Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sanatorium od środka: na deptaku w uzdrowisku życie płynie nam wesoło

Anna Gronczewska
Życie w sanatorium bywa ciekawe. To nie tylko zabiegi, ale i potańcówki, romantyczne spacery. I sanatoryjne miłości, które zwykle kończą się po 3 tygodniach.

Na deptaku w Ciechocinku - ten przebój Danuty Rin i Bogdana Czyżewskiego można usłyszeć nie tylko na słynnym ciechocińskim deptaku. Także w parku, przy straganach z pamiątkami. I oczywiście na dancingach i "fajfach". Ciechocinek to kurort, do którego zjeżdżają kuracjusze z całej Polski. Popołudniami parkowymi alejkami, wśród klombów z dywanami kwiatowymi krążą starsi, młodsi, panie, panowie. Koło godziny 16.00, a więc gdy kuracjusze są już po zabiegach i obiedzie, zaczynają się "fajfy", czyli popołudniowe potańcówki. Zza uchylonych drzwi lokali dobiega muzyka. Na parkiecie w takt muzyki, granej często przez orkiestry, szaleją starsze panie, które jeszcze niedawno narzekały, że ledwo chodzą. W jednej restauracji przy deptaku trwają już przygotowania do wieczornej potańcówki. Wchodzą dwie panie po sześćdziesiątce, elegancko ubrane i pytają czy mogą zarezerwować stolik na wieczór. - Jeszcze zostało kilka miejsc - informuje pracownik restauracji. Panie mają szczęście. Wolny jest stolik przy miejscu do tańczenia. Zadowolone wychodzą z restauracji.

O sanatoryjnym życiu krążą legendy. Ci, którzy wcześniej ich wysłuchiwali, a potem choć raz leczyli się w polskim uzdrowisku, już wiedzą, że jest w nich wiele prawdy... Życie kuracjuszy upływa na zabiegach, sanatoryjnych posiłkach, spacerach, często romantycznych, i oczywiście tańcach.

- Tak się wszyscy dziwią, że popularnością cieszą się potańcówki, ale moim zdaniem taniec to jeden z elementów sanatoryjnej terapii! - zapewnia pan Witek, 58-letni inżynier spod Łodzi. Sam był dwa razy w sanatorium i musi przyznać, że nie było wieczoru, którego by nie spędził na tańcach. Raz pojechał do Krynicy Górskiej, wiosną. Już pierwszego dnia na stołówce spotkał sympatyczną panią ze Śląska. Miała na imię Krystyna. Była trzy lata od niego młodsza. Szczupła, niewysoka blondynka. Umówili się wieczorem na spacer, przechodzili koło restauracji z potańcówką. Postanowili wejść i potańczyć. Okazało się, że Krystyna i Witek znakomicie rozumieją się na parkiecie. - To były zupełnie niezobowiązujące spotkania, ona była mężatką, ja szczęśliwym mężem - zapewnia pan Witek. - Nawet nie pomyślałem, że przez tę znajomość będę miał tyle problemów.

Pan Witek wrócił do domu i po kilku dniach zadzwonił telefon. To był mąż Krystyny. Zaczął na pana Witka krzyczeć, że nie życzy sobie jakichkolwiek kontaktów z jego żoną.

- Pewnie znalazł mój numer w jej komórce - dodaje pan Witek. - Wymieniliśmy się numerami, ale zupełnie niezobowiązująco. A on takie awantury robił!

Krystyna nigdy do niego nie zadzwoniła. A pan Witek, gdy na drugi rok pojechał do sanatorium, też chodził na dancingi, ale bliższych znajomości już nie zawierał...

Tymczasem w jednym z ciechocińskich lokali zaczynają się "fajfy". Jedna pani, wyglądająca jakby właśnie wyszła od fryzjera, tłumaczy, że w jej sanatorium za wejście na taką imprezę żądają 4 złote! Woli więc przyjść tu i zabawić się za darmo. Migają kolorowe lampy. Orkiestra gra "Bałkanika" zespołu Piersi. Na parkiecie pojawiają się pierwsze pary. Coraz tłoczniej jest przy stolikach. Wiele osób śpiewa: "Będzie zabawa, będzie się działo...". Kobieta, wyglądająca na pięćdziesiąt kilka lat, niecierpliwie na kogoś czeka, co chwilę spoglądając w stronę drzwi. Ma na sobie czarną sukienkę bez rękawów, zdobioną świecącymi cekinami, z dużym dekoltem. Po dziesięciu minutach na jej twarzy wreszcie pojawił się uśmiech. Do stolika podszedł niewysoki, łysy, korpulentny mężczyzna. Na palcu błyszczała mu obrączka. Ucałował ją w dłoń, potem w policzek. Chwilę posiedzieli i weszli na parkiet. W takt przeboju Lady Pank "Zawsze tam gdzie ty" czule się przytulali.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Dla 75-letniej Eleonory Nowak takie "podrywy" nie są niczym dziwnym. Niewysoka, szczupła emerytka z Łodzi, której figury mogłaby pozazdrościć niejedna dwudziestolatka, jest sanatoryjną weteranką. Była w nich 45 razy, więc o życiu w uzdrowiskach wie niemal wszystko. Bywało, że jeździła do nich nawet dwa razy do roku. Ale ostatnio skierowanie dostaje co dwa lata.

- Byłam już w prawie każdej sanatoryjnej miejscowości w Polsce! - dodaje z dumą. Wspomnień ma dużo. Wie, że najważniejsze są pierwsze dni w sanatorium. Panie patrzą na panów, panowie na panie. W drugim tygodniu kojarzą się pary.- A w trzecim chodzą trzymając się za rączki, a jak nadchodzi czas odjazdu z sanatorium, to jest płacz i rozpacz - śmieje się Eleonora.

W Ciechocinku mieszkała z Barbarą z Włocławka. Pierwszego dnia poznała Cześka z Krakowa. Od razu przypadli sobie do gustu. Chodzili za rączkę, na dancingi. Ale na weekendy do Barbary przyjeżdżał mąż. Od razu zamieniała się w przykładną żonę. Gdy tylko odprowadziła męża na pociąg, wracała do Czesława...

Gdy pani Eleonora była w Polańczyku, znalazła się para, która zakochała się od pierwszego wejrzenia. Ona była koło sześćdziesiątki, on grubo po siedemdziesiątce. Kiedyś znaleźli się sam na sam i rozpoczęli amory. Nagle ktoś ich wystraszył i trzeba było wezwać na pomoc pogotowie. Eleonora sama nie przeżyła przygody miłosnej. Ma męża, dzieci, wnuki, to po co jej jakiś zramolały facet. Wie, że niektórzy do sanatorium przyjeżdżają tylko po to, by poszaleć. - Mieszkałam kiedyś w pokoju z emerytowaną księgową z Warszawy. Była dobrze po sześćdziesiątce, ale elegancko się ubierała, tleniła na blond włosy, więc długo na faceta nie musiała czekać - śmieje się pani Eleonora. -Wybrała dziadka z Poznania, po siedemdziesiątce. Był dosyć bogaty, zapraszał ją do kawiarni...

Kazimierz z Piotrkowa niedawno wrócił z Ciechocinka. "Fajfy" omijał z daleka. Ale kiedyś, gdy czekał na zabieg laserowy, bo ma chore kolana, spotkał starszego pana z Gdańska. Pochwalił się, że ma 82 lata.

- Wie pan, jestem od roku wdowcem - opowiadał mężczyzna przypadkowo poznanemu człowiekowi. - I wie pan, od razu odżyłem! Żona bez przerwy miała o coś pretensje, a teraz nikt mi nad głową nie gdera. Mam młodszą od siebie o 20 lat kochankę i wiem, że żyję!

67-letnia Bożena z Pabianic zaliczyła kilkanaście sanatoriów. Śmieje się, że wielu kuracjuszy zachowuje się, jakby byli spuszczeni z łańcucha. - Gorsze są kobiety, dla wielu liczy się tylko to, by ktoś spodnie nosił - przekonuje. Przyznaje jednak, że sama nie raz i nie dwa była na dancingu, ale zaznacza, że tylko w celach towarzyskich. Nie szukała "przygód", czyli nie oglądała się za mężczyznami. Wyglądała jednak atrakcyjnie, więc mężczyźni sami do niej ciągnęli.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Miałam wtedy męża, nie chciałam żadnych chłopów - mówi pani Bożena, która od pięciu lat jest wdową. Dwa lata temu w Kołobrzegu poznała pewnego miłego pana, który wpadł jej w oko. Chodzili razem na spacery, wieczorem do lokalu potańczyć. - Ale nic więcej! - zaznacza. Po sanatorium przyjechał do niej do Pabianic, ona była u niego w Sieradzu. Ale od roku nie mają kontaktu. Słyszała, że poznał w Sieradzu jakąś wdowę. Podobno już razem mieszkali.

Andrzej Jaworski, przystojny wdowiec spod Zgierza, niewyglądający na 68 lat, wie, że w sanatoriach odbywają się regularne polowania. Od dziesięciu lat jest w nich stałym bywalcem. Mężczyźni mają duży wybór. Zwykle wśród 100 kuracjuszy jest 80 pań, a tylko 20 panów. - Nie trzeba być Alainem Delonem by robić furorę, bo na bezrybiu i rak ryba - żartuje Andrzej. Kiedyś w Polanicy Zdroju mieszkał z 75-letnim kombatantem. Urodziwy nie był, ale za to bogaty. Chwalił się, że ma trzy tysiące emerytury. Szprycował się viagrą, a potem na dancingu zarywał babeczki. Upatrzył sobie w końcu Stenię z Płocka. Męczył ją, a w końcu zostawił. Do końca turnusu zaliczył jeszcze z cztery kuracjuszki...

Andrzej potwierdza, że dancingi czy "fajfy" są największą atrakcją sanatoryjnego życia. Tam często grają zespoły, jest wodzirej. Panie przychodzą na imprezę ufryzowane, pachnące. Wyglądają jak te aktorki, które na ceremonii wręczenia Oscarów idą po czerwonym dywanie.

- Choć niektóre pamiętają cesarza Franciszka Józefa! - śmieje się.

Od sześciu lat Andrzej jest wdowcem, ale nie myśli o przygodach.Kiedyś na dancingu poderwał Zosię. Ale spodobała się Józkowi, koledze z pokoju. - Fajna ta ruda! - mówi mu Józek, więc poznał go z Zosią. Zostali parą, spotykali się też po powrocie do domu. Ona była rozwiedziona, on w separacji. Tylko po kilku miesiącach separacja się skończyła i Józek wrócił do żony.

Pani Eleonora zauważa, że w sanatorium jest teraz o wiele mniejszy rygor niż przed laty. Kiedyś pielęgniarki chodziły po pokojach, sprawdzały czy nikt nie szaleje, nie pije wódki. Jak ktoś "zabalował" to na drugi dzień pakował walizki i szedł na dworzec. Teraz nikt niczego nie sprawdza, każdy robi co chce. Andrzej Jaworski dodaje, że gdy zbierze się zgrana paczka, to po dancingu wracają do sanatorium i impreza trwa dalej.- Wódki nikt nie żałuje - dodaje.

Eleonora mówi wprost: leje się strumieniami. Zapamiętała pięciu facetów z Białegostoku, którzy byli z nią w Kołobrzegu. Tak szaleli, że nie mieli za co do domu wrócić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki