Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łódzkie teatry funkcjonują w trybie awaryjnym

Łukasz Kaczyński
Największe sukcesy odnosi "Powszechny", gdy mówi własnym głosem. "Prawda" w reżyserii Marcina Sławińskiego przyniosła bardzo dobre role m.in. Marka Ślosarskiego i Beaty Ziejki (na zdjęciu)
Największe sukcesy odnosi "Powszechny", gdy mówi własnym głosem. "Prawda" w reżyserii Marcina Sławińskiego przyniosła bardzo dobre role m.in. Marka Ślosarskiego i Beaty Ziejki (na zdjęciu) Krzysztof Szymczak
Teatry instytucjonalne w Łodzi muszą sobie radzić z cięciami w budżecie. Łatanie budżetu sprawia, że do teatrów wkrada się komercyjna rozrywka.

Proszę dobrze się przyjrzeć swoim ulubionym teatrom i dobrze je zapamiętać. Być może niebawem zmienią się one tak dalece, że przestaniemy je poznawać. Wystarczy spojrzeć na ich budżety z czterech ostatnich lat. Dla niektórych przyniosły one cięcia rzędu 10 proc. wcześniejszej dotacji. Łatanie budżetów zmienia repertuar, do którego wkrada się coraz więcej komercyjnej, banalnej i trywialnej rozrywki.

A jeśli teatr ma ambicje artystyczne, musi w coraz większym stopniu je sobie sfinansować. W odchudzanych personalnie teatrach coraz trudniej z dotacji organizatora przygotować choćby premiery. Coraz większemu pomieszaniu ulega profil scen i repertuar określający ich rangę i charakter na arenie krajowej.

Już nie tylko Teatr Powszechny chce bawić lekkim repertuarem. Sięgają po niego "Jaracz" i "Nowy", czasem z niezłym skutkiem artystycznym, czasem tylko z finansowym. "Nowy" i "Powszechny" podkradają widza Teatrowi "Pinokio" realizacjami dla dzieci i młodzieży. "Pinokio" nie obraża się na widza dorosłego, a "Powszechny" ma ambicje budzenia czegoś więcej niż śmiechu, choć to właśnie wychodzi mu najlepiej. W Teatrze Wielkim pękła skorupa archaicznego myślenia o operze, ale jeszcze nie wiadomo czy usłyszymy pisk orła czy raczej kwilenie kurczaka. Teatr Muzyczny zapomniał o miłośnikach operetek siląc się na gatunkowe mieszańce, szkoda, że coraz podlejszego sortu, zaś Teatr "Arlekin" uciekł w duchową emigrację, remont siedziby traktując widocznie jako dostateczny powód do nicnierobienia. Tak wygląda panorama łódzkiego teatru oglądana z dystansu. A z bliska?

Dwa bieguny

Mimo finansowych problemów, trudno doszukać się ewidentnych karkołomnych klap. Spośród porażek wskazać trzeba dwie pełne ambicji premiery "Powszechnego" podczas jubileuszowego, XX. Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Groteska "Uwolnić karpia" Piotra Bulaka była marną podróbką dramatów Mrożka i nawet reżyseria Krystyny Meissner nie przydała "dziełku" cech predestynujących go na scenę. Ale ta "śnięta" (i de facto o śmierci próbująca mówić) realizacja cieszyć będzie wszelkich miłośników podśmiewania się z aktora rzucającego "mięsem" na scenie.

O ile chwalić trzeba osadzenie spektaklu "Mars: Odyseja" Pawła Miśkiewicza w dawnej sali teatralnej Grand Hotelu, o tyle wiejąca z niego myślowa nuda i potęgujące ją nijakie aktorstwo (poza trójką z "Powszechnego") skutecznie płoszyły widownię. Najbardziej udaną premierą była zaś "Prawda", a dzięki wygrywającej niuanse komediowego tekstu reżyserii Marcina Sławińskiego, czworo aktorów, z Markiem Ślosarskim na czele, mogło pokazać, że granie komedii to sztuka autonomiczna i sprawa nie mniej poważna od grania dramatów.

Życiowe dramaty czterech kobiet chciała ukazać w autorskim monodramie "Czas" Aleksandra Listwan, ale pokazała przede wszystkim talent, którym niemal udaje się przykryć niedomagania materiału i reżyserii. Drogę tej aktorki warto śledzić. Chęć zobaczenia aktorów TP w tak różnorodnym repertuarze sprawiła, że na każdą premierą oczekiwało się z niecierpliwością. "Powszechny" na pewno najlepiej rozbudzał w sezonie emocje.

Spokojniej było w Teatrze im. S. Jaracza, w którym od lat działa to samo prawidło: gorsza w sezonie realizacja nie przeszkadza wypalić nagle z dziełem kompletnym i skończonym. Ciekawe było podczas jubileuszu 120-lecia zaproszenie do pracy z aktorami Mikołaja Grabowskiego i nawet jeśli w jego własnej drodze "Kapliczka.pl" nie otwiera nowego rozdziału, to dla widzów jest propozycją wartościową i wdzięczną. Zwłaszcza w sposobie, w jaki bierze widza pod włos.

Gdy zaś o "wypalanie" chodzi, "strzały" były dwa. Najpierw grana świetnie tak zespołowo, jak indywidualnie "Iwona księżniczka Burgunda" Agaty Dudy-Gracz, najdojrzalsza realizacja nieautorskiego tekstu w wykonaniu tej reżyserki - oddająca Gombrowiczowi co jego, ale z impetem dowodząca bardzo osobistego odczytania dramatu.

Potem był "Boże mój" Anat Gov w świetnej obsadzie. W tym kameralnym spektaklu, którego reżyseria stawia perfekcjonistę Jacka Orłowskiego w rzędzie najbardziej przenikliwych znawców duszy ludzkiej, Bronisław Wrocławski w roli Boga i Milena Lisiecka jako jego terapeutka, działają jak jeden organizm. Te role powinny zapisać się w historii Teatru.

Niepokój budzi jednak niewielka, w porównaniu z latami minionymi, ilość premier.
Jedni szukają, drudzy znajdują

Odpowiedzią Teatru Nowego na udanego muzycznego "Tu-wima" w "Powszechnym" był osadzony w estetyce teatru plenerowego "Bal w Operze" Lecha Raczaka (oba w ramach Roku Tuwima 2013). W TN łatać budżet pozwala komedyjka "Zajmijmy się seksem" , a swoich fanów znajdzie zapewne i "Dobrze" Tomasza Mana. Najbardziej udała się zaś adaptacja opowiadania Marka Hłaski "Wszyscy byli odwróceni" w reż. Michała Zadary, pokazująca siłę tej literatury i owocująca ciekawą konwencją aktorską niejako "w procesie". Równie interesujący od strony inscenizacji , ale miałki treściowo był "Klajster" w reż. Wojtka Klemma.

Jeśli balety "Oniegin" i "Don Kichot" były ukłonem w stronę tradycji i sprawdzianem skutku, z jakim przebudowano zespół tancerzy Teatru Wielkiego, o tyle opera buffo "Cyrulik sewilski", przewietrzona dzięki inscenizatorskim pomysłom młodej reżyser Natalii Babińskiej, wyprowadzonym z konwencji (ale też igrającym z nią, jak i w ogóle z teatralną iluzją), zyskała na świeżości i atrakcyjności. Dostrzegła to też prasa ogólnopolska. Dwukrotna utrata szefa artystycznego, zwłaszcza wobec zbliżającego się jubileuszu 60-lecia istnienia, może niepokoić melomanów.

Jeśli nie liczyć kontrolowanej aktorskiej samowolki o nazwie "Dura sex sed sex", Teatr "Arlekin" nie zaproponował nic poważnego. Póki co nie odważył się też wykorzystać przestrzeni Centralnego Muzeum Włókiennictwa, dokąd został przesiedlony na czas remontu siedziby. Inaczej jest w "Pinokiu", gdzie wiele dzieje się "w" teatrze, a jeszcze więcej "poza" nim. "W" najbardziej udana była utrzymana w konwencji grozy i świetnie skrojona do teatralnej iluzji "Koralina" Karoliny Maciejaszek oraz "Echy i achy, chlipy i chachy" Honoraty Mierzejewskiej-Mikoszy, a "poza" - premiera i kolejne odsłony opartej na improwizacjach akcji "Wjeżdżamy w bramy".

W Teatrze Muzycznym ważniejsze od premiery "Aj waj..." z Grupą Rafała Kmity było jawne wystąpienie związków zawodowych (wraz z muzealnikami) przeciw uwłaczająco niskim zarobkom. TM chce przetrwać gorsze czasy, ale dobrze wie, że kredyt udzielony na realizowanie "dziwowisk" w miejsce operetek i musicali już się kończy.

Kryzys w kulturze więc trwa i nawet jeśli przycichnie, to później niż w całej gospodarce, a zmiany, jakie wywoła, mogą być nieodwracalne. Jest on przede wszystkim w głowach urzędników. Gdy tylko zobaczą, że teatr z obciętym budżetem radzi sobie, nie znajdą powodu przywrócenia dawnej dotacji. Wyjątek może być jeden: rok wyborczy. Zatem jeszcze przed listopadowym spacerem do komisji wyborczych możemy zdziwić się nagłą troską decydentów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki