Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dlaczego w XXI wieku więcej łodzian ma w domu telewizor niż sedes

Piotr Brzózka, Alicja Zboińska
Grzegorz Gałasiński
W niektórych enklawach Łodzi wodę nosi się w wiadrach i korzysta się ze sławojek. W centrum ciepłą bieżącą wodę ma 58 proc. mieszkańców, na peryferiach - 68 proc. Z badań łódzkich socjologów wynika, że skrajnie złe warunki, utrudniające codzienne funkcjonowanie, ma 15 proc. łodzian.

Są jeszcze takie miejsca w Łodzi, gdzie niebo przysłania dym z domowych palenisk, nieczystości (cóż za eufemizm) płyną ulicą, zimną wodę czerpie się z hydrantu, a ciepła jest luksusem wytwarzanym w czajniku za pomocą butli z gazem.

Pomimo dużych inwestycji infrastrukturalnych, poczynionych w mieście w ostatnich latach, utrzymuje się ten przedziwny stan, gdy więcej łodzian ma w domu telewizor niż sedes. Ci, którzy przez lata żyli z szambem i sławojką na podwórku, bardzo rzadko decydują się na wykonanie przyłączy wodno-kanalizacyjnych (mimo że mają już taką możliwość) czy wymianę pieca węglowego na zdrowsze, lecz droższe źródło energii. To tylko potwierdza, że kwestia fatalnych warunków, w jakich żyje kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt tysięcy, łodzian to problem przede wszystkim natury społecznej. W dodatku problem złożony, czasem będący pochodną takich czynników, jak ubóstwo, starość, niedołęstwo, a czasem wynikający po prostu ze stanu świadomości zainteresowanych. W takiej sytuacji coraz bardziej zasadne jest pytanie: czy po inwestycjach w rury miasto nie powinno teraz zainwestować w ludzi?

Wystarczy spojrzeć na zniszczone dłonie pani Krystyny, by przekonać się, jak wygląda życie bez kanalizacji na łódzkich Chojnach. To życie, w którym toaleta jest w głębi podwórka, a woda w studni, mniej więcej pośrodku placu. 81 lat pani Krystyny nie widać na twarzy, tylko jej dłonie nie kłamią. Pomarszczone, powykrzywiane we wszystkie strony świata, pokryte guzkami. Pewnie by takie nie były, gdyby nie lata ciągnięcia wody z podwórkowej studni, noszenia w wiadrze do domu, podgrzewania na piecu, a także płukania w niej naczyń i prania.

Pranie to - jak wspomina kobieta - była niemal cyrkowa akrobacja. Najpierw trzeba było napalić w piecu, do garnka wlać wodę, zagotować i przelać ją do pralki. Do Frani oczywiście, gdyż o podłączeniu automatycznej bez bieżącej wody mowy być nie mogło. Gdy Frania już zrobiła swoje, do akcji wkraczała pani Krystyna. Najpierw w rzędzie stawiała pięć misek o różnych średnicach. Do każdej wlewała wodę ze studni, a następnie po kolei zanurzała ubrania wyjęte z frani. Kobieta pamięta, że najlepiej prać było latem: wtedy można było nalać wodę do misek godzinę przed praniem i liczyć, że wskutek interwencji słońca będzie niemal letnia. Wiosną i jesienią była niemal lodowata, a zimą pranie trzeba było wozić do teściowej, mieszkającej w blokach.

Zimą najgorzej było z wyjściem do toalety. Początkowo była to drewniane wygódka niczym z wiejskiego "podwyrka". Jej miejsce zajęło niewielkie betonowe pomieszczenie, w którym było nawet światło. Ale nadal trzeba było wywozić szambo, a zimą maszerować "za potrzebą" kilkanaście metrów po siarczystym mrozie.

Niezależnie od pory roku gimnastyki wymagało samo umycie się. Okrągła niebieska miska z plastiku musiała zastąpić prysznic lub wannę. Mieszanka ciepłej wody zagrzanej na piecu i zimnej ze studni musiała wystarczyć. Najgorzej było zimą, gdy woda w wiaderku w słabo ogrzewanym przedpokoju zamarzała i trzeba ja było wlać do garnka i trochę ogrzać na piecu. Wnuczka pani Krystyny miała długie włosy. Babcia musiała mieszać zimną i ciepłą wodę w kolejnej misce i powoli przechylać ją nad głową dziewczynki.

I to wszystko w sąsiedztwie Stawów Jana, lasu na Rudzie oraz Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki, który niegdyś uchodził za najnowocześniejszy szpital w kraju. Pani Krystyna pamięta, jak jej wnuczka wraz ze szkolną wycieczką zwiedzała poszczególne oddziały szpitala, a ona w tym czasie wylewała wodę z misek po płukaniu ubrań do ubikacji na końcu podwórka. I chyba do końca życia nie zapomni zapachów towarzyszących wizycie wozu asenizacyjnego, gdy opróżniał szambo.

Ta historia kończy się happy endem, kredyt na wykonanie przyłącza kanalizacyjnego wziął w końcu syn. W kranie jest już ciepła woda, w mieszkaniu pojawiła się też toaleta. Jednak tysiące ludzi nie ma takiego szczęścia. Albo im nie zależy...

W ostatnich latach Łódź wydała dziesiątki milionów złotych na inwestycje w infrastrukturę wodno-kanalizacyjną, obejmujące 770 ulic. W ich następstwie długość sieci kanalizacyjnej wzrosła z 889 kilometrów w 2005 roku do 1.115 kilometrów z roku 2013. To przyrost o 25 proc. Długość sieci wodociągowej wzrosła natomiast w tym czasie o 8 proc. - z 1.218 do 1.311 kilometrów. Według danych z Łódzkiej Spółki Infrastrukturalnej, obecnie możliwość korzystania z kanalizacji ma już 98 proc. mieszkańców miasta, zaś do wodociągu - 99 proc. Teoretycznie więc jest dobrze. W tym miejscu dochodzimy jednak do paradoksu.

Z danych GUS wynika, że w 2005 roku z kanalizacji korzystało tylko 85 proc. mieszkańców Łodzi. Mimo inwestycji poczynionych przez miasto w następnych latach, w roku 2013 odsetek mieszkańców podłączonych do kanalizacji wynosił tylko 86,8 proc., a więc wzrósł śladowo. Niewiele drgnęło również w przypadku wodociągów - w 2005 roku podłączonych do niego było 94,6 proc. mieszkańców, a w 2013 - 94,8 proc.

Licząc mieszkania (a nie mieszkańców), GUS podaje, że w wodociąg wyposażonych jest 97,3 proc. lokali w Łodzi, ale ubikację już tylko 93,1 proc., a łazienkę - 89 proc. Zbliżone dane znajdujemy w opracowaniu "Jakość życia mieszkańców Łodzi i jej przestrzenne zróżnicowanie" pod redakcją łódzkiej socjolog Ewy Rokickiej. Czytamy w nim, że tylko 76,6 proc. mieszkań w Łodzi ma dostęp do ciepłej bieżącej wody. Łazienkę z wanną lub prysznicem znajdziemy w 88,9 proc. mieszkań, a spłukiwaną toaletę - w 92 proc.
Dane te jednoznacznie pokazują, że w XXI wieku dostępu do podstawowych udogodnień pozbawione jest od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy łodzian. Skąd taki rozdźwięk między teoretyczną dostępnością infrastruktury a jej faktycznym wykorzystaniem w domach? Eksperci nie mają wątpliwości, że problem ma podłoże społeczne.

Z naszego rozeznania w firmach zajmujących się instalacjami wodno-kanalizacyjnym wynika, że na przyłączenie wody i kanalizacji z ulicy do budynku należy wydać, wraz projektem i całą dokumentacją, od 5 do 10 tys. zł. Tysiącom łodzian na taki wydatek nie pozwala stan majątkowy, w niektórych zaś przypadkach na przeszkodzie stoi też stan świadomości - to dość symptomatyczne, że więcej gospodarstw domowych ma telewizor (ok. 98 proc.) niż ubikację. A nawet jeśli znajdą się pieniądze i chęć szczera, pamiętajmy, że sytuacja ta często dotyczy osób starszych, schorowanych, żyjących samotnie, już bez sił fizycznych na prowadzenie tego typu inwestycji. Jeśli ktoś przez 70 lat wylewał nieczystości do rynsztoka, niewielkie jest prawdopodobieństwo, że samoistnie zmieni nawyki na jesieni życia.

Profesor Tadeusz Markowski z Wydziału Zarządzania UŁ postulował niedawno, by miasto poszukało możliwości udzielenia pomocy finansowej w podłączeniu do miejskich instalacji, skierowanej do mieszkańców niezamożnych, niezaradnych, niesamodzielnych. Nawet gdyby w grę wchodziły - w niektórych przypadkach - bezzwrotne dotacje, to i tak w długofalowej perspektywie można to potraktować jako inwestycję; wszak podłączenie do wodociągu i kanalizacji oznacza, że miasto zacznie w końcu zarabiać na mieszkańcach, którzy nigdy dotąd nie płacili za wodę i ścieki.

O taką możliwość pytamy Tomasza Trelę, wiceprezydenta Łodzi, odpowiedzialnego za politykę społeczną i gospodarkę komunalną jednocześnie. Ten odpiera, że istnieje możliwość ubiegania się o dofinansowanie podłączeń wodno-kanalizacyjnych w Wojewódzkiem Funduszu Ochrony Środowiska. Jednak niezależnie od tego, Trela mówi, że zwrócił się do wydziału gospodarki komunalnej z zapytaniem, czy jest możliwość stworzenia miejskiego programu (choć opartego o finansowanie zewnętrzne), wspomagającego poszczególnych mieszkańców materialnie, ale też polegającego na szerokiej akcji informacyjnej skierowanej do osób, które nie są podłączone, a mają taką możliwość. Trela deklaruje, że sposób na rozwiązanie choć części problemów może zostać przedstawiony w ciągu kilku tygodni.

Badania łódzkich socjologów potwierdzają stereotypowe przekonanie, że najgorsze warunki mieszkaniowe panują w centrum miasta i na peryferiach - wszak peryferia to nie tylko dzielnice willowe, ale i długie rzędy opalanych węglem "biedadomków", widok dobrze znany na Rudzie, Rokiciu czy Stokach. W pasie nowych łódzkich osiedli, takich jak Retkinia czy Widzew (gdzie dominują bloki, ale zdarzają się też stare kamienice i domy), ciepłą bieżącą wodę w kranie deklaruje 93 proc. respondentów.

Tymczasem w centrum odsetek ten wynosi zaledwie - 58 proc., zaś na peryferiach - 68 proc. O ile centralne ogrzewanie ma 94 proc. osób mieszkających na nowych osiedlach, o tyle w centrum odsetek ten wynosi 43 proc., zaś na peryferiach - 65 proc. Nie jest więc żadnym przypadkiem, że w takich miejscach jak Śródmieście czy osiedla Rokicie i Ruda notuje się najwyższe w Łodzi stężenia niezwykle szkodliwych substancji, wydzielających się wraz z dymem z domowych palenisk.

Z badań socjologów wynika, że w skali całego miasta centralne ogrzewanie ma w domu zaledwie 70,9 proc. łodzian, GUS podaje nieco wyższą wartość - 80 proc. Przy czym należy pamiętać, że centralne ogrzewanie nie jest tożsame z ogrzewaniem z sieci miejskiej - ciepło doprowadzane do kaloryferów z przydomowej kotłowni to też CO. Jeśli chodzi o sieć - firma Dalkia podaje, że dociera do najwyżej 60 proc. potencjalnych odbiorców w mieście.

Łódzcy socjologowie oceniają, że skrajnie złe warunki, wręcz utrudniające codzienne funkcjonowanie, ma około 15 proc. mieszkańców. Przy czym za sytuację bardzo złą uznano taką, gdy w domu są najwyżej trzy z sześciu udogodnień, takich jak: ciepła bieżąca woda, łazienka z wanną lub prysznicem, spłukiwana toaleta, kanalizacja, gaz z sieci oraz centralne ogrzewanie. Natomiast warunki dobre, rozumiane jako dostęp do przynajmniej pięciu z sześciu wymienionych elementów, ma 75 proc. łodzian.

Interesujące w badaniach okazały się też pytania o subiektywną ocenę mieszkań pod różnymi względami. Okazało się, że co dziesiąty łodzianin uważa, iż jego mieszkanie nie jest wystarczająco ciepłe. Co szósty narzeka na hałas w mieszkaniu, 15 proc. nie może potwierdzić, że ich mieszkanie jest suche, 12 proc. ma obawy związane z wyjściem z domu ze względu na sąsiedztwo.

W świetle wymienionych wyżej braków, a także innych danych - dotyczących choćby fatalnego stanu technicznego nieruchomości w Śródmieściu - w pewnym sensie zaskakujące jest, że tylko 10 proc. łodzian zdecydowanie negatywnie ocenia swoje mieszkanie, za trzy czwarte z nas wystawia ocenę przynajmniej dobrą. Widać, nic nie jest w stanie skalać świętości, jaką jest własne mieszkanie. Choćby ciasne i bez wody.

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Dlaczego w XXI wieku więcej łodzian ma w domu telewizor niż sedes - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki