Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

7 pamiątek po PRL, z którymi Łódź musi żyć do dziś

Piotr Brzózka, Marcin Darda
Blokowisko na Widzewie. Połowa łodzian mieszka dziś w budynkach wzniesionych w okresie PRL
Blokowisko na Widzewie. Połowa łodzian mieszka dziś w budynkach wzniesionych w okresie PRL Grzegorz Gałasiński
W 70. rocznicę uchwalenia Manifestu PKWN, w 25. rocznicę pożegnania z PRL - tak mógłby się zaczynać jakiś kolejny manifest. Tym razem Piotr Brzózka i Marcin Darda podsumowują - rocznicowo - co zostało Łodzi po PRL

Pamiątka nr 1

Od 1945 do 1989 roku PRL zbudowała w Łodzi 600 tysięcy izb - tę liczbę były prezydent miasta Józef Niewiadomski zna na pamięć i wydaje się, że poczytuje to za największe osiągnięcie władzy ludowej. Czemu ciężko się dziwić, bezsprzecznie uczyniono wiele, by przynajmniej na podstawowym poziomie rozwiązać problem głodu mieszkań, który trawił Łódź od czasów fabrykanckich.Niewiadomskiemu ciężko jest po latach przeliczyć izby na liczbę mieszkań. Ostrożnie można jednak szacować, że oscyluje ona w granicach 200-250 tysięcy lokali.

W połowie lat 70. Lucjusz Włodkowski w książce "Łódź 2000" podawał, iż w 1950 r. na na jedną izbę przypadało w Łodzi statystycznie 1,93 osoby, zaś na mieszkanie - 3,42. W połowie dekady gierkowskiej wartości te wynosiły odpowiednio 1,18 oraz 2,90, co oznacza, że zagęszczenie spadło, łodzianom już wtedy wyraźnie się poprawiło. A dane te pochodzą przecież z czasu, gdy dopiero ruszała budowa pierwszych bloków na Retkini. Dziś mówi się, że na mieszkanie w PRL trzeba było czekać. Tyle że w szczytowych latach budowano w Łodzi 10 tys. mieszkań rocznie. To wartość absolutnie nie do osiągnięcia w dzisiejszych, wolnorynkowych realiach. Inna sprawa, że ilość była wówczas głównym celem, zgoła odmienną kwestią więc pozostaje jakość ówczesnego budownictwa...

Polskie blokowiska epoki PRL były zwulgaryzowaną emanacją prądów, które w światowej architekturze pojawiły się już w okresie międzywojennym, gdy do sztuki budowania intensywnie zaczęła przenikać lewicowa myśl społeczna. O ile pierwsze powojenne osiedla w Łodzi - jak choćby na Dołach - powstawały w tradycyjnej technologii murowanej i dziś są stosunkowo wysoko cenione, tak od lat 60. dominować zaczęła wielka płyta. Teofilów, Dąbrowa, później Retkinia, Widzew, Chojny, Radogoszcz. Szczególnie złą renomą cieszą się pierwsze dwa osiedla, które zaczęto budować w siermiężnych czasach gomułkowskich. Choć ponoć mogło być jeszcze gorzej. Jak niesie fama, jedynie osobista interwencja Michaliny Tatarkówny--Majkowskiej u Władysława Gomułki uchroniła późniejszych mieszkańców Teofilowa przed perspektywą życia na modłę radziecką, z jedną łazienką i kuchnią na korytarzu, dzieloną przez wszystkich mieszkańców piętra.

W założeniach budownictwo wielkopłytowe, szybkie i tanie, miało być systemem przejściowym. Po osiągnięciu przez kraj wyższego pułapu, płyta miała być zastępowana czymś z wyższej półki. Kiedy? Może po 30 latach.... Dziś te ideologiczne wytyczne mieszają się w pamięci z uwarunkowaniami technologicznymi, stąd tak wiele trudnych do weryfikacji odmian legendy o przewidywanej żywotności wielkiej płyty. Wiadomo już, że przekroczenie granicy 30 lat nie stanowiło problemu - najstarsze łódzkie bloki budowane w tej technologii obchodzą właśnie pół wieku. Z badań poczynionych kilka lat temu wynika, że zbrojenia, o które najbardziej się obawiano, powinny wytrzymać 90 lat, zaś sama płyta - 110 lat.

Mieszkania w wielkiej płycie są marne, ciasne, o słabej akustyce, wycięte spod jednej matrycy. Jednak wydaje się, że jesteśmy na nie skazani. Na Zachodzie blokowiska się burzy. W Polsce nie ma o tym mowy. W płycie żyje połowa mieszkańców Łodzi. Państwa i miasta nie stać na tanie i masowe budownictwo nowego typu, łodzian zaś w przeważającej większości nie stać na ofertę deweloperską.

Trzeba oddać, że spółdzielnie i wspólnoty nie najgorzej sobie radzą z bieżącą modernizacją starych bloków. Niestety, towarzyszą temu zabiegi w zamyśle upiększające, których rzeczywiste efekty są mocno wątpliwe. Kolorami moderny, nawet wypaczonej, są biel i szarość. Tymczasem łódzkie blokowiska przekształciły się w rozlane po horyzont morze budyniu. Fasady biją po oczach odcieniami różu, żółci, błękitu i zieleni rodem z publicznego szaletu. Ma być kolorowo i już.

CZYTAJ O KOLEJNEJ PAMIĄTCE PO PRL NA NASTĘPNEJ STRONIE
Pamiątka nr 2

Łódź ma 293 km kwadratowe powierzchni. 3 razy więcej niż przeszło dwukrotnie ludniejsza Barcelona. I 6 razy więcej niż Łódź przedwojenna. To głównie "zasługa" 45 lat PRL. Budując socjalistyczne osiedla, szafowano przestrzenią, w planowy sposób urbanizując tereny o charakterze wiejskim bądź podmiejskim. Trzeba było zmiany i systemu politycznego, i myślowego, by zaczęto głośno mówić o przestrzennym przeroście Łodzi. Nie bez związku z finansową sytuacją miasta i ostatecznym dopuszczeniem do świadomości przez łódzkie elity, że nie będziemy miastem milionowym, lecz o połowę mniejszym. Co znaczy, że kurcząca się w tempie 5-8 tysięcy rocznie ludność Łodzi nie będzie w przyszłości w stanie utrzymać miasta skrojonego na milion mieszkańców.

Tadeusz Markowski, prezes Towarzystwa Urbanistów Polskich, mówi jednak, że roz-rost miasta nie był wyłącznie widzimisię planistów. Po prostu w gospodarce niedoborów budowanie w szczerym polu było tańsze. Co zresztą nie zmieniło się do dziś, z tą różnicą, że obecnie praktycznie się nie planuje. A to rozróżnienie każe na PRL-owską planistykę spojrzeć w nieco innym świetle. Jaka była, taka była, ale w ogóle ją uprawiano. Choć miasto rozlewało się z każdym rokiem, choć osiedla były szpetne i tandetne, tworzyły pewne kompletne całości, zapewniały dostęp do w miarę pełnej infrastruktury technicznej i społecznej. Paradoksalnie, w peryferyjnym morzu betonu było więcej humanizmu niż w zatęchłym centrum. Czy możemy to samo powiedzieć o budownictwie uprawianym współcześnie? Wystarczy spojrzeć na bloki pojedynczo wstawione między hurtownie i fabryki, lub posadowione na kawałku pola, kilometr od najbliższego przystanku, pół godziny od najbliższej szkoły.
Pamiątka nr 3

O ile na peryferiach kwitł "komunistyczny Eden", jak niegdyś ironicznie stwierdził architekt miasta Marek Janiak, tak centrum Łodzi popadało w ruinę. Powody tego stanu rzeczy były złożone.

Już w marcu 1945 r. nowi gospodarze Polski wydali dekret dotyczący majątku opuszczonego w czasie wojny, pierwszy z serii dokumentów stanowiących podstawę do przejmowania przez państwo nieruchomości pozostawionych przez przedwojennych właścicieli. Dodatkowo, w grudniu 1945 roku, władze PRL przyjęły dekret o "publicznej gospodarce lokalami i kontroli najmu", służący "racjonalnemu wykorzystaniu zapasu lokali uszczuplonego wskutek wojny". Dekret ten dotyczył 6 polskich miast, w tym Łodzi. Dokument dawał ogromne uprawnienia "władzy kwaterunkowej" w kwestii przydziału mieszkań, niezależnie od woli i zgody ich właścicieli. Władza mogła też przymusić właścicieli dużych mieszkań do podziału ich na mniejsze, samodzielne lokale. Tym sposobem część pięknych przedwojennych mieszkań przeobraziła się w przedziwne kadłubki. Jeśli dziś ktoś dziwi się, że w pięknej kamienicy z lat 30. łazienka znajduje się na korytarzu i jest dzielona z sąsiadem - to właśnie efekt stosowanych wówczas zabiegów.

- To gmina decydowała, kto zamieszka w danym mieszkaniu - mówi Andrzej Rozenkowski, szef Stowarzyszenia Właścicieli Nieruchomości w Łodzi.

A mecenas Maria Wentlandt-Walkiewicz dodaje: - Na podstawie tych dekretów kompletnie wyrugowano właścicieli nieruchomości, którzy przed wojną dbali o kamienice, niezależnie od tego, czy mieli pieniądze, czy nie. Te dwa dekrety były sowietyzacją stosunków własnościowych w Polsce. Nie miały żadnej ciągłości z poprzednio obowiązującym porządkiem prawnym, z tym co było w księgach wieczystych. Nawet dekrety niemieckiego okupanta nie ingerowały tak mocno w prawa własności. Po przejęciu zarządu przez państwo, nie były prowadzone żadne remonty. Czynsze określono na śmiesznym poziomie. Dlatego ludzie zaczęli uważać, że mieszkania im się należą, że to dar od państwa - mówi mec. Wentlandt-Walkiewicz.

W efekcie "publicznej gospodarki lokalami", w pierwszych latach po wojnie łódzkie kamienice zyskały zupełnie nowych lokatorów. Wielu z nich trafiało tu wprost z podłódzkich wsi, albo miasteczek. Powierzano im w pieczę majątek, którego nie wytworzyli i za który nie musieli zapłacić. Siłą rzeczy nie były to okoliczności sprzyjające atmosferze troski o dobro wspólne, jakim były śródmiejskie kamienice. Na pewno nie wszyscy potrafili docenić to, co dostali od państwa, niektórzy wzięli wręcz czynny udział w procesie degradacji śródmieścia.

Maria Wentlandt-Walkiewicz: - Wychowałam się w kamienicy przy pl. Dąbrowskiego. Były w niej piękne sztukaterie. Zachowały się tylko w naszym mieszkaniu i u lokatorów na pierwszym piętrze. Pozostali sąsiedzi je pozrywali, bo im przeszkadzały, a nie mieli pojęcia, jaką to ma wartość artystyczną. Pamiętam też historię z lat 60. Chodziłam wtedy do podstawówki na Jaracza. Na lekcji wychowawczej jeden z kolegów, tłumacząc dlaczego się nie myje, wyjaśnił, że wprawdzie mają w domu wannę, ale tata hoduje w niej świniaka. Mieszkali w pięknej okolicy, na Uniwersyteckiej...

Architekt Piotr Biliński dodaje, że w latach 70. mieszkania w blokach były takim obiektem pożądania, że niektórzy mieszkańcy kamienic posuwali się do celowej dewastacji swoich mieszkań, zalewając je, świadomie hodując pleśń na ścianie - byle tylko przyspieszyć przeprowadzkę do bloków.

Proces przenosin na osiedla miał zresztą dodatkowe negatywne konsekwencje dla śródmieścia. Nie znamy twardych danych na potwierdzenie tej tezy, jednak panuje przekonanie, że nowe mieszkania z reguły otrzymywali ludzie lepiej sytuowani, bardziej zaradni, statystycznie lepiej wykształceni. W śródmieściu z reguły zostawali ci, których nie było stać na wkład własny do spółdzielni, o niższej pozycji społecznej. To musiało mieć wpływ na strukturę mieszkańców. Dziś, już po zmianie systemu, wielu z tych, którzy wtedy zostali w centrum (albo ich dzieci bądź wnuków) nie stać czynsz. Albo nie chcą płacić, bo uważają, że mieszkanie się po prostu należy. Błędne koło się kręci niezależnie od upadku PRL. Nie ma pieniędzy, nie ma remontów.
Pamiątka nr 4

W latach 60. rozpoczęło się rozpruwanie Łodzi szerokimi arteriami. Najbardziej dobitne dowody tamtych poczynań znajdziemy dziś na ul. Zachodniej, Narutowicza i Piłsudskiego. Dramat polega na tym, że wyburzonej wówczas zabudowy nie udało się odtworzyć przez następnych 50 lat. Dość powiedzieć, że przy ul. Zachodniej od tamtego czasu postawiono zaledwie jeden budynek. Pozbawiona całej pierzei ulica sprawia upiorne wrażenie, tym bardziej że jest ulicą równoległą i najbliższą "sąsiadką" reprezentacyjnej Piotrkowskiej.

Budowa tras przelotowych północ-południe (Zachodnia) czy wschód-zachód (Piłsudskiego, wtedy Główna) była podyktowana rosnącymi potrzebami komunikacyjnymi rozrastającego się miasta. Bez rozbiórek obejść się nie mogło, bo - jak głosi wyświechtany slogan - nieszczęściem w szczęściu Łodzi był fakt, że nie została zburzona w czasie wojny. W centrum pozostał więc układ drogowy przystosowany do ruchu wozów konnych.

Oczywiście, płaczu wielkiego przy wyburzeniach nie było. Panowało ogólne przekonanie o niskiej wartości XIX-wiecznej zabudowy, może z wyjątkiem Piotrkowskiej, którą w późniejszych latach PRL zaczęto cenić. Dobrze ten klimat oddaje wspomniana książka Lucjusza Włodkowskiego. Autor podawał, że w 1975 roku wyburzono w Łodzi 3,5 tysiąca izb (ach, znów te izby), wyrażał jednak przekonanie, że niewielka to szkoda, gdyż stanowiły one zaledwie 10 procent liczby nowych izb w tym czasie oddanych. "Korzyść będzie nieporównywalna, gdyż stare, źle wyposażone budynki ustąpią miejsca nowoczesnym blokom i budynkom użyteczności publicznej" - pisał Włodkowski. Faktycznie, w centrum pojawił się Manhattan, Central, kilka wysokościowców i kilka plomb, w większości ohydnych. Przy Zachodniej nie pojawiło się nic.
Pamiątka nr 5

W latach 90. Łódź padła na skutek klęski włókienniczej monokultury gospodarczej. Ale nie jest prawdą twierdzenie, że PRL tę monokulturę wyhodował. Została ona odziedziczona przez Polskę Ludową po czasach kapitalistycznych i choć mało osób o tym pamięta, już w PRL mówiono o potrzebie rozbicia tej niekorzystnej struktury.

Lucjusz Włodkowski wspomina, że pod koniec planu 3-letniego, a więc w roku 1949, przeszło 70 procent łódzkiego przemysłu stanowiła produkcja włókiennicza. 20 lat później - tylko 47 procent. Aczkolwiek i to ówcześni decydenci oceniali za zbyt wolne tempo dywersyfikacji. Niestety, do roku 1989 wciąż było ono niewystarczające, dlatego po upadku systemu gospodarczego, który sam w sobie był chory, Łódź cierpiała bardziej niż inne miasta. Pech chciał, że wytwarzaliśmy akurat to dobro, które do roku 1989 można było do woli wysyłać do Związku Radzieckiego, nie troszcząc się o zbyt, nie martwiąc o sens.

Później już nic nie było takie proste. Zwłaszcza że gospodarka planowa rodziła specyficzny rodzaj mentalności pracowników i kadry kierowniczej. Nie wszyscy potrafili się z tego otrząsnąć. Jednocześnie symboliczna łódzka szwaczka, jakoby tak bardzo roszczeniowa, była zbyt słabo słyszalna, by w III RP przebić się przez chór górników ze Śląska.
Pamiątka nr 6

Łódź jest dobijana przez swoją strukturę społeczną. Hanna Zdanowska chciałaby Łódź z socjalnego "biedamiasta" zamienić w miasto klasy średniej. Problem w tym, że Łódź w PRL szykowana była pod wielką aglomerację, tyle że robotniczą. 1 września 1939 r. miasto liczyło 680 tys. mieszkańców, zaś w początkach 1945 r. tę liczbę szacowano na ponad 300 tys. Planowa eksterminacja Żydów, Polaków, straty wojenne, a przed końcem wojny ucieczka 80 tys. Niemców spowodowały, że miasto straciło blisko połowę mieszkańców. Kimś trzeba było ich zastąpić. Jako tymczasowa stolica Polski Łódź przyciągała elity, ale tymczasowo. Pod koniec 1945 r. miasto przekroczyło już 500 tys. mieszkańców, a w 1951 r. liczyło ponad 640 tys., niemal tyle, ile przed wojną.

PRL dał Łodzi siedem uczelni wyższych, ale do miasta w tamtych latach napływali głównie przybysze ze wsi, skuszeni obietnicą pracy w odbudowującym się przemyśle włókienniczym. Nie musieli być wykształceni, bo Łódź miała być robotnicza. Jednak fabryki i tak miały wyposażenie na tyle przestarzałe, że okres przyuczenia do zawodu był krótki, a pracę mogli dostać wszyscy. W 1974 r. na 412 tys. osób pracujących w Łodzi, wyższe wykształcenie miało tylko 29 tys., średnie zawodowe 60,4 tys., średnie ogólnokształcące 27,6 tys., zawodowe prawie 57 tys., natomiast prawie 240 tys. ludzi tylko podstawowe lub podstawowe niepełne, z czego połowa to kobiety. W mieście robotniczym nie był to problem, ale w mieście, w którym 15 lat później poczęły padać wielkie zakłady socjalizmu, już tak.

Ta spuścizna PRL ma niejako przełożenie na dzień dzisiejszy. Dorota Kałuża-Kopias (UŁ) pisze, że wpływ na wysokość zarobków ma liczba wyspecjalizowanej kadry dostępnej na rynku, a poziom wykształcenia mieszkańców rzutuje na jakość podaży pracy. Tymczasem pod koniec pierwszej dekady XXI w., w Krakowie, Wrocławiu czy Poznaniu liczba mieszkańców z wykształceniem wyższym oscylowała wokół 20 proc., natomiast w Łodzi nie przekraczała nawet 16 proc.

W mieście poprzemysłowym, które chce być nowoczesne, ton musi nadawać inteligencja. Tymczasem Łódź ma ją dopiero w drugim pokoleniu. Dziś magistrat ciągle informuje o kolejnych tysiącach miejsc pracy, ale stopa bezrobocia nadal jest na dwucyfrowym poziomie. Bezrobotnych w czerwcu było ponad 40 tys. łodzian, w tym bez kwalifikacji aż 18 tys.
Pamiątka nr 7

Niższy odsetek ludzi wykształconych dzisiaj to także złe echo PRL oraz efekt głównie szybszego starzenia się mieszkańców Łodzi, co też ma związek ze stylem życia oraz zdrowiem. Łódź jest najstarszym polskim miastem, bo 60. rok życia przekroczył tu mniej więcej co czwarty mieszkaniec. Mężczyźni w Łodzi dożywają średnio 70,1 lat, a kobiety - 79,4, a to poniżej średniej krajowej. To spuścizna ciężkich warunków pracy, jakie panowały w dominującym w Łodzi przemyśle włókienniczym, gdzie często pracowało się na akord.

Także przewaga liczby zgonów na urodzeniami ma związek m.in. ze stanem zdrowia mieszkańców. Nawet w strategii depopulacji dla regionu zauważono, że ujemny przyrost naturalny to rezultat złego stanu zdrowia mieszkańców, niskiej świadomości zdrowotnej i niezdrowego trybu życia. Łódź jest w czołówce zachorowań na choroby układu krążenia i nowotwory, przoduje w zachorowalności na gruźlicę. Utrzymuje się także wysoka umieralność ludzi przed 20. rokiem życia, a w przedziale wiekowym od 20. do 60. roku życia poziom umieralności jest wyższy o kilkadziesiąt procent od średniej krajowej.

Z kolei z danych Instytutu Psychiatrii i Neurologii oraz GUS wynika, że region łódzki i sama Łódź jest liderem wzrostu pod względem liczby osób z zaburzeniami psychicznymi, co ma związek głównie ze stresem i nerwicami, które są efektem m.in. wysokiego bezrobocia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki