Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wybory samorządowe 2014. Czy zwycięstwo Hanny Zdanowskiej jest tak bardzo zaskakujące?

Piotr Brzózka
Krzysztof Szymczak
W jeden wyborczy wieczór Hanna Zdanowska została samorządową gwiazdą całej Platformy. Jak to się stało, że niedoceniana w wielu gremiach prezydent weszła do pierwszej ligi i czy jej zwycięstwo w pierwszej turze naprawdę jest tak bardzo zaskakujące - pisze Piotr Brzózka.

W ciągu minionej kadencji Hanna Zda-nowska przeżyła dwie próby referendalne, rozkład klubu PO w Radzie Miejskiej, falę hejtu w internecie, uwłaczające deliberacje na temat samodzielności podejmowanych decyzji, a nawet plotki o knowaniach własnych kolegów, jakoby próbujących ją wysłać na dłuższe zwolnienie lekarskie w związku ze słabymi rokowaniami (wyborczymi). Jeszcze rok temu, gdy oceniano szansę prezydentów wielkich miast na reelekcję, o Zdanowskiej mówiono na szarym końcu. W ostatnią niedzielę okazało się, że z całego tego grona jest jedyną, która prezydenturę obroniła w pierwszej turze. Dla wielu, nie wyłączając niektórych członków PO, to, co się stało, jest szokiem. Choć przecież, gdyby sprawę analizować na chłodno, wynik nie jest wcale tak zaskakujący.

Make love, not war

Wygrała miłość - obwieściła Zdanowska w chwilę po ogłoszeniu wstępnych wyników, ewidentnie tkwiąc jeszcze w pełnej afektu roli, w którą weszła u progu kampanii wyborczej. Choć otoczenie pani prezydent zapewnia, że głębokim uczuciem darzy ona Łódź od zawsze, uzewnętrzniać z tym zaczęła się stosunkowo niedawno. Nikt postronny nie dojdzie już do tego, na ile spontaniczny, a na ile planowany był atak na radnych, spuentowany oskarżeniem "Wy po prostu nie kochacie Łodzi", nie ulega natomiast wątpliwości, że zdanie to stanowiło doskonałe preludium przed rozpoczynającą się wkrótce kampanią, w którą pani prezydent weszła z hasłem "Kocham Łódź".

Oni nie kochają, ja kocham. Tą dychotomią można się bawić do woli. Dobry car, źli bojarzy - podsumowuje Jarosław Berger (SLD). A może nawet trafniej ten stan określiłoby stwierdzenie: dobra przedszkolanka, złe przedszkolaki. Bo mniej więcej do takiego pułapu udało się Zdanowskiej sprowadzić postrzeganie ról w konflikcie na szczytach władzy. Łatwo się domyślić, że zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, czyli Zdanowska - przeciętny wyborca nie zwykł wnikać w szczegóły, w jego schematy myślowe lepiej wpisują się czarno-białe przekazy. O tym, że było to genialne posunięcie Zdanowskiej, byli już dawno temu przekonani nawet ci politycy opozycji, którzy w destrukcyjny dla nich konflikt dali się wciągnąć.

W ostatnich miesiącach mieliśmy do czynienia z różnymi emanacjami tej strategii. Zdanowska w dalszym ciągu bojkotowała obrady Rady Miejskiej, słusznie kalkulując, że więcej na tym zyskuje niż traci. Konsekwentnie unikała też debat, nie wystawiając się na zbędne ryzyko i wysyłając zakamuflowany komunikat: jestem ponad to. Rachunek wizerunkowych strat i zysków znów prawdopodobnie wypadł zdecydowanie na plus, zwłaszcza że komunikat oficjalny był przedni: nie mam czasu na debaty, w tym czasie spotykam się z mieszkańcami. Co wpisywało się w znaną od 3 lat narrację o nad-rzędnym głosie "zwykłych" łodzian.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE
Dajcie mi skończyć

Do konsekwentnie lansowanego wizerunku Zdanowska dołożyła jeszcze jeden element - umiejętnie zagrała na szczerej niechęci części wyborców do polityki jako takiej. Jako szefowa Platformy w mieście, bezceremonialnie zaparła się swojej politycznej przynależności, nie eksponując szyldu PO, przekonując za to do znudzenia: nie jestem politykiem, jestem gospodarzem. Wynik Zdano-wskiej, w zestawieniu z wynikami PO w głosowaniu do Rady Miejskiej, potwierdza słuszność założenia, że wyborcy Platformy i tak zrobią swoje, a wszystko, co uda się dodatkowo ugrać dzięki rzekomej apolityczności, będzie stanowiło bonus, który może przesądzić o zwycięstwie już w pierwszej turze.

Warto przy okazji zwrócić uwagę na męską formę: "gospodarz". W odróżnieniu od gospodyni, która konotacje ma raczej przeciętne, gospodarz idealnie licuje z kreowanym wizerunkiem miasta, nad którym unosi się las dźwigów, jak poetycko ujmują temat niektórzy. Z lasu można drwić, nad celowością pracy niektórych dźwigów mocno się zastanawiać, można nawet podważyć związek części dźwigów z instytucją zarządu miasta. Lecz tu znów pojawia się istotne pytanie - czy takie dylematy przeżywa przeciętny wyborca? Otóż niektórzy je przeżywają, lecz można domniemywać, że jeszcze więcej jest tych, którzy dźwigi widzą (bo w istocie stoją one nad miastem) i z grubsza zgadza im się to z hasłami Zdanowskiej: "Zmieniam Łódź", "Budujmy Łódź".

Wynik Zdanowskiej byłby dużo gorszy, gdyby wybory odbywały się rok temu, gdy nastąpił pierwszy szok związany z rozpoczęciem przebudowy wuzetki. Lecz po kilkunastu miesiącach szok zelżał, inwestycja jest bliżej końca niż początku, a opozycja nie zdołała tematu skonsumować. Wydaje się też, że przeciętny wyborca został lepiej marketingowo zaimpregnowany na występujące uciążliwości związane z miejskimi inwestycjami. Kilka lat temu, gdy zastanawiano się nad przyczynami malkontenckiego podejścia łodzian do prowadzonych w mieście remontów, antytezą naszego podejścia miało być spojrzenie mieszkańców Wrocławia. Jako powód specjaliści od marketingu podawali skuteczną komunikację społeczną w stolicy Dolnego Śląska. Wydaje się, że zaplecze Zdanowskiej choć częściowo odrobiło tę lekcję, bo są łodzianie, którzy kupili znaną z Wrocławia narrację o potrzebie wyrzeczeń, będących tylko etapem w modernizacji miasta. Może też dlatego dość powszechna wśród wyborców Zdanowskiej jest opinia: zaczęła, więc dajmy jej skończyć.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Łódź bujana sondażami

Joanna Kopcińska trafnie tydzień temu stwierdziła, że Łodzią kołyszą sondaże. W istocie tak było, a założyć można, że nie pozostało to bez wpływu na niedzielne decyzje łodzian. Socjologowie od dawna wiedzą, że sondaże nie tylko rejestrują stan umysłu wyborcy, ale też pełnią funkcję perswazyjną. W świecie informacyjnego chaosu sondaże porządkują rzeczywistość, redukują dysonans poznawczy, dostarczają uzasadnienia dla głosowania na jednego z kandydatów - najczęściej tego, który notuje dobre wyniki.

Teorie socjologiczne dużo mówią o mechanizmach przenoszenia poparcia na liderów sondaży. W grę może wchodzić psychologiczna chęć gry w zespole zwycięzcy, ale też racjonalna kalkulacja, polegająca na głosowaniu na tego kandydata, który ma największe szanse na realny sukces . Mechanizm ten często premiuje też drugiego kandydata, któremu sondaże dają największe szanse, by z liderem powalczyć. Może to powodować marginalizację pozostałych kandydatów w dniu prawdziwej elekcji. Odnosząc wyniki wyborów do wcześniejszych sondaży, nie można wykluczyć, że tego typu zjawiska zaszły w Łodzi. Niewątpliwie przed wyborami mieliśmy w Łodzi prawdziwy wykwit sondaży. Rolą mediów było je pokazywać, choć nie obyło się przy okazji bez przykrych insynuacji.

Sondaże zamówione przez PiS i SLD spłaszczały wynik (m.in. dlatego, że w wyliczeniach brano pod uwagę osoby niezdecydowane, skutkiem czego głosy na kandydatów nie sumowały się do 100 procent). Miały zapewne pokazać, że Joanna Kopcińska bądź Tomasz Trela są w stanie nawiązać walkę. Przy okazji jednak i one ukazywały Zdanowską w roli lidera peletonu. Natomiast sondaże PO w ogóle nie pozostawiały pola do interpretacji - przewaga prezydent rosła w nich z miesiąca na miesiąc, pod koniec była wręcz druzgocąca. Ogromny dystans między Zdanowską a resztą był też widoczny w ostatnim sondażu dla "Gazety Wyborczej" i w wynikach prawyborów "DŁ".

Nie było z kim przegrać

Dość zgodnym zdaniem obserwatorów, Zdanowska miała najlepszą kampanię. Jej billboardy były estetyczne, dalekie od polskiej sztampy, którą stanowi nieśmiertelny wzorzec: białe tło, niebieskie paski, czerwone litery (albo na odwrót) plus wielka głowa kandydata. Zwłaszcza pierwszy, "zakochany" plakat Zdanowskiej pokazywał prezydent w zupełnie innej konwencji. Hasło "Kocham Łódź", choć mogło prowokować, było proste, nośne i nie dające się zweryfikować. Następne hasła - podobnie. No i było te hasła widać, bo Platforma ewidentnie nie oszczędzała.

Główni konkurenci również przeprowadzili kilka faz kampanii, przy czym postronnym obserwatorom ciężko doszukać się w nich spójności. Kopcińską pierwotnie odziano w czerń, a do zdjęcia ustawiono w pozie przywołującej na myśl przedstawienia Matki Boskiej Bolesnej. Potem wizerunek ocieplono, pojawił się uśmiech, zieleń, rodzina. Niewykluczone, że niespójność wynikała z charakteru kandydatury Kopcińskiej - osoby praktycznie nieznanej, w dodatku z kłopotliwą dla elektoratu PiS przeszłością w Platformie. Może autorzy kampanii zbyt wiele chcieli zakomunikować naraz. Tyle że próba jednoczesnego lansowania, gruntowania i ocieplania to trochę dużo, jak na kilka miesięcy kampanii.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONY

Tomasz Trela, który miał mocne, choć kontrowersyjne wejście w kampanię, z bohatera filmów noir, w ostatnich tygodniach przeobraził się na swoich plakatach w kandydata ze wszech miar typowego. Może ostatnie billboardy Treli były bardziej zgodne z kanonami politycznego marketingu, pytanie czy takie powinny być w przypadku kandydata, który (podobnie jak Kopcińska) od początku kampanii zmaga się z problemem podstawowym - brakiem rozpoznawalności.

Hanna Zdanowska miała do wykorzystania całą machinę nie tylko partyjną, ale i urzędową. Codzienne konferencje, konsultacje, spotkania, kampanie wizerunkowe miasta - to wszystko szło na konto Zdanowskiej. Podobnie jak wsparcie partyjnych kolegów ze stolicy. Z całym szacunkiem dla Jarosława Kaczyńskiego, jaką wagę miała jego wizyta w ogrodzie Joanny Kopcińskiej, podczas gdy tego samego dnia premier Ewa Kopacz "przywiozła" Hannie Zdanowskiej miliardy?

Opozycja była całkowicie pozbawiona tego typu narzędzi, pozostając na placu boju z orężem coraz mniej skutecznym: krytyką. Żeby to jeszcze była krytyka skuteczna. Teoretycznie opozycji nie brakowało amunicji, tylko ze strzelaniem słabo poszło. Niewykluczone, że kandydaci PiS i SLD mieli w sobie zbyt dużo kultury osobistej i miękkości w działaniu, by zostać liderami opozycji z prawdziwego zdarzenia. Kopcińska próbowała i to nachalnie, lecz bez większego wyrazu. Trelę do ataku dopingowali koledzy z partii, ciężko jednak było się pozbyć wrażenia, że zadawane od czasu do czasu ciosy były rodem z wagi piórkowej, tak by przypadkiem nie zranić.

A pozostali kandydaci? Niektórzy obruszali się, gdy komentatorzy na starcie odbierali im nadzieję. Prawda jest jednak taka, że w istocie szans nie mieli. Wobec braku nośnych szyldów, w świetle niewielkich zazwyczaj nakładów na kampanię, pozostawali na placu boju z wiarą we własne nazwisko. Tymczasem, jak pokazały wyniki wyborów, jeśli ktoś z działających na lokalnym podwórku polityków ma dziś mocne nazwisko, to jest nim Zdanowska.

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki