Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie lokale: Do "Albatrosa" trafić było niełatwo

Jerzy "Krzywik" Kaźmierczyk
Dariusz Romanowicz
Tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka zatytułowanej "Lorneta z meduzą", wydanej przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński.

Już pod koniec stycznia 1945 roku wszystkie dotychczas istniejące restauracje w Łodzi, oczywiście te najbardziej znane, były już czynne, czyli organizowano w nich dancingi i grały orkiestry . W codziennej prasie tego okresu można było przeczytać nawet sążniste artykuły o tym, jak otwierano fabryki. Gdzieś tam na czwartej stronie petitem zawiadamiano, że właśnie tu a tu otworzono jakiś lokal gastronomiczny czy też bar.

Kiedy pojawił się bar, o którym tu napiszemy, nie bardzo było wiadomo. Był to okres w życiu miasta wyjątkowo trudny. Wszystko trzeba było robić od początku, a przede wszystkim zapewnić ludności wikt i opierunek. Czyli najważniejsze priorytety dla rządzących. I słusznie. Żeby ludziom żyło się lepiej, władza czyniła starania i tylko tym była zajęta. Wiadomości z życia towarzyskiego miasta gazety łódzkie zamieszczały okazjonalnie. Walka klasowa, o którą dopominała się rządząca partia, wymagała w gazecie całych szpalt dla propagandowej wiedzy.

Podobno był anons w prasie łódzkiej, że właśnie otwarto bar "Albatros" z wejściem od alei Kościuszki, ale nie podano numeru. Czyli trudno było tam trafić? To zależy komu. Ci, co mieli tam dotrzeć, znali drogę, nawet z zawiązanymi oczami. Inni? Tych mogło nawet tam nie być.

Pozostałe skąpe informacje też skłaniały do stwierdzenia, że był jakiś cel, aby do "Albatrosa" trafić było trudno. I było.

Od ulicy Piotrkowskiej trzeba było przeciskać się między starymi budynkami tkaczy łódzkich a pałacem bankiera Goldfedera (później Klub 77), obudowanym jakimiś ruderami. W jednym z tych budynków był sklep "Bata", czyli wyjątkowe atrakcyjne miejsce na mapie miasta. Kto by tam zwracał uwagę na ścieżynę wiodąca gdzieś tam…

Rzeczywiście tylko niektórzy przeciskali się i dróżka wiodła ich wprost na… dach "Albatrosa".

W naturalnym uskoku terenu jakiś spryciarz postawił budynek. Dach był na poziomie ścieżki, natomiast cały urok tego budyneczku objawiał się, kiedy patrzyło się na niego od strony alei Kościuszki. Na zalesionym skwerku miejskim, tuż na linii różnicy poziomów gruntu, stał bar "Albatros". Schowany w połowie pod ziemię, ukazywał swoją urodę, chwaląc się ścianą z otworami okiennymi typu bulaje oraz wejściem do środka przez wysoki próg, jak na kutrze rybackim. Wewnątrz wypisz wymaluj, też kuter rybacki. Rozwieszone sieci połowowe, jakieś stare wiosła oraz różne elementy szkutnicze "robiły" nastrój. Wewnątrz kilka stolików, kanapka skórzana i w rogu bar ozdobiony kolorowymi nalepkami na różnokształtnych butelkach. Latarnie ze starych żaglowców skąpo oświetlały wnętrze. Nastrój był. Tuż przy barze zawsze, i to zawsze, stał pan. Wysoki, z pobladłym obliczem, jakby lekko zasępiony, tylko oczy patrzyły. Można patrzeć, a nie widzieć. Te oczy widziały wszystko. Kiedyś tam i rzeczywistość tę, teraz tu obecną i dokładnie w tym miejscu. Obcy, w znaczeniu nieznajomy dla cerbera o smutnym obliczu, nie był tu mile widziany. Na wszystkich stolikach sterczały kartoniki z napisem "zarezerwowane". Na bufecie barowym podobnie, przy czym tu stały wysokie szklanki z niedopitym płynem. Wchodził obcy, popatrzył, pan nawet nie drgnął, acz kątem ust mówił: "Przepraszamy, miejsca brak". Wchodził swój, bez pytania siadał na swoim ulubionym miejscu, pan zabierał kartonik i przynosił sto gram w wysokim szkle. Następny dosiadał się do samotnego gościa, pan donosił brandy w pękatym kielichu oraz w szklanym pojemniku orzechy. Panowie gadali, drzwi coraz częściej otwierały się, przez wysoki próg przestępowali następni goście. "Albatros" zrywał się do lotu.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Szeptane rozmowy panów ustawały z chwilą pojawienia się w drzwiach pana F. Wszedł, pozdrowił pana cerbera, któremu nawet przy spotkaniu tak ważnej persony nie drgnął żaden muskuł twarzy. Nic. Maska. I do tego blada. Pan F. w sposób widoczny oczekiwany przez gości zajął miejsce przy barze. Manierycznym gestem, na jaki stać tylko najlepszych barmanów, podano mu wąską szklankę z brzęczącymi w niej kawałkami lodu i niewielką ilością brązowego płynu. Tak lubił pan F. Pierwszy usiadł obok pan Edwin, potentat produkcji materiałów typu samodział. Ci dwaj w sposób szczególny powiązani byli interesami. Pan F, między innymi, importował czesanki ubraniowe i popeliny płaszczowe, ale też części do maszyn włókienniczych. Czynność importowania przez sektor prywatny czegokolwiek do naszego kraju w czasie, kiedy to już zamykała się żelazna kurtyna, było wyczynem na pograniczu piractwa i białej magii. Producenta materiałów samodziałowych martwił kończący się w jego wiejsko-stodolnianej fabryce zapas… sierści z psów. Niezastąpiony dodatek do najwyższej jakości wyrobów produkowanych przez jego fabrykę. Konieczny był jakiś surowiec zastępczy, przynajmniej do czasu, kiedy psom z okolicznych wsi nie odrośnie sierść. Była to ściśle strzeżona tajemnica produkcji, ale z uwagi na możliwość kredytowania przez pana F. nowych inwestycji pana Edwina musiała być mu znana. W końcówce rozmowy pan F. powiedział:

- Jutro po…

I tu padała określona wartość w złotych polskich, którą należało od jutra zapłacić za jednego dolara USA. Była to oczekiwana przez wszystkich tu zebranych wiadomość. Ta najważniejsza. Po tę wiadomość dzisiaj tu przybyli.

Pan Edwin, idąc do swojego stolika, pochylał się co krok i prawie że do ucha szeptał pozostałym barowiczom:

- Jutro po…

Inni podchodzili do pana F., witali się i kiwając głowami, potwierdzali podstawową wiadomość na jutro.

Oczywiście ta wiadomość "na jutro" była ważna, bo nawet perspektywiczna w rozwoju prywatnego handlu i usług wszelakich. Ale to tylko drobny wycinek działalności ludzi z kręgu tych dotkniętych ręką Midasa. Życie "na co dzień" wymagało dużych wydatków finansowych. Ci ludzie nie mieli kartek, bo nigdzie nie pracowali. Za wszystko płacili ceny obowiązujące na wolnym rynku. Na kartki kilo chleba kosztowało złoty pięćdziesiąt, bez kartek czterdzieści złotych. Lubili pić dobrą kawę i dobrą wódkę. Co mieli robić? Musieli zarabiać. Tutaj, niczym na giełdzie, której jeszcze w Polsce nie było, oni ustalali, co, kiedy i za ile należy lub można kupić. Tu były wiadomości najważniejsze: gdzie można kupić? Sprzedać? Wtedy sprzedać można było wszystko! Rynek był pusty. Partia już zaczęła wprowadzać socjalistyczną gospodarkę planową.

Tutaj pan F. ustalał dla miasta cenę kursu dolara, natomiast człowiek fizycznie wyglądający jak urwany kawałek korkociągu rządził złotem i drogimi kamieniami. Dziwny człowiek i wielce przy tym nieszczęśliwy, tak przynajmniej wyglądał, jeśli na niego popatrzyć. Samo nieszczęścia w jednym ciele. Absolutnie pokręcony. Nogi powykrzywiane, ciało wątłe i do tego wielki garb na plecach. Twarz jakby zupełnie od innego człowieka. Lekka łysina odsłaniała wysokie czoło, a złote binokle uwydatniały inteligentne oblicze. Z wielkim trudem poruszał się. Widziano, jak do drzwi baru prowadzi go pod rękę, prawie że niosąc, potężny facet. Sadzał na krześle i znikał. To był władca wszystkiego, co się świeci.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

On kupował i sprzedawał, ustalał ceny i podejrzewano go, że w ogóle reguluje rynek kosztownościami. Smutny cerber tego interesu osobiście donosił temu panu tacę ze szklanką soku marchwiowego, jak też jabłko ze specjalnym nożykiem do obierania. Widocznie ten pan w złotych binoklach tak lubił.

Wieczorem "Albatros" pokazywał jeszcze jedno swoje oblicze. W narożniku sali na białym akordeonie grał artysta. Znakomity muzyk swoimi umiejętnościami odtwórczymi zadawalał artystycznie największych koneserów. W jego wykonaniu Lekka kawaleria czy Taniec z Szablami była oklaskiwane i… opłacane. Muzyk, grając przy stoliku, tak rozciągał miech akordeonu, że lewą ręką, tą od basów, łapał kieliszek z wódką i zgrabnym wywijasem wypijał! Też dostawał oklaski. Przechodzący obok kelner niby to przez nieuwagę wieszał podręczny swój ręczniczek na… klawiaturze akordeonu. Artysta przerywał grę? Nie ten artysta. Ten grał dalej. Znów oklaski.

Późną wieczorową porą zachodzili tu artyści teatralni, którzy na ludzki sposób chcieli odreagować swoje napięcia emocjonalne tak niezbędnie w ich pracy. Przyszli po prostu napić się wódki i tyle. Były też panie do towarzystwa, chociaż cerber o ascetycznej twarzy doskonale segregował według kryteriów jakościowych godnych tego miejsca. Jeżeli już, to były to same "hrabiny".

W rozmowach przedwstępnych, jak nazywał takie pertraktacje mecenas K., panie te zawsze nawiązywały do swojej obecności w rodzinnym drzewie genealogicznym, podkreślając znaczącą pozycję, jaką tam zajmowały. Pan Benon, rynkowy potentat produkcji i sprzedaży pantofli domowych, na takie gadki "hrabianek" rechotał zaraźliwie, mówiąc:

- W łóżku to dopiero mają pozycję.

Bywali też różnego rodzaju hochsztaplerzy, ale cerber doskonale wiedział, który gagatek nadaje się do towarzystwa, które on sam przecież dobierał. I tacy byli temu zamkniętemu społeczeństwu potrzebni. Opisał to już nasz wielki Władysław Reymont w Ziemi obiecanej. Tutaj nie było takich drastycznych konieczności, ale… byli pod ręką.

W barze "Albatros" toczył się w swoich skomplikowanych relacjach ten samoistny światek interesów, układów handlowych i towarzyskich. Tu właśnie była enklawa takich spraw, odizolowanych od codziennej rzeczywistości przeżywanej za miesięczną pensję, która wystarczała na pierwsze dziesięć dni miesiąca. Tutaj obowiązywały inne kryteria podziału dóbr materialnych.

Przysłowie "Tak krawiec kraje, jak mu materii staje" w barze realizowano na sposób "Mój krawiec kraje, jak najwięcej dla mnie"…

Kiedy odfrunął za dalekie horyzonty imiennik tego baru, nie wiadomo. Prasa tego nie odnotowała. Bar "Albatros" zniknął z mapy usług kulinarnych miasta Łodzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki