni. Kolorowy tłum, zresztą bardziej z powodu pstrokacizny toreb, a nie ubiorów, przewalał się tam i z powrotem, szukając okazji tańszego zakupu. Trzeba się potargować. Tak od razu kupić? A może na tamtej furze będzie trochę taniej?

Zresztą tak się kupuje na rynku, bo "Dobra gospodyni cuda czyni", jak głosił wyhaftowany napis na domowej makatce, zawieszonej na ścianie, obok wiadra z wodą. Cudów na zakupach - w aspekcie niższych cen - raczej nie należało oczekiwać. Chłop swoją cenę znał, ale jest też dobra i oszczędna gospodyni. Potargować się umie, niejedną łyżkę śmietany, tak na próbę, z własnej, wierzchniej strony dłoni zliże. Tu skubnie, tam popróbuje. Taka szacunek rynkowy ma. Przekupki, opatulone w wełniane, kraciaste chusty, okrywające całą postać, jak i prawdziwe chłopki ze wsi, dobrze znały zwyczaje i tradycje handlowania, obowiązujące na targowisku. Usłużnie nakładały na wierzch dłoni kupującej ździebko śmietany czy białego sera. Byłyby zdziwione gdyby klientka kupiła ot tak, bez próbowania.

Duży ruch panował przy sprzedawcy śledzi wprost z beczki. Wyciągał facet rybę, trzymając ją palcami za ogon, walił z rozmachem o ściankę beczki, pozbawiając ją resztek soli, i kładł na starej gazecie. Klient mógł zatem towar obejrzeć. Oczywiście były uwagi:

- Panie, daj pan duże.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Daje się jeden duży, drugi… też duży. Uśmiechy łagodziły spory.

Nie może być nic lepszego dla wzmożonego ruchu w restauracji, gdzie ludziska coś tam zjedzą, coś wypiją, jak pobliski plac handlowy, czyli po prostu rynek.

W takim właśnie miejscu otworzono bar o znanej już nam i obiecującej nazwie "Jutrzenka". Nazwie sugerującej również jakieś mistyczne piękno ciągłego odnowienia, ale też emanacji ciszy i spokoju. Niestety. Nie w tym miejscu. Tu spokojnie nie było. Tutaj strach był przyczajony. Pojawił się ze strony niespodziewanego wroga. Po mieście, ale i poza nim, kręciły się watahy maruderów zwycięskiej Armii Czerwonej w towarzystwie zwykłych kryminalistów. Zorganizowane rekwizycje i bandyckie rozboje siały grozę i przerażenie.

Tragiczny w skutkach był napad sowieckich żołnierzy na rynek w Jeżowie, czyli blisko naszego miasta. W dzień targowy, 25 października 1945 roku, grupa pijanych żołdaków zrabowała i zniszczyła wozy chłopów handlujących na rynku, zaczepiała kobiety. Strach i przerażenie. Byli zabici i ranni. W tamtym, wydawałoby się radosnym, czasie odzyskania wolności i życia po ludzku, po koszmarze hitlerowskiego czasu, byli też i źli ludzie. Przemycili swoje podłości tu i teraz.

Tu kłębiły się sploty najgorszych przeżyć i wspomnień bywalców tego placu i tego baru. Powojenna wędrówka ludów pomieszała dobro ze złem. Raz było fajnie, a raz nieludzko.

Brzydcy i źli byli nie ci, co w pocie i znoju całodziennej harówy w polu, z brzaskiem dnia ruszali do Łodzi. Nie ci, co tłukli się w swoich wozach po kocich łbach podłódzkich dróg, aby skoro świt zająć dobre miejsce na rynku. Paskudni byli ci, co nic nie przywozili, niczym nie handlowali, ale tu byli. Jak sępy czekali na łupy, bo wiedzieli, że będą.

Znali rynek i ludzi tych na wozach. Wiedzieli, że będzie taka chwila. Przyjdzie zmęczenie, i podstawiony sprzedawca taniej gorzałki. Namówi człowieka na wozie na zasłużoną ćwiartkę. Ten wypije. Dalej to już tylko dramat okradzionego wiejskiego człowieka. Ale co tam. Przecież mnie nie okradli, cieszy się nieokradziony. Szczęśliwiec utargowane pieniądze schował w płócienny woreczek i zawiesił na pasku od spodni, pod kalesonami, tuż nad przyrodzeniem. Pośpiesznie wyjeżdżał z rynku, zostawiając swój strach innym, tym pozostałym.

Ludziska doświadczeni latami zniewolenia i biedy teraz dbali najbardziej o siebie. Zabiegali usilnie o to, aby mieć i być. Właśnie byli.

Do "Jutrzenki" wpadało się, aby coś zjeść lub przekąsić po wypitej szklance bimbru sprzedawanego we wiadomym miejscu, za wiadomym straganem, od niewiadomego sprzedawcy. W tym barze nikt nie przesiadywał przy stoliku, rozkoszując się wystawnym obiadem. Wystarczała zalewajka z kartoflami z wkładką kiełbasianą i pajdą świeżego chleba. Zjadało się szybko, bo na rynku czekał klient, niecierpliwy, spragniony prostej ludzkiej czynności kupowania i sprzedawania, zakazanego przez okupanta przez wiele lat.

Gdzieś w latach pięćdziesiątych rynek przy ulicy Bazarowej stracił na znaczeniu handlowym na rzecz Rynku Bałuckiego i bar "Jutrzenka" często był pusty. Właściciel nie mógł pozwolić sobie na straty. Zlikwidował ten, a otworzył nowy bar. Oczywiście na Rynku Bałuckim.

Obecność takiego lokalu w tym miejscu znacznie ożywiła całe otoczenie. Bo i muzyka grała. A jakże! No może to zbytek łaski nazywać tak brzdąkanie na bandżoli przez jednonożnego wykonawcę, okrytego wojskowym szynelem, w czapce rogatywce z piastowskim orłem na przodzie, melodii: "Dziś do Ciebie przyjść nie mogę"… Po niedługim czasie już obok stał harmonista i faktycznie podniósł się poziom odtwórstwa artystycznego oraz liczebność odgrywanych kawałków. Mieli publikę. Mało tego. Bywały i tańce. Handlująca obok z drewnianej ryczki sznurówkami i pumeksem pani Teofila zrywała się do tańca i kilkoma piruetami ożywiała wizualnie aktualną melodię. Publika klaskała!

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

"Jutrzenka" to już była normalna jadłodajnia, bo właśnie taki był czas, kiedy to się opłacało. Kraj socjalistyczny borykał się z wyżywieniem narodu. Obowiązywały kartki, które reglamentowały ilość kalorii potrzebnych człowiekowi do życia. Było ich zdecydowanie za mało, ale przecież tak niedawno, za okupanta, było jeszcze mniej, a naród żył!? Oczywiście, bo naród kombinował.

Teraz co? Miał przymierać głodem?

Restauratorzy sobie tylko znanymi sposobami robili wszystko, żeby mieć co do garnka wstawić i podać klientowi na stół. W karcie dań oferowali dobre jedzenie, ale oczywiście za "dobre" pieniądze. Bardzo krótko, ale państwo ludowe tolerowało taki właśnie przebłysk gospodarki rynkowej. Były kartki, na które sprzedawano artykuły podstawowe i za stosunkowo niską cenę. Bez kartek było wszystko i to w lepszym gatunku, ale za to za jaką cenę!

W jadłodajni na Rynku Bałuckim podczas obiadu herbatę na życzenie nalewno z czajnika, wprost do szklanki stojącej przed klientem. Podchodził kelner, trzymając w obu rekach dość duże czajniki, i tym, co mieli ją zapewnioną w karcie dań, nalewał herbatę bez pytania, z prawego czajnika. Pozostałym z bardzo uprzejmym uśmiechem i pytaniem, akcentując ostatnie dwa słowa:

- Czy pan życzy sobie herbaty firmowej?

Nalewał z lewego. Nie wszystkim gościom zadawał pan kelner takie pytanie.

Wiedział, komu można, a komu nie. Nie każdemu można było, ot tak, wprost do szklanki nalać wódki o wyglądzie herbacianym. Lokal miał swoich stałych konsumentów. W jadłodajniach alkoholu nie podawano i władza bardzo tego pilnowała. Częste kontrole przysparzały wiele kłopotów właścicielom, a żyć z czegoś trzeba było. Prawdziwe pieniądze zarabiało się właśnie na wódce. Sposób na ominięcie zakazu, dystrybucję i przechowywanie alkoholu na terenie zakładu gastronomicznego to w wielu przypadkach absolutny majstersztyk w wykonaniu personelu.

W jadłodajni na Rynku Bałuckim wódkę w charakterystycznych litrowych butelkach z zalakowanymi główkami trzymano w kotle z obranymi ziemniakami, zalanymi zimną wodą, niby to przygotowanych do gotowania. Dla jeszcze większej zmyłki tak wypełniony kocioł wystawiano przed drzwi wejściowe do kuchni, od strony podwórka. Pan inspektor wielokrotnie wchodził znienacka "na kontrolę" do baru, właśnie tą drogą. Kocioł z kartoflami stał, gdzie stał, pan inspektor kontrolował, a kelner teraz już jedną ręką, tą prawą, rozlewał herbatę do szklanek. Normalny dzień z życia jadłodajni wzięty.

Gdzieś tak w roku 1965 jadłodajnie na Rynku Bałuckim zlikwidowano i to z czysto komercyjnego powodu. Właściciel miał inne, zapewnie lepsze pomysły na kontynuację swojego zawodu.

Ale to już inna historia, jak mawiał pewien bardzo znany pisarz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki