Jeden z najinteligentniejszych twórców światowego kina musi być niezwykle depresyjną jednostką. W jego scenariuszach można wyczytać, że zmaga się z przemijaniem, lękiem przed śmiercią, męczącą stroną życia. Rozum, racjonalne podejście do rzeczywistości, poczucie, że jesteśmy sami we wszechwiecie ścierają się, jak sądzę, z pragnieniem, żeby jednak było co jeszcze, by chodziło o co więcej, aby koniec nie nadchodził wraz z zatrzymaniem akcji serca i pracy mózgu. By można było w Co lub Kogo uwierzyć. Można odnieść wrażenie, że swój dojmujący lęk Allen od zawsze zagłusza pracą, pisaniem scenariuszy i kręceniem kolejnych filmów. Uprawianiem iluzji, stosowaniem sztuczek.
Cóż jednak robić, gdy i w ten rodzaj "magii", który nazywamy kinem, także przestaje się wierzyć, a przynajmniej nie uważa się go za co więcej niż złudzenie i "sztuczkę"? Trudzi się z tym pytaniem Allen mocno w "Magii w blasku księżyca". Acz w bardzo lekkiej formie.
Allen rozumie, jak blisko jest sztuce do kiczu i świadomie tą bliskość prowokuje. Począwszy od tytułu, przez pocztówkowe okoliczności przyrody, w których osadza bohaterów (zabiera nas na Lazurowe Wybrzeże w latach 20. ubiegłego wieku), po sceniczne dokonania głównego "magika" opowieci, sławnego iluzjonisty Stanleya Crawforda, występującego jako Chińczyk Wei Ling Soo - w tej roli doskonale pasujący do wybranej przez reżysera epoki Colin Firth, Allena oczywiście fizycznie nie przypominający, ale będący osobowością latami przez Allena kreowaną (czyżby znów magia spełniania marzenia, by być młodszym i przystojnym?). Granicy jednak nie przekracza, bo przecież sztukę od kiczu oddziela autor.
Filmowy Stanley ma wiadomoć, kto jest odbiorcą jego popisów i jakie potrzeby zaspokaja, ale jednocześnie podchodzi do swych działań w pełni profesjonalnie i z olbrzymim zaangażowaniem: codziennie ćwiczy karciane triki, obsztorcowuje współpracowników za niedociągnięcia na scenie, uważa się za geniusza. Potrafi też zdemaskować hochsztaplerów. Właśnie po to, by obnażyć oszustwa i jakość "sztuki" młodej kobiety-medium, Sophie Baker (Emma Stone), która oczarowała rodzinę amerykańskich bogaczy, zostaje zaproszony przez swojego przyjaciela na Lazurowe Wybrzeże.
Stanley w żadne rozmowy z duchami, wibracje umysłu, odkrywanie przyszłości i takie tam nie wierzy. Jest pogodzony z tym, że życie to raczej nuda i udręka, i na różne figle migle szkoda czasu i emocji, nie ma też sensu robić sobie nadziei, że w naszym istnieniu liczy się co poza rozsądkiem. Wydobycie na światło dzienne kłamstw Sophie wydaje mu się więc igraszką i nieskomplikowaną przygodą. Tymczasem...
Allen używa łagodnej formuły komedii romantycznej, by przemycić widzowi swoje wcale nie łatwe rozważania. Jednocześnie buduje ujmujący klimat, pozwala nacieszyć się pięknem południa Francji oraz beztroską i sznytem cudownych lat. Jako wytrawny rzemieślnik zostawia na ekranie tylko tyle fabuły, ile trzeba. Subtelnie i inteligentnie wciąga widza w przygotowany dla niego wiat. A przy tym kusi go i zwodzi, mamiąc doskonale znanymi kinowymi sztuczkami, by w kluczowej scenie rozgrywającej się w szpitalu poddać się i przyznać do braku umiejętności uwierzenia w to, w co podskórnie może i bardzo by chciał uwierzyć i w co przez dużą część filmu kazał widzowi wierzyć.
Reżyser zmyślnie ogrywa międzyklasowe antagonizmy, konfrontując znudzoną, ale i naiwną finansową arystokrację ze sprytną i marzącą o lepszym życiu proletariuszką. By różnice zamienić w porozumienie, wystarczy zagrać na strunie mniejszej niż w ukulele: Sophie zaspokaja oczekiwania "nierobów" - ich ekscytację tajemnicą, miłością z romansideł, zapewniając przy tym, że za życia byli wierni i szlachetni, a po śmierci czekają ich szczęcie i wygoda; ci są skłonni solidnie wesprzeć fundację dziewczyny i jej matki. Allen wprowadza niezbędny w relacjach dwóch tak różnych światów flirt oraz wszystkie sztuczki, wynikające z tego, że na Ziemi stają naprzeciwko siebie kobiety i mężczyźni.
Woody Allen jest wybitnym filmowym iluzjonistą, więc używając znanych każdemu miłośnikowi kina składników, zaproponował uroczy, jeszcze wakacyjny w nastroju spektakl. Im dalej jednak w ten ogród, tym bardziej smutno i nostalgicznie się robi. Tym więcej poczucia, że podniecanie się radocią życia, odczuwanie dobroci i miłoci, doszukiwanie się w gwiazdach głębszych znaczeń, to miraż i bań dla głupców. A także pewnoci, iż wszystkie te rozważania i najbardziej racjonalne wytłumaczenia walą się w gruzy wobec jednego spojrzenia w oczy i jednego umiechu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?