Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie na Żuławach. Najpierw jest śmierć. Potem praca. A potem dopiero chleb [REPORTAŻ, ZDJĘCIA]

Tomasz Słomczyński
Fotografik Marek Opitz przeniósł swój zabytkowy podcieniowy dom z okolic Kwidzyna. Mówi o nim, że w 60 procentach jest oryginalny
Fotografik Marek Opitz przeniósł swój zabytkowy podcieniowy dom z okolic Kwidzyna. Mówi o nim, że w 60 procentach jest oryginalny Tomasz Słomczyński
Dopiero teraz, kiedy pierwsi powojenni osadnicy odeszli, kolejne pokolenia mają czyste pole, by wymyślić "swoje" Żuławy. I zrobić z nich atrakcję na skalę całego kraju.

Na Kaszubach lub Mazurach rzecz nie do pomyślenia: w stolicy Żuław, Nowym Dworze Gdańskim, gdzie malowniczo płynie rzeka Tuga, nie ma wypożyczalni kajaków, łódek, żaglówek.

Kilkanaście kilometrów dalej, w Stegnie, są lunapark, Dolina Dinozaurów, stragany z dmuchanymi wynalazkami, pachnie tam kiełbaskami i grillem i ciężko się przecisnąć w tłumie opalonych ciał wyposażonych jedynie w kąpielówki, klapki i portfele. A tuż za umowną granicą nadmorskiego kurortu równinny krajobraz, pustka i nic więcej.

Dlaczego tak jest?
Odpowiedź jest zgoła filozoficzna, a udzieli mi jej Marek Opitz, tutejszy fotograf. Przywoła mennonicką maksymę: Najpierw jest śmierć. Potem praca. A potem dopiero chleb.

Śmierć nastąpiła w 1945 roku. Trwała kilka dekad. Gdzieś około 2000 roku na dobre rozpoczęła się praca. Na chleb trzeba będzie jeszcze poczekać.
Zacznijmy od śmierci.

Śmierć

Przyszła wczesną wiosną, choć jej zwiastuny docierały już w styczniu. Wozy, oblepione żyznym żuławskim błotem, ciągnęły się w nieskończoność. To był koniec tamtego świata, w którym zaradni i praktyczni gospodarze poruszali się łodziami, płynąc w odwiedziny do sąsiedniej wsi, żeby się napić machandla. Latem 1945 roku pozostały po nich zalane poldery i wysadzone w powietrze wały przeciwpowodziowe.

Śmierć zresztą była nie tylko symboliczna. Kolumna uciekinierów, kobiet i dzieci, z końmi, wozami, dobytkiem spoczęła na dnie Przekopu Wisły. Lód okazał się za cienki. Radzieckie samoloty zaś bezlitosne. Podobnie się zresztą działo na Zalewie Wiślanym, na Gustloffie...

Pierwsi polscy osadnicy przybyli tu jeszcze w 1945 roku. Do końca roku przybysze próbowali przetrwać pośród zalanych (przez wycofujących się Niemców) pól w ponad dwóch tysiącach gospodarstw. W ciągu następnych pięciu lat zasiedlili na nowo całe Żuławy. Przyjeżdżali głównie ze Wschodu, z Kielecczyzny, z lubelskiego. Z czasem z Żuław wypompowano wodę i ziemia znów zaczęła rodzić.

Elżbieta Kufel kupiła swój podcieniowy dom w Trutnowach po 40 latach od tamtych wydarzeń.
- Przedwojenni właściciele w 1936 roku zrobili kapitalny remont. To była wtedy luksusowa rezydencja. Były trzy łazienki, centralne ogrzewanie, piękne podłogi. No, a potem przyszli "nasi". Jak w 1989 roku weszliśmy do tego domu, to już śladu po centralnym ani po łazienkach nie było. A na środku podwórka stała budka z serduszkiem w drzwiach. Nie, nie było nawet drzwi, tylko jakaś koszmarna zasłona, brudny koc. "Nasi" łazienki zlikwidowali i zrobili wszystko po swojemu, tak jak ich nauczono. Że załatwiać się trzeba za domem - opowiada szefowa Stowarzyszenia "Żuławy Gdańskie".

- Bo też trzeba pamiętać, kto tu na te ziemie wtedy przyjeżdżał - słyszę w Nowym Dworze Gdańskim od dziennikarza, który pozostanie anonimowy. - Tu było inaczej niż na przykład w Sopocie, gdzie ściągnięto grono profesorskie z uczelni, które pozostały za Bugiem. Tu nie było inteligentów, potrzebni byli rolnicy, twardzi ludzie wsi. Do tego jeden felczer, kowal, nauczyciel i ewentualnie ksiądz, z przydziałem na określoną liczbę dusz. Z takiego materiału kształtowały się ówczesne miejscowe elity. Do dziś zresztą pokutuje taki stan rzeczy. Dlatego nie można porównywać nas do Kaszubów, ludzi zakorzenionych w swojej ziemi i kulturze, których dziś pełno w parlamencie i rządzie. Nasze elity są ciągle słabe, mało wpływowe.

Przyjeżdżali nie tylko z Kielecczyzny. W miejscowości Cyganek stoi pamiętający Krzyżaków kościół, dzisiaj - cerkiew, pod wezwaniem św. Mikołaja. Jak w beskidzkich pieśniach. Podczas akcji "Wisła" przesiedlano tu również Ukraińców z karpackich wsi.

Ci, którzy wtedy przybyli z Karpat na żuławską równinę, musieli się czuć jak w kosmosie. Obce było wszystko: począwszy od łazienek z centralnym ogrzewaniem, przez podcienie nad wejściami do ogromnych chałup, skończywszy na rowach melioracyjnych, równo, pod linijkę dzielących przestrzeń.

W Cyganku, tuż obok cerkwi, spotykam Marka Opitza, prezesa Stowarzyszenia Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego. Fotografuje Żuławy, wydaje albumy, prowadzi działalność edukacyjną. Jego dziadkowie zostali tu przesiedleni po drugiej wojnie światowej.
- Całe pokolenia żyły ciągle na granicy. Do lat 70. prawie w ogóle tutaj nic nie budowano, bo uważano, że będzie wojna, że trzeba będzie wrócić na swoje ziemie.

- Dziś również ludzie nie troszczą się o to, co mają. Mieszkają w zabytkowym domu, nie dbają o niego. Po tylu latach ich dom wciąż jest "poniemiecki", a więc niewart zachodu o jego utrzymanie, zachowanie. Dla nich najlepiej byłoby to wyburzyć i postawić coś "ładnego" z betonu - opowiada Przemek "Siwy" Siwicki ze Stowarzyszenia Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego. W przerwach między oprowadzaniem turystów po miejscowym muzeum przegląda stare gazety. Wklepuje do Facebooka wspomnienia pierwszego kierownika robót melioracyjnych, który przybył na te ziemie w 1945 roku. "Siwy" to reprezentant czwartego pokolenia "porepatriacyjnego", kolejny fascynat tej ziemi.

W Centrum Nowego Dworu Gdańskiego stał wielki podcieniowy dom, jeden z najstarszych. Stał i niszczał. A potem spłonął, oczywiście przez przypadek. Właściciele dostali odszkodowanie. To, co przetrwało po pożarze, kupił biznesmen - dla działki. Konserwatorowi zabytków nie pozostało nic innego, jak tylko wydać zezwolenie na rozbiórkę. Dziś po zabytku nie ma śladu, w tym miejscu rośnie trawa, przynajmniej na razie. Takich historii na Żuławach jest mnóstwo.
Ale wszystko przemija. Bo śmierć, w maksymie mennonitów, to stan przemijający. Zastępuje go praca.

Praca

Elżbieta Kufel była nauczycielką w Cedrach Wielkich.
- Jak to przed 20 laty było, do szkoły trafiało mnóstwo różnych zakazów i nakazów. I był też taki, że trzeba się zająć edukacją regionalną. A więc kaszubszczyzną - stwierdził dyrektor. Zaprotestowałam: "Jak to kaszubszczyzną? Przecież jesteśmy na Żuławach!". "Niech więc się pani tym zajmie" - stwierdził. No i się zajęłam... Zostało mi do dziś.

W swoim podcieniowym domu w Trutnowach (dwa etapy remontu ma za sobą, niebawem zacznie się trzeci, dom pięknieje z roku na rok) przyjmuje turystów i takich jak ona, fascynatów. Tłumaczy, czym są kultura, tożsamość Żuław. W dużej sali beznamiętnie spoglądają na nas manekiny w zrekonstruowanych XVIII-wiecznych strojach żuławskich.
W Cyganku zaś Marek Opitz opowie swoją historię: - Ojciec był fotografem. Wtedy, jeszcze przed 1989 rokiem, zbieranie starych pocztówek z Nowego Dworu nie było takie popularne, i nie było mile widziane, bo to niemieckie. Ale było niesamowicie ciekawe: zobaczyć ulicę, której nie ma, a która była przepiękna. W ogólniaku zrobiliśmy wystawę z tych pocztówek, które ojciec nam udostępnił. Nie było ich dużo, może ze 20-30 sztuk. Wystawa była w centrum miasta, w sklepie. Tłumy się ustawiały. I tak to się u mnie zaczęło, od szperania po jakichś starociach.

Marek Opitz, z wykształcenia nauczyciel wuefu, dziewięć lat temu sprowadził dom podcieniowy z okolic Kwidzyna. Mówi, że w 60 procentach jest oryginalny. Rzeczywiście, w ścianach drewno ma różne odcienie. To oryginalne jest ciemniejsze. I np. drzwi - sprowadzone z karczmy.... I zdobiony sufit - sprowadzony skądś tam... I tak dalej.
- Najpierw to miało być muzeum, potem mi przeszło i chciałem, żeby to był tylko pensjonat, a teraz chciałbym, żeby to był taki dom otwarty na różne inicjatywy.

Tuż przed moją wizytą u Marka jego dom opuścił człowiek, który prowadził tu warsztaty warzenia sera, dzieci malowały kafle delfickie, na podwórku zaś widzę pozostałości zajęć z wikliniarstwa.
- Ludzie, którzy przyszli tu po wojnie, nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie... Ich tożsamość gdzieś daleko tam została. Dopiero teraz, kiedy oni odeszli, my mamy czyste pole... Tak naprawdę w mojej rodzinie dopiero ja jestem świadomym Żuławiakiem, chcę tu mieszkać, bo mi się tu podoba, i chcę tworzyć zwyczaje, obrzędowość, brać odpowiedzialność za to miejsce na ziemi.

Kolejna osoba: Edyta Kozakiewicz, specjalista ds. reklamy, pracuje w Nowym Dworze Gdańskim, tutaj też działa w Stowarzyszeniu (kolejnym) Kocham Żuławy. Wsiąkła w nowodworskie muzeum i jakoś tak poszło. A wcześniej przyjechała tu z kieleckiego za mężem, zamieszkała w zabytkowym domu w Tujsku.
- Nie znałam tu nikogo, mąż wyjechał do pracy za granicę, nie miałam co robić. Spotkałam Marka Opitza, przeczytałam jego książkę, w której były zdjęcia starych kamienic. Potem chodziłam z wózeczkiem po Nowym Dworze i szukałam pozostałości po tym, co wcześniej widziałam w książce Marka. I tak to się u mnie zaczęło.

Dziś do Edyty można zadzwonić, umówić się, oprowadzi po zabytkowym domu typu holenderskiego, z pasją i błyskiem w oku opowie o Żuławach. Można ją także spotkać w muzeum, gdzie oprowadza turystów.
Elżbieta, Marek, Edyta - to pierwsze pokolenie ludzi, które tworzy nową tożsamość Żuław. Zgadzają się co do jednego: Rodzi się nowe, jest już jakaś energia, która już zaczęła owocować, a wkrótce zaowocuje bardziej. Wbrew obiegowym opiniom, że tu, na Żuławach jest smutno, płasko, depresyjnie i alkoholowo.

Tej energii nie widać jednak gołym okiem. Trzeba się przyjrzeć, poszukać jej, a wtedy bez trudu się ją znajdzie. Choćby tu, na brzegu Tugi.
Wiceburmistrz utrzymuje, że to nieprawda, że w Nowym Dworze nie ma kajaków. Wysyła mnie do tzw. zatoczki na Tudze, za Żuławskim Ośrodkiem Kultury. Rzeczywiście, kajaki są, sztuk sześć. Można pożyczyć, popływać. Tylko w lipcu. Potem się zobaczy. Zainteresowanie jest, owszem, co jakiś czas ktoś wypożycza.

Obok kajaków siedzą chłopaki. Wiek - około lat 15. Na razie siedzą i patrzą, zaraz się dowiem, że trzeba im zrobić zdjęcie do gazety, bo zasłużyli. To oni zebrali śmieci, które leżą w workach na jednej z łodzi. Pływają tymi kajakami po Tudze i zbierają, nikt im nie kazał, tak po prostu, trochę z nudów, ale też żeby było czysto. Pokazują worki. Z dumą. Z dumą też jeden z nich, najwyższy, mówi (sam z siebie, niepytany, po prostu podchodzi i zaczyna nawijać), że jest "założycielem" tutejszego klubu gry w zośkę. W dłoni, a zaraz potem na nodze ląduje dziergana kulka służąca do kopania. Dostali ostatnio dotację, trzy tysiące złotych, na warsztaty, projekt robią teraz. Będą ćwiczyli. Mieli już jeden pokaz na festynie, będą mieli drugi. Zośkę kopie tu ze 40 chłopaków, ale na pokazach występuje trzech, czterech najwyżej. Tylko najlepsi, wiadomo. Projekt, na który dostali trzy tysiące, nosi nazwę "Jaraj zośkę". Wiadomo, o co chodzi - żeby jarać się zośką, nie jarać maryśki.

Koniec pogawędki, worki ze śmieciami z łódki lądują na brzegu. Wsiadają do kajaków. Płyną dalej zbierać śmieci. Trochę z nudów, ale też żeby Tuga była czystsza.

Ci chłopcy nie wiedzą, że wszystko wokół jest poniemieckie. Jakie poniemieckie? Jest ich, tutejsze, najzwyczajniej w świecie.

Chleb

Chłopcy od zośki pracują zapamiętale, kolejne worki ze śmieciami lądują w łódce. Czy z tej pracy będzie chleb, jak przepowiadali mennonici?

Marek Opitz: - To jest ciągły proces tworzenia nowej tożsamości Żuław.
Zastanawia się, czym w ogóle jest ta "tożsamość".
- To utożsamianie się z miejscem, to obrona tego miejsca. Tak rozumiana tożsamość już funkcjonuje. Ludzie lubią nazywać jakieś firmy żuławskimi, powstają karczmy żuławskie, chociaż nie mają wiele wspólnego z kuchnią regionalną... Ale inna była kuchnia żuławska przed wojną, a inna po wojnie.
No właśnie: co to znaczy kuchnia żuławska? Takie pytania są bardzo "żuławskie". I wiele mówią o tym, jak trudno budować tę tożsamość i jakże inaczej jest tu niż np. na Kaszubach, gdzie każda babka każdej wnuczce przekazuje tajną wiedzę o sposobach wyrabiania ciasta.

Elżbieta Kufel:
- Jesienią ukaże się książka "Kuchnia żuławska". Udało nam się pozbierać potrawy przedwojenne, mamy trochę przepisów od mennonitów, zrekonstruowaliśmy przepisy na podstawie przekazów dotyczących tego, co tu jadano, na przykład w wieku siedemnastym, osiemnastym, dziewiętnastym. Wiedzieliśmy, co jadano, znany był skład potraw, ale nie było przepisów. Drogą dedukcji, prób i błędów udało się w końcu te receptury odtworzyć. Bo my tu, na Żuławach, wszystko odkrywamy, to taka nasza archeologia.

Marek Opitz:
- To jest tak jak z ludowym strojem żuławskim. Powstał w 2000 roku. To jest zupełnie wymyślony strój.
Można go wypożyczyć w Żuławskim Ośrodku Kultury. Przypomina nieco kaszubski, ale jest jakby skromniejszy.
Marek Opitz należy do grona ludzi, którzy się dość krytycznie odnoszą do wynalazku, jakim jest żuławski strój "ludowy"..
- Krytykuję ten strój za jego ludowość, bo tu nie było takiej ludowości, tak jak my ją rozumiemy. Tu żyli bogaci chłopi, których stać było na to, żeby przywieźć sobie z Gdańska strój mieszczański. Natomiast ten, który powstał, ma wiele nawiązań do kaszubszczyzny... Że niby są to wzory ze skrzyń żuławskich, tylko że te skrzynie to skrzynie kaszubskie... Pomieszanie z poplątaniem.

Marek Opitz zastrzega i chce wyraźnie podkreślić:
- Ale samo to, że ktoś zadaje sobie trud, żeby robić ludowy strój żuławski, to jest chęć odróżniania się - to jest właśnie budowanie nowej tożsamości. Owszem, być może to wszystko jeszcze jakoś kulawo idzie, ale idzie!
I są tego pierwsze efekty. Nie sposób nie zauważyć zabytkowych domów, które ni stąd, ni zowąd stały się miejscowymi ośrodkami kultury: Trutnowy, Cyganek, Tujsk, Marynowy, Orłowo. Może to okruchy, może to jakiś zaczyn, zakwas, na którym dopiero powstanie bochen chleba.

Bo ze śmierci otrząsnąć się niełatwo. Zmartwychwstanie musi trwać. Potrzebny jest czas.
O czasie wspomina wiceburmistrz Nowego Dworu Gdańskiego Tomasz Szczepański. I stawia kilka tez.
Pierwsza jest taka, że na Żuławach nigdy nie będzie tylu turystów co na Mazurach czy Kaszubach. I bardzo dobrze. Bo Żuławy będą miejscem, do którego przyjedzie ktoś, kogo nie będą interesować tylko kiełbaski polewane piwem, ale architektura, historia, kultura, kłosy zbóż i pola kwitnącego rzepaku. Burmistrz nie planuje i nie chce wielopiętrowych hotelowców, woli sieć gospodarstw agroturystycznych. Bo turysta nie znajdzie tu Cepelii, jak w innych regionach. Tak zwanego folkloru (ciupaga albo przejazd wozem drabiniastym) tu nie będzie nigdy. Turysta może się jednak zabawić w odkrywcę świata, po którym zostały ślady z przeszłości. Zabawić się w żuławskiego archeologa.

Druga teza jest taka, że wiele już się wydarzyło, żeby turysta na Żuławy dotarł - samochodem, żaglówką czy rowerem (burmistrz wymienia kolejne inicjatywy, w których samorząd bierze udział - trasy rowerowe, kajakowe, żeglarskie). Żeby się przekonać na własne oczy, mam jechać do przystani w Osłonce, jednej z wielu, które otwarto przy okazji uruchomienia szlaku wodnego Pętla Żuławska.

Rzeczywiście, jest w malutkiej miejscowości pachnąca nowością przystań. I dojmująca cisza. Wystarczy wejść na wał Szkarpawy, żeby poczuć przestrzeń równiny. Właśnie odpływają trzy jachty. Przed nocą pewnie przypłyną kolejne. Potem sprawdzę statystyki: W zeszłym roku to miejsce odwiedziło prawie trzy tysiące żeglarzy. Czy to dużo? Jak na warunki Giżycka czy Mikołajek to pewnie nic. Ale tu nie Mazury.

Do przystani zawijają żeglarze, którzy wcześniej pływali po Mazurach i Kaszubach.
- Co mówią o Żuławach? Podoba im się tu?
Pani Barbara Złoty (siedem lat temu przyjechała z Oleśnicy koło Wrocławia, to miejsce sobie wybrali, bo mąż ma "sentyment do Żuław") obsługuje turystów:
- Mówią, że tu jest inaczej niż na Mazurach. Spokojniej. Tam są tłumy, tu jest przyroda. Ten spokój nasz cenią sobie najbardziej.

Trzecia teza wiceburmistrza jest następująca: jeszcze sześć do ośmiu lat i Żuławy będą rozpoznawalną marką. Być może atrakcyjną nie dla każdego, ale rozpoznawalną. To jest ten czas, który jest jeszcze Żuławom potrzebny, żeby mogły rozkwitnąć. Jak ten rzepak, którego urodę nie każdy doceni.
Wtedy dopiero, dzięki pracy wielu ludzi, na stole pojawi się chleb, o którym mawiali niegdyś mennonici.

Machandel - rodzaj wódki jałowcówki, produkowanej w latach 1776-1945 w Nowym Dworze Gdańskim, przez mennonicką rodzinę Stobbe. Jej picie wiązało się ze specjalnym rytuałem, do którego używano suszonej śliwki i wykałaczki. Przed wojną uznawana była za typowo żuławski (i gdański) specjał. Obecnie jest produkowana w Niemczech.

Pętla Żuławska - szlak wodny łączący Gdańsk, Malbork i Elbląg (połączony również z Mazurami i Zatoką Gdańską). Został uruchomiony dzięki funduszom z UE. Obecnie, mimo że trwa trzeci sezon, od kiedy pętla została uruchomiona dla żeglarzy, nie wszystkie przystanie wodne są otwarte. Trwają przetargi na wyłonienie operatora infrastruktury. Nie zmienia to faktu, że z roku na rok pętla cieszy się coraz większym zainteresowaniem turystów.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki