Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Tomaszewski: Po meczu Górski zapraszał piłkarzy na piwko do sauny [WYWIAD]

Anna Gronczewska
Jan Tomaszewski
Jan Tomaszewski Grzegorz Gałasiński
Kobiety, wino i śpiew były dla piłkarzy. Tylko trzeba było zachować umiar. To było credo Górskiego - wspomina 40 lat po pamiętnym mundialu Jan Tomaszewski.

Wspomina Pan czasem wydarzenia sprzed 40 lat?
Osobiście nie. Wracam do tych wspomnień wtedy, gdy rozmawiam z dziennikarzami o wspaniałych czasach polskiej piłki nożnej. Jedno mogę powiedzieć. Przed naszym pokoleniem było wielu wspaniałych piłkarzy, po nas też urodziło się wielu znakomitych zawodników, ale oni mieli pecha. Nie natrafili ma Kazimierza Górskiego. Dla mnie był on papieżem polskiej piłki nożnej. Był dyrygentem kapeli, którą sam dobrał. Z nas, przeciętnych zawodników, zrobił zespół światowej klasy.

Kazimierz Górski nie zabrał na mistrzostwa do Niemiec tak wybitnych wtedy piłkarzy, jak Joachim Marx czy Bronisław Bula, którzy mogliby być gwiazdami...
Tak, ale pan Kazimierz dobierał zawodników do swojej koncepcji. Miał dwóch światowej klasy piłkarzy: Kazimierza Deynę i Włodka Lubańskiego, który potem z powodu kontuzji na mundial nie pojechał. Ale tych piłkarzy otoczył 18 młodymi zawodnikami, młodzieżowcami, których poprzednio trenował. Byłem wśród nich i ja. Ta dwudziestka grała, trenowała ze sobą do znudzenia. Potem każdy wiedział, co ma robić na boisku. Dam taki przykład. Jeśli ja wyrzucałem piłkę prawą ręką, to pan Kazimierz nigdy nie żądał, bym robił to lewą. Musiałem tylko doskonalić prawą rękę. Jeśli ktoś grał prawą nogą, miał to robić dalej. Chciał z każdego z nas wydobyć to, co mamy najlepsze. I to wkomponować w zespół. My, grając w klubach, występowaliśmy na odpowiednich pozycjach. I w reprezentacji nie było zmiany. Proszę zobaczyć, co dziś robią ci wszyscy "trenerzy". Napastnik gra w pomocy, lewonożny zawodnik na prawym skrzydle i odwrotnie. U nas tego nie było. A dlaczego nam to wychodziło lepiej w reprezentacji niż w klubach? Bo mieliśmy lepszych partnerów. Filozofia Kazimierza Górskiego była tak prosta, że aż niewiarygodna. On doprowadził do tego, że z najlepszymi drużynami świata graliśmy jak równy z równym. Oczywiście przegrywaliśmy, wygrywaliśmy, ale nigdy nie byliśmy chłopcami do bicia.

Byliście taką współczesną Kostaryką?
Oczywiście, że tak. To wszystko miało jednak swoje podłoże. Pan Kazimierz dążył do celu. Nie grał Bula, ale Deyna. Nie grał Marx i wielu innych znakomitych zawodników. Nie zawsze bowiem najlepsi muszą grać w kadrze. Muszą w niej występować ci, którzy się rozumieją i chcą oddać serce dla reprezentacji. My na co dzień rywalizowaliśmy ze sobą, graliśmy w polskich klubach. Kiedy pan Kazimierz powołał nas do kadry, to wszyscy mieliśmy na czole napisane: Polska, a nie ŁKS, Stal Mielec czy Legia Warszawa.

Byliście przyjaciółmi poza boiskiem?
Też. Oczywiście były grupy, tak jak zawsze. Ale pan Kazimierz był prawdziwym trenerem. A dla mnie to człowiek i szkoleniowiec, psycholog plus szkoleniowiec. Pan Kazimierz w jednym i drugim był wspaniały. Dobierał nas i wkomponowywał w drużynę. Był naszym starszym kolegą, ale znaliśmy granicę, której nie mogliśmy przekroczyć. Bywało różnie. Przebywaliśmy razem dwa tygodnie, można było zwariować. Rozmawiało się tylko o piłce. Były różne stresy. Czasem na treningu dochodziło do kłótni. Tak jak między mną a Jurkiem Gorgoniem, z którym zresztą mieszkałem w pokoju. Pan Kazimierz nigdy się do takich utarczek słownych nie wtrącał. Wiedział, że ta agresja musi wybuchnąć. Tolerował to. Ale gdy zobaczył, że dzieje się coś groźnego, wskakiwał na boisko. A my wtedy, niby wielcy zawodnicy, chowaliśmy się pod łóżka. Szybko wyjaśnialiśmy sobie sprawy. Nie chciał się wtrącać w nasze sprzeczki z Gorgoniem. Wiedział, że potem pójdziemy do pokoju, wypijemy piwko, a źli będziemy na trenera, który wtrącił się w nie swoje sprawy. Na mistrzostwach w 1974 roku miała miejsce poważna sprawa.

Jaka?
Adam Musiał spóźnił się pół godziny na zbiórkę. Po meczu z Włochami mieliśmy wolne do godziny 11 wieczorem. Krakusy, jak zwykle, mają na całym świecie rodzinę, znajomych, fanów. I ci z Krakowa poszli w miasto, do Murrhard. Musiał przyszedł pół godziny po czasie. Pan Kazimierz wyczuł, że Adam wypił piwko, a na to nie pozwolił. I postanowił wyrzucić Musiała z mistrzostw. Większość z nas wtedy została w pokojach, graliśmy w karty. Na drugi dzień zeszliśmy na dół, a Adam mówi, że wraca do domu. Tak nakazał pan Kazimierz. Przyznał się nam, że spóźnił się na zbiórkę. Wtedy ja z Kaziem Deyną poszliśmy do Kazimierza Górskiego, by wstawić się za Adamem. Długo prosiliśmy, nie chciał się zgodzić. Wygraliśmy z Włochami, awansowaliśmy do następnej rundy. Poszliśmy do prezesa PZPN, ale ten powiedział, że decyduje trener. Wróciliśmy do Kazimierza Górskiego i poprosiliśmy, by karę dla Adama odłożył po meczu ze Szwecją. Zgodził się. Ale Musiał w tym meczu nie zagrał. Trener posłał go na trybuny i wszystko nam pomieszał.

Dlaczego?
My ze Szwecją graliśmy w innym składzie. Antek Szymanowski przeszedł na prawą obronę, na lewej zagrał Zbyszek Gut. I zagraliśmy katastrofalny mecz. Udało się nam wygrać 1:0. Najszczęśliwszym człowiekiem był Adam Musiał, który otrzymał karę, ale potem wrócił do zespołu. Po latach zapytałem pana Kazimierza, dlaczego to zrobił.

Co odpowiedział?
Panie kolego, za dobrze szło, potrzebny był lekki wstrząsik... On wychodził z założenia, że nigdy nie było tak dobrze, aby nie mogło być lepiej. Nie jest sztuką ochrzaniać, karać zawodników, kiedy im nie idzie. To potrafi każdy. Sztuką jest utrzymać drużynę w ryzach, kiedy idzie.
Wiele było takich pozaboiskowych grupek?
Ze trzy, cztery. Jedną tworzyli chłopcy z Mielca, a więc: Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach, Heniek Kasperczak. Przyjeżdżali do Łodzi na mecze ligowe, były tu dobre domy handlowe, jak Central, Uniwersal. Pytaliśmy, czy mają wizy wjazdowe. Potem mówiliśmy im, by pochodzili po sklepach i robili zakupy. Takie żarty sobie robiliśmy. Była grupa łódzko-warszawska. Należałem do niej ja, Leszek Ćmikiewicz, Kazio Deyna, Andrzej Strejlau. Nazywano ją grupą kierkową. Była też grupa śląska, krakowska. Ale wszyscy byliśmy zintegrowani. Jedna grupa nie występowała przeciw drugiej. Myśmy grali w kierki, brydża. Krakusy, jak takie centusie, chodzili na spacery, do swoich rodzin. Śmialiśmy się, że oni zawsze szukają interesu. Ślązacy grali ze sobą w skata. Ale dzięki panu Kazimierzowi Górskiemu wszystko było zintegrowane.

A Pan Kazimierz pozwalał czasem wypić piwo?
Oj tak! Wychodził z założenia, że jest czas pracy i wypoczynku. Podczas mistrzostw świata wracaliśmy do hotelu często o północy, o pierwszej w nocy. Pan Kazimierz mówił, że za pół godziny spotykamy się na piwku w saunie. Tak więc o pierwszej czy drugiej w nocy mieliśmy odnowę biologiczną. Było więc piwko... Pan Kazimierz mówił, że piłkarze nie są zakonnikami. Trzeba tylko wiedzieć gdzie, kiedy i ile. Kobiety, wino i śpiew były dla piłkarzy. Tylko trzeba było zachować umiar. To było credo pana Kazimierza. On sam nie był abstynentem. Nie można było palić papierosów podczas odpraw, w szatni, ale paliliśmy papierosy. Normalnie żyliśmy, tak jak w klubie. Nie można było jednak przekroczyć granicy.

Odwiedziły was na mistrzostwach żony, dziewczyny...
Tak. Po meczu z Niemcami przyjechały żony, rodzina. To było normalne. Pan Kazimierz podkreślał, że jesteśmy normalnymi ludźmi. Nie zapomnę właśnie tego meczu z Niemcami. To było w zasadzie spotkanie w piłkę wodną. Pan Kazimierz powiedział nam, że to taki mecz, którego nie gra się zawsze. Każdy z nas, schodząc po nim do szatni, ma zadać pytanie, czy zrobił wszystko, by to spotkanie wygrać. Jeśli nawet przegramy, nic się nie stanie. Przegraliśmy, ale daliśmy z siebie wszystko. Okazało się, że po tym przegranym meczu dostaliśmy więcej telegramów gratulacyjnych niż za poprzednich pięć wygranych spotkań. Te telegramy były jednej treści: dla nas jesteście mistrzami świata! Pozostał tylko mecz z Brazylią!

Wspomina Pan szczególnie któryś z tych meczów?
Trzeci mecz, z Włochami. Przed mistrzostwami świata byłem kontuzjowany, nie wiedziałem, czy pojadę do Niemiec. Brakowało mi meczów, ogrania. Dopiero podczas meczu z Włochami uwierzyłem w siebie. Gdy graliśmy z Argentyną, zdawałem sobie sprawę, że znalazłem się w jedenastce na zasadzie kredytu zaufania, za Wembley. Nie był to mój wielki mecz, mogłem obronić drugą bramkę. Ale zwycięzców się nie sądzi. W meczu z Haiti, gdyby zamiast mnie w bramce pan Kazimierz powiesił ręcznik, też by się nic nie stało. Dopiero mecz z Włochami był dla mnie przełomowy. Potem jakoś poszło.

Obronił Pan na mistrzostwach dwa karne...
To nie jest wielka zasługa. Nie ma obronionych karnych, są źle strzelone. Gdybym mógł siebie pochwalić, to za interwencję w meczu ze Szwecją. Po centrze Szwedów do główki wyskoczył Władek Żmuda. Tak odbił piłkę, że zmierzała do mojej bramki. Ja ją obroniłem. Za ten strzał mógłbym siebie pochwalić.

Chyba żal, że tyle lat musimy czekać na sukcesy naszych piłkarzy?
To nie żal, ja czuję nieprawdopodobną gorycz. My mamy wspaniałych, młodych piłkarzy. O tym świadczą osiągane przez nich wyniki w wieku 16, 17, 18 lat. Potem dzieje się coś złego. Apogeum tego zła nastąpiło na Euro 2012. Spadliśmy wtedy na 70. miejsce w rankingu FIFA. Ludzie, którzy wtedy rządzili, łącznie z ówczesnym selekcjonerem, doprowadzili Polskę do tego. Od półtora roku, kiedy Zbyszek Boniek ze swoją ekipą objął stery w polskiej piłce, zrobili więcej niż tamci przez ładnych paru lat.

Gdy patrzy Pan na tegoroczny mundial, nie odnosi Pan wrażenia, że świat nam odjechał?
I to o sto lat! A odjechał nam w ostatnich czterech latach. Jestem przekonany, że za 2-3 lata do tego świata dobijemy dzięki temu, co robi ekipa Bońka. Już w Paryżu będziemy dumni z naszych chłopców.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki