Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sagi Lubelszczyzny: - Ja nie jestem hitlerowiec. Jestem docentem prawa we Wrocławiu

Marcin Jaszak
Trybuna przy poczcie lubelskiej. Obchody 3 Maja 1938 roku. Od lewej: #J.A. Różniecki - wojewoda, J. Poniatowski - minister rolnictwa, płk Emil Czapliński - komendant miasta i garnizonu, gen. #M. Smorawiński - dowódca DOK II
Trybuna przy poczcie lubelskiej. Obchody 3 Maja 1938 roku. Od lewej: #J.A. Różniecki - wojewoda, J. Poniatowski - minister rolnictwa, płk Emil Czapliński - komendant miasta i garnizonu, gen. #M. Smorawiński - dowódca DOK II Archiwum Janusza Czaplinskiego
Starszy nadoficjał zaprowadził syna na Wawel i za 20 lat syn wygonił stamtąd Austriaków. Janusz Czapliński opowiada o sojuszu Piłsudskiego i Petlury, początkach okupacji Lublina i obronie szpitala.

Dawno nie widziałem, takiej ilości zachowanych zbiorów rodzinnych. Trzy wojny, przeprowadzki, Urząd Bezpieczeństwa i przede wszystkim czas.
Panie, jak te materiały trzeba było skrzętnie chować przed UB. Na szczęście rodzice ukryli wszystko na strychu. Gdyby te dranie to znalazły, to by wszystko zbezcześcili i zniszczyli! A próbowali! Kiedy zaczynała się rewizja, ustawiali nas pod ścianą z rękami do góry. Jak ktoś się ruszył, to dostawał kolbą pistoletu. Oj, zachowywali się jak ostatnie gnidy. Wszystko wyrzucali z szuflad, półek i szaf. Nawet mojego misia podejrzewali o przechowywanie dokumentów. Historia była taka, że w misiu był piszczący mechanizm, który się zepsuł. Próbowałem to naprawić, rozprułem, a później nieudolnie pozszywałem. Oczywiście to wzbudziło podejrzenia ubeków i pocięli misa na kawałki.

Widzę, że ma Pan do tej pory ogromny żal do minionego "systemu".
Mam, jak wielu z nas, a w przypadku mojej rodziny jest to wyjątkowo zasadne. Pułkownik Emil Czapliński w czasie wybuchu wojny był komendantem garnizonu i miasta Lublin. Po wojnie w 1947 roku "zwolnili" go z wojska i pracował między innymi jako portier w PTTK. Tylko nie mogli wyrzucić porządnego człowieka, wyrzucili więc tchórza, który uciekł z Lublina i zostawił miasto na pastwę losu. Przecież nadal w podtekście mówi się, że ówczesne władze uciekały z kraju. Przecież oni się ewakuowali na wyraźny rozkaz. Pamiętam, jak w szkole mnie uczyli, że dowództwo zabrało rodziny i uciekło do Rumunii, a walczył prosty żołnierz i robotnik. I w ogóle to zdrajcy. Flaki mi się przewracały, kiedy tego słuchałem! Cholera mnie brała, jak pluli na moją rodzinę. Przychodziłem do domu i pytałem: - Tato, jak to naprawdę było?

I jak to naprawdę było?
Na początku wojny, 14 września, Lublin się ewakuował, tata poszedł do generała Smorawińskiego i powiedział mu, że zostaje, bo jest tu potrzebny. Ma samochód, więc kiedy Niemcy wkroczą, to uda mu się szybko wyjechać. Tata opowiadał, że generał poklepał go po ramieniu i powiedział: - Emil, zostań. Ewakuuj, organizuj transporty do Równego. W Równym będzie koncentracja naszych wojsk i obrona linii na Bugu. Wojsko przegrupowało się do Równego, a tata wziął kierowcę, który odwiózł mnie, mamę, mojego brata i siostrę do Łucka. Zresztą przytoczę słowa taty z jego wspomnień. "...We wrześniu 1939 roku kieruję obroną bierną przeciwlotniczą, mobilizuję formacje, przeprowadzam ewakuację (12 września 39) do Równego.... W trzecim dniu bombardowań wywożę rodzinę do pobliskiej wsi Motycz, ale i tam biją bomby niemieckie. Jak się okazało - tuż pod wsią lokowało się rezerwowe lotnisko bojowych samolotów warszawskiego pułku lotniczego - o czym myśmy wcale nie wiedzieli... więc zaraz wysyłka rodziny autem własnym do Łucka, do brata Władysława. Spokojny o rodzinę, trwałem dzień i noc na służbie w Komendzie Miasta, w gorączce i trwodze o los drogiego mi miasta, niszczonego kilkakrotnymi w ciągu dnia nalotami. Osiem karabinów maszynowych nie stanowiło żadnej obrony przeciwlotniczej, zaś taktycznej obrony miasta nie przewidywano wcale. 14 września Dowództwo DOK ewakuowało się do Równego i tam ja otrzymałem rozkaz pospiesznego ewakuowania resztek pozostałych po mobilizacji formacji i zakładów do Równego. Sam zaś - będąc w posiadaniu własnego samochodu (DKW) opóźniam swój wyjazd aż do momentu pojawienia się Niemców pod Węglinem. Ostatni z wojskowych opuszczałem to miasto, słysząc strzelaninę również od szosy Piaski - to ostrzeliwały się straże tylne małego oddziału pod dowództwem harcerzy. Na placu Litewskim udzielam ostatnich wskazówek komendantowi Straży Obywatelskiej, po czym krótkie westchnienie w kościele Kapucynów z prośbą o szczęśliwy powrót po wojnie...". Tak to wyglądało. Zresztą obrona szpitala wojskowego to też jakiś mit.
Czyli?
Jak ten budynek mógł się bronić! Stał sam jeden prawie w polu. Artyleria rozniosłaby go w pół godziny. O zajęciu szpitala opowiadał mi chirurg - doktor Scholtz, przyjaciel moich rodziców. Mówił, że w szpitalu było około półtora tysiąca rannych. Brak leków, opatrunków i wszystkiego. W poniedziałek osiemnastego września około ósmej rano przejeżdżała kolumna niemieckiego wojska, od której odłączył się samochód i motocykl. Zajechali na plac przed szpitalem. Z samochodu wysiadł oficer i zapytał, czy tu leżą jacyś Niemcy. Doktor Scholtz tłumaczył, bo był spolszczonym Niemcem. Powiedzieli, że leżą, więc oficer wszedł do szpitala, aby z nimi porozmawiać. Zapytał ich, jak są traktowani. Odpowiedzieli, że dobrze. Niemiecki oficer powiedział wtedy, że przejmują dowództwo nad szpitalem i dostarczą potrzebne materiały opatrunkowe i leki. A o Żydach, którzy witali Niemców, pan słyszał?

Niemożliwe. W to nie uwierzę.
Opowiadał nam to naoczny świadek. W szkole budowlanej mieliśmy nauczyciela - Tadeusza Okieńczyca. W 1939 roku był harcerzem i widział całe wydarzenie. Na rogu ulicy Długosza i Alei Racławickich Żydzi postawili stolik, ozdobili, przystroili jakimiś gałązkami. Jak Niemcy zobaczyli, to rozgonili tych kilkunastu Żydów. Zaczęli strzelać, ale w górę, żeby ich nastraszyć. O tym pan nigdzie dziś nie usłyszy.

No dobrze. Na razie dość okupacji. Wiem, że Pana tata był też legionistą.
Urodził się ósmego września 1892 roku w Krakowie jako syn Kazimierza i Emilii z domu Popiel. Był jednym z dziewięciorga ich dzieci. Dziadek był urzędnikiem austriackim, tak zwany "financ", a urzędowo starszy nadoficjał cłowy Straży Skarbowej. Był weteranem Powstania Styczniowego. Jak tata pisał: "...Wiódł mnie jako pacholę kilkuletnie na Wawel do grobów królewskich i nieraz wskazywał na niedostępne dla nas Polaków pokoje rezydencji królewskiej, na co ja odezwać się miałem raz tymi słowami - tatusiu, trzeba ich stąd wygonić... Uczyniłem to w 20 lat później pod wodzą generała Roji...".

Zdjęcia z tamtego okresu też się zachowały.
Jak pan widzi, bardzo dużo zdjęć i korespondencji. Babcia Emilia pisała do mojego taty i jego brata Władysława, że mają mężnie i ofiarnie walczyć. Proszę, to jej słowa: "...żebyście nie splamili naszego honoru. Wróćcie z tarczą lub na tarczy, ale macie walczyć!".

Nie mieli innego wyjścia, jak wrócić tylko jako bohaterowie. Widzę jednak, że na fotografiach są wyjątkowo szczęśliwi i spełnieni tą walką.
Tata kończył gimnazjum i studia w Krakowie. Tam od razu wszedł w atmosferę intelektualną i patriotyczną. Opowiadał, że w 1910 roku zdobył angielski egzemplarz "Skautingu dla chłopców". Pod wpływem książki, w ciągu kilku miesięcy, utworzyli z kolegami Akademicki Patrol Skautowy. Znów przytoczę jego słowa: "...przez cztery lata studiów wszystkie wolne godziny, poza nauką i pracą zarobkową, i poza świętami, poświęcałem ćwiczeniom harcerskim oraz ćwiczeniom wojskowym w Drużynie Strzeleckiej. W chwili wybuchu I wojny światowej stawiłem się wraz ze swymi harcerzami, notabene starszymi, już w dniu drugiego sierpnia 1914 roku w pełnym rynsztunku bojowym. Po odbyciu kampanii kieleckiej, włączony zostałem do 2. Pułku Piechoty Legionów Polskich i przeszedłem z nim całą moją wojenną służbę... przebieg kolejny...".

Walki, rany... był internowany na Węgrzech.
Opisuje cały przebieg służby: "...Zimowe walki w śniegach karpackich, ofensywa w Bukowinie, ciężka rana w piersi na polach Besarabii, kampania wołyńska, drastyczny bój z Austriakami pod Rarańczą w lutym 1918 roku, internowanie u Austriaków na Węgrzech... ucieczka do Tatr, organizowanie kompanii górali na halach i wypędzenie władz austriackich z Podhala i z Krakowa, obrona Przemyśla i Lwowa...".

Czyli spełnił swoje dziecięce pragnienia z Wawelu.
Spełnił, a później brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Na początek zdobycie Lidy, później dwuletnia kampania na Białej Rusi. Tam był ranny w udo i uszkodził rękę. Brał udział we wszystkich walkach odwrotowych od Berezyny do warszawy i w walkach z armią konną Budionnego pod Zamościem. Od dwudziestego lipca dwudziestego roku był majorem i dowódcą 2. Pułku Piechoty Legionów. Proszę - historyczne zdjęcie z tamtego okresu. Kijów 1920 rok - układ przyjaźni i sojuszu. Sojusz pomiędzy Piłsudskim i Petlurą. Na fotografii wśród oficerów znalazł się także mój ojciec.
To nie jedyne ważne historycznie fotografie. Plac przed pocztą lubelską, Dom Żołnierza i grupowe zdjęcie...
Tata był komendantem garnizonu i miasta Lublin od 1932 roku, więc tych zdjęć trochę się uzbierało. To na placu Litewskim powstało z okazji obchodów 3 maja w 1933 roku. Ale to przy Domu Żołnierza wydaje mi się ważniejsze. Prawdopodobnie było zrobione w 1933 roku, tuż przed oddaniem do użytku Domu Żołnierza. Niestety, wśród kilkunastu osób, prawdopodobnie z ówczesnych władz cywilnych i wojskowych, udało mi się określić tożsamość jedynie siedmiu. Może ktoś rozpozna osoby na tej fotografii?

Piękne fotografie. Podpis - Hadamar, 1 lipca 1940 rok, wśród żołnierzy Emil Czapliński.
Oflag w Hadamar. W lutym 1940 roku weszło do naszego domu w Lublinie dwóch żandarmów i tata został aresztowany. Trafił do Radomia, a stamtąd do oflagu. Latem 1942 roku 300 oficerów wywieziono do Grossborn na Pomorzu. Na wolność wy-#szli 5 lutego 1945 roku.

Do domu w Lublinie? Przecież wyjechaliście w 1939 roku do Łucka.
"...Jeszcze dwa miesiące z okładem upłynęły naszego pobytu na tej ziemi przeklętej, wśród najnędzniejszych warunków i niepewności, czy przeżyjemy i czy kiedykolwiek oglądać będziemy nasz dom w Lublinie, czy przeżyjemy tę gehennę ruską..." - tak pisał tata o pobycie w okolicach Łucka. Powrót stamtąd, a raczej ucieczka, to długa historia, bo rosyjscy urzędnicy dopatrzyli się, że tata brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Ostatecznie udało nam się uciec przez Bug, załatwionym przez tatę czółnem. Zdobył też legitymację na nazwisko Jakob Weil i jako nauczyciel, powracający z głębi Ukrainy do niemieckiej ojczyzny, miał bezpłatny przejazd koleją z rodziną aż do Krakowa. Dojechaliśmy do Lublina i zatrzymaliśmy się u doktora Scholtza, dopóki tata nie dowiedział się, że znajomi oficerowie po zameldowaniu się w komendzie niemieckiej, otrzymali przepustki na przebywanie na wolności.

Nie było żadnych problemów?
O dziwo nie. Przez pierwsze miesiące wojny było tu wojsko, które wiedziało, co to jest honor, a nie żadni hitlerowcy. "...Szóstego grudnia rano w budynku i gabinecie dawnym generała Smorawińskiego zasiadał teraz major von Osten. Ścinało mnie w sercu... Niemiec powstał zza biurka i rzekł: Chciałem osobiście poznać pana pułkownika, jako byłego komendanta garnizonu - teraz bowiem ja nim jestem. - Z uśmiechem odpowiedziałem: Panie #majorze! Wypada mi pogratulować. Ja pozostałem bez posady. Co mnie teraz czeka? Major oświadcza: Może pan pułkownik swobodnie mieszkać pod zgło-szonym adresem. Ja nie mam żadnych zarządzeń co do oficerów polskich, którzy nie zostali ogarnięci niewolą podczas działań wojennych...". Tak wspominał to mój tata.

Kiedyś opowiadał Pan, że w domu mieszkali już niemieccy oficerowie.
Mieszkali i tata przestraszył się, że to się może źle skończyć. Ale proszę posłuchać: "...W godzinę po moim zadomowieniu się - nagle stukanie do drzwi. Do pokoju wkracza Niemiec w mundurze, pasie i czapce! Słyszę jego niemieckie słowa: Panie pułkowniku! Przed chwilą dowiedziałem się o pańskim powrocie do domu. Jako gospodarzowi domu winienem jestem przed-#stawić się. Jestem kapitan artylerii Willy Rüffler. Działa moje stoją przed domem #naprzeciwko. Proszę o dalsze zamieszkanie w tym domu. Ustąpię dla rodziny pańskiej jeszcze jeden pokój i odeślę moich oficerów na inną kwaterę, ale sam zamieszkam nadal. Panie pułkowniku! Z opowiadań tutejszych volksdeutschów znam pana z jak najlepszej strony i stąd mam do pana zaufanie. Oświadczam, że nie jestem hitlerowiec. Jestem docentem prawa w moim rodzinnym mieście, Wrocławiu. Ja tej wojny nie chciałem. Myśmy ją źle zaczęli i ona się dla nas źle skończy. Jako Niemiec do szeregów pójść musiałem. Niech pan nie rozpacza. Choć dziś utracił pan ojczyznę i stanowisko - po wojnie powróci wszystko co dobre. Pan będzie komendantem miasta Lublina, a może nawet mojego rodzinnego miasta Wrocławia... Niech pan nie traci otuchy ani nadziei - pan będzie triumfował, a my, Niemcy, płakać i cierpieć... słuchałem tych słów zdumiony, stałem długo w milczeniu i oszołomieniu...". Tak właśnie przedstawia się historia mojej rodziny i domu przy ulicy Weteranów 8.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na kurierlubelski.pl Kurier Lubelski