Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojna gwałtownie przerwała ich dzieciństwo. Zamiast lekcji w szkole było wysiedlenie do getta

Anna Gronczewska
Leon Weintraub został lekarzem. Dziś mieszka w Szwecji
Leon Weintraub został lekarzem. Dziś mieszka w Szwecji archiwum
Mijają lata, ale oni nie zapominają głodu, śmierci najbliższych. Jeśli tylko mogą, przyjeżdżają do Łodzi, miasta swej młodości. Zwykle przybywają na obchody kolejnej rocznicy likwidacji Litzmannstadt Getto.

Ruth Eldar przyjechała do Łodzi z córką Anną i wnuczką Lee. Tu przecież urodziła się w 1929 roku. Z dumą opowiada, że jej rodzina ze strony matki była jedną z trzech pierwszych rodzin żydowskich, które przyjechały do Łodzi.

- Było to w czasach, gdy Łódź była małym miasteczkiem - dodaje pani Ruth. - Wtedy przyjechał tu mój prapradziad Izrael Fajtlowicz. Kupił ziemię na starym cmentarzu przy ul. Wesołej. Dał pieniądze na budowę pierwszej synagogi przy ulicy Wolborskiej.

Fajtlowiczowie byli zamożnymi ludźmi. Mieli wielki skład kolonialno- spożywczy przy ul. Kościelnej 1. Sprzedawali między innymi owoce południowe, kosmetyki. Ten skład prowadziła jej mama Róża. Z czasem pomagał mąż Izydor Berliński. Róża i Izydor Berlińscy razem z córką i starszym od niej o dwa lata synem Salkiem mieszkali w kamienicy przy ul. 11 listopada 37, czyli dzisiejszej ul. Legionów. Dziadkowie Fajtlowicze mieszkali przy placu Kościelnym 4.

- Moje dzieciństwo było piękne - opowiada Ruth Eldar. - To był najwspanialszy czas w moim życiu. Chodziłam do żydowskiej szkoły, na balet, ślizgawkę. Co niedzielę mama zabierała mnie do filharmonii...

Ale ten piękny świat zawalił się siedemdziesiąt pięć lat temu. Tata Izydor został powołany do wojska. Już jako 18-latek walczył w Legionach, wojnie polsko-bolszewickiej.

- Tata otrzymał przydział do Gałkówka, gdzie była prochownia - wspomina pani Ruth. - Pojechaliśmy tam z mamą i Salkiem, by pożegnać się z tatą. Niedaleko w Kraszewie mieliśmy domek letniskowy. Tata miał na sobie mundur, na nogach onuce.
Kiedy Niemcy utworzyli w Łodzi getto, przeprowadzili się do dziadków na plac Kościelny 4. Mieli tam pięciopokojowe mieszkanie z dużą kuchnią, holem. Ale z czasem i w nim zrobiło się ciasno.

Z wojny wrócił Izydor. We wrześniu 1939 roku trafił do oflagu. Potem Niemcy zabrali go do Warszawy. Pytał w listach rodzinę, czy ma wrócić do Łodzi. Wrócił. W maju 1940 roku, kiedy granice getta były już zamknięte. Przyjechał na plac Kościelny, gdzie mieszkała rodzina.

- W największym salonie mieszkało osiem osób - mówi Ruth Eldar. - Nasza czwórka, babcia, dziadek, wujek Leon, ciocia Cesia. W sypialnym kolejne dokwaterowane nam osoby. Pamiętam, że jadalnię zajmowały trzy siostry. Jeszcze czteroosobowa rodzina zamieszkała w dawnym gabinecie rodziców. Dla mnie to było straszne przeżycie. W naszym domu mieliśmy z bratem pokój. Mama myślała o zamianie mieszkania na większe...
Ale najgorszy w getcie był głód. Ruth i jej rodzina dobrze poznali jego smak. Na początku jeszcze dawali sobie radę. Izydor Berliński odnajął drzewka owocowe. Pamięta, że były to wiśnie. Dzierżawił pole, na którym posadził ziemniaki. Ciężko pracował w polu i pilnował, by nie rozkradziono tego, co zasadził. Ale tak było w pierwszym roku. Wtedy Ruth i Salek mogli chodzić do szkoły, potem ją zamknięto. Zaczęła się praca. Ona w getcie była najważniejsza.

- Kto nie miał pracy, nie miał chleba - tłumaczy Ruth Eldar. Ona pracowała najpierw w resorcie szewskim, potem przeszła do krawieckiego. Szyła sukienki dla dzieci, biustonosze.

- Zaczynałam w takiej szkółce, jak my to nazywaliśmy - dodaje. - Tam uczono nas podstaw krawiectwa, ale też po kryjomu odbywały się lekcje matematyki.

Izydor Berliński pracował w resorcie szewskim. Był magazynierem. Ruth cieszy się, że o jej tacie wspomniał w swym wierszu młody poeta z getta, Abramek Koplowicz. Napisał, że pan Berliński zastępuje kierownika i jest OK.

- Bo mój tata był zawsze uśmiechnięty- wspominając ojca trudno jej ukryć łzy. - Był takim wojakiem, mędrcem... Mama pracowała w resorcie kapeluszniczym, a brat został elektrykiem.

Ruth nie zapomni nigdy Wielkiej Szpery. Wtedy, na początku września 1942 roku, Niemcy wyłapywali starców, chorych, dzieci i wywozili ich do obozu zagłady. Było to równoznaczne ze skazaniem na śmierć.

- My z bratem byliśmy trochę starsi, nie dotyczyło to nas bezpośrednio, ale rodzice ukryli nas na antresoli, na trzecim piętrze- wspomina Ruth. - Siedzieliśmy tam trzy dni. Słychać było szczekanie psów, strzały. To były koszmarne dni. Nic nie widzieliśmy, a wszystko słyszeliśmy. Na szczęście Niemcom nie chciało się wchodzić na trzecie piętro.

W sierpniu 1944 roku rodzina Berlińskich trafiła do Auschwitz-Birkenau. Różę od razu skierowano do gazu. Ruth nie zapomni widoku ojca stojącego na rampie. Był wysoki, przystojny, zaraz go zauważyła. Trzymał za rękę małego chłopca, syna swego kierownika z resortu szewskiego, który bardzo płakał. Uniósł do góry dwa palce.

- Pytał, czy jestem z mamą. Niestety, mogłam unieść tylko jeden palec - mówi powstrzymując łzy Ruth Eldar. Wtedy ostatni raz widziała ojca. Jej brat Salek też nie przeżył wojny. Z Auschwitz wywieziono go obozu w Niemczech. Tam pracował przy karczowaniu lasu. W obozie wybuchła epidemia dyzenterii. Salek zachorował.

- Po wojnie kuzyn opowiadał, że zakopano go żywcem - wspomina.
Ona z Birkenau trafiła do obozu w Czechach. Po wyzwoleniu wróciła do Łodzi. W kamienicy przy ul. Zielonej 5 (wtedy Legionów) znalazła babcię, wujka Leona i ciocię Cesię. Kiedy umarła babcia, postanowiła się usamodzielnić. Dzięki organizacji syjonistycznej wyjechała do Paryża. Tam poznała Józka Eldara, Żyda z Warszawy, który wojnę przeżył w Rosji. Został jej mężem. Razem wyjechali do Jaffy. Stamtąd przenieśli się do Tel Awiwu. Tam urodziła się córka Anna. Mąż pracował w dyplomacji. Wyjechali z nim do Belgii. Potem zamieszkali w Jerozolimie. Ruth otworzyła dom mody.

- Ubierały się u mnie wszystkie prezydentowe z premierową panią Beginową na czele - dodaje Ruth Eldar. Jej mąż zmarł nagle. Dostał na ulicy ataku serca. Wtedy sprzedała dom w Jerozolimie i wyprowadziła się pod Tel Awiw, by być bliżej córki i wnuczki.
Leon Weintraub we wrześniu 1939 roku miał rozpocząć naukę w Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. Ale do szkoły nie poszedł.

Przeszedł za to inne szkolenie - życiowe. Urodził się w Łodzi w 1926 roku, w kamienicy przy ul. Solnej 12. Miał półtora roku, gdy umarł jego ojciec Samuel Salamon. Mama Natalia została sama z pięciorgiem dzieci. Ojciec przyjechał z Ryczewola i zaczął pracować w fabryce. Doszło do wypadku. Stracił rękę. Potem handlował odpadami włókienniczymi. Na podwórku kamienicy przy ul. Solnej w niewielkiej budzie siedziały kobiety i przebierały szmaty. Leon miał sześć lat, gdy z mamą i czterema siostrami przeprowadził się na ul. Kamienną 2 (teraz Włókiennicza). W miejscu, gdzie było wejście do pralni jego mamy, jest dziś płaskorzeźba i fontanna przedstawiająca Kochanków z ulicy Kamiennej.

- Mama prowadziła małą pralnię - opowiada Leon Weintraub. - Ta pralnia stanowiła część naszego dwupokojowego mieszkania. Od ulicy był punkt przyjmowania prania, stały dwa stoły, które wieczorem zamieniały się w łóżka moich sióstr. W drugim pokoju był kocioł do gotowania, a za kredensem stały dwa łóżka, na których spałem ja i mama.

Leon chodził do żydowskiej szkoły. Jedynym jego polskim kolegą był pan Sitowski, dozorca, z którym co tydzień wymieniał odcinki powieści drukowanej w gazecie. Mama był tradycyjną Żydówką, obchodziła Szabat, jedli koszerne jedzenie.

- Moja najstarsza siostra Lola miała czternaście lat, gdy zaczęła pracować w fabryce pończoch przy Sienkiewicza - opowiada Leon Weintraub. - Lubiłem odprowadzać ją do pracy. Po drodze zatrzymywaliśmy się w sklepie i kupowała mi bułkę z szynką. Zaznaczała tylko, bym nic nie mówił mamie. Do dziś pamiętam smak tej szynki.

Kiedy wybuchła wojna, Leon myślał, że rozpocznie się wielka przygoda. Razem z kolegą zabrali z piwnicy dwie gęsi, które należały do rzeźnika z ich kamienicy. Poszli sprzedać je na rynek, by za otrzymane pieniądze kupić broń. Ale zamiast przygody było getto. Zamieszkali na ul. Brzezińskiej (dziś Wojska Polskiego). Najpierw pod numerem 39, potem 59. W jednym pokoju mieszkało dziewięć osób. Przyjechała do nich ciocia Ewa z Konina razem z Michałem Widawskim. Potem dołączył jeszcze jeden kuzyn, Leon Łęczycki z Warty.
Pracował najpierw w resorcie metalowym, potem warsztacie elektrycznym.18 sierpnia wywieźli ich z getta. Niemcy chodzili od mieszkania do mieszkania i wszystkich wyrzucali na ulicę. Trafił do Auschwitz, potem do kolejnych obozów. W końcu do Flossenbürga. Został oswobodzony przez wojska francuskie w okolicy Donaueschingen. W Bergen-Belsen odnalazł trzy siostry - Lolę, Frankę i Walę. Przeżyły obóz. Róża zginęła kopiąc rowy koło Kaliningradu. W Auschwitz-Birkenau zamordowano matkę. Jeszcze dziś pamięta, jak wyglądała, gdy wysiadała z wagonu, miała na sobie granatowy kostium, białą bluzkę. Nie wyglądała na swoje 51 lat.

- Mama przeszłaby selekcję, ale starsza od niej o dziesięć lat ciocia Ewa trzymała ją kurczowo za rękę - wspomina pan Leon.- Trafiły do komory gazowej. Wiem to z opowieści sióstr.

Leon Weintraub rozpoczął w Getyndze studia medyczne. Tam poznał swoją żonę, Niemkę Katię, która skończyła filologię słowiańską. Tłumaczyła książki Janusza Korczaka. Razem pojechali do Warszawy. On skończył studia. Został lekarzem, ginekologiem-położnikiem. Pracował w Warszawie, obronił doktorat. Potem został ordynatorem w szpitalu w Otwocku. Po Marcu '68 musiał odejść z pracy. Razem z rodziną wyemigrował do Szwecji. Tam dalej pracował jako lekarz. W 1970 roku zmarła jego żona. Po dziesięciu latach ponownie się ożenił. Jego żoną została też Niemka, Eva Maria. Z pierwszego małżeństwa ma trzech synów: 67-letniego Michała, 62-letniego Romana i 60-letniego Andrzeja. Z drugiego małżeństwa ma córkę Emilię, która jak tata została lekarzem ginekologiem. Dziś pan Leon może pochwalić się, że jest dziadkiem dziesięciu wnuków i sześciu prawnuków.

Jehuda Widawski przed wojną mieszkał w pięknym mieszkaniu w kamienicy przy ul. Zachodniej 36. Rodzice Abram i Leja prowadzili dużą hurtownię artykułów galanteryjnych. Miał trzech braci i siostrę. Jeszcze przed wojną założył swoje przedsiębiorstwo. Jego specjalnością były damskie kołnierzyki do sukien. Na początku 1940 roku jego rodzina postanowiła sama przeprowadzić się do getta. Wynajęli mieszkanie przy ul. Zielnej 13. Mieli pieniądze, więc na początku nie głodowali.

- Ale w getcie żyli tacy, których nie stać było, by kupić za markę chleb, gdy jeszcze był w wolnej sprzedaży - opowiadał Jehuda Widawski. - Często zdarzało się, że Niemcy wpadali do mieszkania i dawali2 minuty, by je opuścić i przenieść się do getta. Tak było z moim sąsiadem z ul. Zachodniej. Handlował futrami, więc należał do bogatych ludzi. Kiedy wpadli Niemcy, wszedł do kąpielowego, zabrał mydło, szczoteczkę do zębów, grzebień. W ścianie miał sejf z pieniędzmi. Nie przyszło mu do głowy, by go otworzyć i zabrać pieniądze. Do getta poszedł bez niczego...

W getcie Jehuda Widawski pracował w oddziale resortu bieliźnianego, który znajdował się przy ul. Młynarskiej 25. Był w nim kierownikiem i instruktorem. Przez całą wojnę. 28 sierpnia opuścił getto. Tak jak wszyscy znalazł się w Auschitz- Birkenau. Matkę i siostrę zaraz od nich oddzielili. On szedł z dwoma braćmi: Mosze i Szile. Widział, jak przed nim idzie ojciec z synem Gabrielem. Gabriel był chudy, blady. W czasie selekcji Mengele wytypował go do gazu.

- Widziałem, że ojciec nie wie, co robić - opowiada Jehuda. - Pomyślał, że my jesteśmy w trójkę, więc poszedł za Gabrielem...
Mosze, który w getcie pracował w resorcie transportu na stacji Radegast, był w Oświęcimiu tragarzem. Stamtąd trafił do Jaworzna, a potem do Buchenwaldu. Tam w styczniu 1945 roku zabił go kapo. Jehudę z Szile z Oświęcimia wywieźli do Friedlandu. 8 maja wyzwolili ich Rosjanie. Jeszcze w maju byli w Łodzi. Pojechali do mieszkania przy ul. Zachodniej 36. Zajmowała go młoda kobieta. Mieszkanie było duże, czteropokojowe, z dwoma wejściami. Jehuda zapytał, czy mogą zamieszkać w małym pokoiku z wejściem z podwórka.

- Te czasy już przeszły, by brać sublokatorów! - krzyczała kobieta. Jehuda Widawski mieszkał do 1946 roku przy ul. Kilińskiego. Wtedy poślubił Dorę. Ona z matką i bratem do wyzwolenia mieszkała w getcie. Byli w ekipie, która je porządkowała. Dora miała brata, który przed wojną pojechał do Palestyny. Ze statku wysiadł 1 września 1939 roku. W 1950 roku cała rodzina pojechała do niego. Zamieszkali w Tel Awiwie. Rok wcześniej, jeszcze w Łodzi, urodził się Abram, syn Widawskich. Córka Leja przyszła na świat w 1952 roku w Tel Awiwie. Jehuda mieszka tam do dziś. Razem z synem prowadził firmę, która handluje częściami do japońskich aut. Córka jest lekarzem. Dora już nie żyje...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki