Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Helena Skrzydlewska: Nie mogłam zmarnować majątku pokoleń

rozm. Anna Gronczewska
Helena Skrzydlewska: Urodziła się w 1925 roku w Łodzi. Razem z rodzicami mieszkała przy ul. Sosnowej. Męża Ryszarda Skrzydlewskiego poznała podczas wojny, razem działali w konspiracji. Ślub wzięli po zakończeniu okupacji. Mieli dwoje dzieci: Elżbietę i młodszego o siedem lat syna Witolda. Witold jest znanym łódzkim biznesmenem, prowadzić sieć kwiaciarni i zakładów pogrzebowych. Jest właścicielem klubu żużlowego.
Helena Skrzydlewska: Urodziła się w 1925 roku w Łodzi. Razem z rodzicami mieszkała przy ul. Sosnowej. Męża Ryszarda Skrzydlewskiego poznała podczas wojny, razem działali w konspiracji. Ślub wzięli po zakończeniu okupacji. Mieli dwoje dzieci: Elżbietę i młodszego o siedem lat syna Witolda. Witold jest znanym łódzkim biznesmenem, prowadzić sieć kwiaciarni i zakładów pogrzebowych. Jest właścicielem klubu żużlowego. archiwum prywatne
Helena Skrzydlewska nie narzeka na swoje życie, choć różnie w nim było. Walczyła ze skarbówką i ciężko pracowała. - Nie podobał mi się pomysł syna z firmą pogrzebową - przyznaje.

Niedawno obchodziła Pani 90. urodziny. Jakie to były lata?
Urodziłam się przed wojną, nie było wtedy łatwo, ale jakoś weselej... Nie było takiej zachłanności, każdy cieszył się tym, co ma. Pracował ciężko, by zarobić na kupno placu, budowę domu czy po prostu na życie. W Łodzi koło siebie mieszkali Polacy, Żydzi, Niemcy. Nikomu to nie przeszkadzało. U Żydów podobała mi się ich solidarność. Trzymali się razem. Do mojej klasy w szkole chodziły dzieci różnej narodowości. Żyliśmy w zgodzie. Dopiero po 1937 roku zaczęło się takie napuszczanie. Mówienie: Bij Żyda! I tak to wszystko poszło.

Jest Pani łodzianką?
Tak. Moi rodzice też. Wiele lat mieszkałam w tym miejscu, w którym urodził się mój ojciec. Tata był wojskowym, legionistą. Został ranny podczas wojny polsko-bolszewickiej. Leżał potem w szpitalu w Łodzi. Kiedyś ten szpital odwiedził generał Józef Haller. Zobaczył ojca i żal mu się zrobiło młodego chłopaka. Kazał go zabrać do szpitala w Warszawie. Tam zrobili mu operacje. Wrócił do Łodzi, ja się akurat urodziłam. Było im ciężko. Ojciec był chory, chodził w gorsecie. A tu nagle listonosz przynosi mu rentę za cały rok. Okazało się, że to renta wojskowa. Dostawał co miesiąc 100 złotych. To była duża kwota. Interesował się nim Związek Inwalidów Wojennych. Związek zabierał dzieci inwalidów wojennych na wakacje. Jeździłam na kolonie do Burzenina. Zdolne dzieci mogły uczyć się w gimnazjum, te mniej zdolne uczono zawodu.

Pani zawsze była przedsiębiorczą osobą?
Nawet bardzo! Najpierw chciałam być nauczycielką. Obserwowałam jednak świat. Przed samą wojną, w 1938 czy 1939 roku, widziałam, że wielu przedstawicieli inteligencji nie ma pracy. Nauczyciele, inżynierowie. Rodzice wykosztowali się na naukę syna, a on idzie pracować jako dozorca. Pomyślałam, że trzeba zdobyć konkretny zawód. Bardzo lubiłam chodzić na rynek i obserwować, jak ludzie handlują. Mieszkałam w Śródmieściu, więc najczęściej odwiedzałam Górniak. Chodziłam po wielkich sklepach i podglądałam ten handel, jak układane są towary. Podobało mi się to... Pomyślałam, że trzeba się zająć handlem. Powiedziałam to pani, która opiekowała się nami z ramienia Związku Inwalidów Wojennych. Dostałam się do szkoły gospodarczej, którą przy ul. Wodnej prowadzili salezjanie. Uczyłam się w niej handlu, księgowości. Chciałam założyć swój interes. Przed wojną Piłsudski dawał inwalidom wojennym koncesje na sklepy kolonialne, restauracje. Ja miałam taką koncesje od ojca dostać. Nie wiedziałam jeszcze, jaki to ma być sklep. Ale wszystkie plany zniszczyła wojna.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wyszła Pani za mąż za Ryszarda Skrzydlewskiego...
Mąż pochodził z bogatej rodziny ogrodników. A on sam całe życie się uczył. W czasie wojny na tajnych kompletach. Po jej zakończeniu zdał maturę. Pracował na kolei, a ta kolei posłała go na studia. Pracował i uczył się. Wychodził o siódmej rano, a wracał o jedenastej w nocy. Mąż jednak studiów nie skończył. Jeden z kolegów zaczął go szantażować. Powiedział, że doniesie na męża, bo bierze pensję z kolei. Chciał za milczenie pieniędzy. Mąż mu nie zapłacił. Ten kolega doniósł na niego. Męża wyrzucili z pracy i ze studiów. Brakowało mu półtora roku do ich skończenia. Dostał jeszcze taki wilczy list, że w Łodzi nigdzie nie chcieli go przyjąć do pracy. Załamał się. Męża ludzie bardzo szanowali. Przychodzili do niego i prosili, by pisał podania do urzędów.

Gospodarstwo Skrzydlewskich było duże?
Miało dwadzieścia pięć hektarów. Dlatego teścia, Józefa Skrzydlewskiego, który był jeszcze przedwojennym policjantem, uznano za kułaka. Ciężko było. Na płotach wypisywali nam kułak... Skrzydlewscy mieli największe gospodarstwo na Zarzewie. Było ogrodnictwo, ale i krowy, świnie. Teść założył jeszcze po wojnie wytwórnię wód gazowanych. Jako pierwszy prywaciarz. Był też wielkim społecznikiem. Dzięki niemu przeprowadzono wodę, gaz na Zarzew. Załatwił, że przedłużono też linię tramwajową.

Pani pracowała w tym gospodarstwie?
Cały czas, choć wcześniej nie miałam nic wspólnego z pracą w gospodarstwie. Teścia zlicytowano. Za podatki. Na takich ludzi, jak mój teść, ówczesna władza zawsze coś miała. Teść miał słabe serce. Tak był zaszczuty tymi podatkami, domiarami, że miał dość życia. Licytację przeżył, a umarł, kiedy przyszli do niego komornicy. Gdy pogotowie przyjechało, już nie żył. Na drugi dzień komornicy znów przyszli. Teść leżał w trumnie w dużym pokoju. Zapytali, gdzie pan Skrzydlewski. Wskazano im pokój. Jak zobaczyli tę trumnę, to ruszyli z powrotem...

Wszystko spadło na pani głowę...
Tak. Teściowa była bogata z domu. Na majątek Skrzydlewskich pracowały trzy pokolenia. Każda panna wnosiła do tej rodziny posag. Ruble w złocie, krowy, suknie. Po wojnie było jednak ciężko. Wytwórnia oranżady zbankrutowała przez domiary, upadało też gospodarstwo ogrodnicze. Nie było pieniędzy na węgiel, by opalać szklarnie. Nasza rodzina dwa razy została rozkułaczona. Pierwszy raz zaraz po wojnie, drugi raz pod koniec rządów Gomułki. Zabrano nam wtedy dużo ziemi. Płacili nam 2,60 zł za metr kwadratowy. Niedługo po tym nastał Gierek. Za ten sam metr płacono wówczas 25 złotych! Na naszych polach stoi dziś wiadukt przy ul. Przybyszewskiego. Ja z tych domiarów nie wyszłam do końca komunizmu. Położyłam się czasem do łóżka, byłam szczęśliwa, że zapłaciłam ostatnią ratę. Myślałam, że będzie dobrze... A za dwa dni znów przyszła skarbówka.

Gdzie założyła Pani pierwszą kwiaciarnię?
Przy domu, na Zarzewie. Tam, gdzie mieliśmy gospodarstwo. Robiłam wiązanki, wieńce. Opodatkowali nas za to i dali nam domiar. Istniał przepis, który nie pozwalał nam sprzedawać przetworzonych kwiatów. Można było sprzedać chryzantemę w doniczce, ale nie w wiązance. Zaczęłam się starać o koncesję. A było to tak. Przyszli wcześniej panowie ze skarbówki i dali mi ponad 70 tysięcy złotych domiaru. Nie sposób było to zapłacić. Chodziłam do urzędu, prosiłam, by darowali mi te pieniądze, płakałam, nie pomagało. Mąż się denerwował, że jego majątek za moje długi sprzedadzą. W końcu dotarłam do prezydenta Łodzi. Powiedziałam, iż ciężko pracuję, a dostałam tyle domiaru, że nie jestem w stanie tego spłacić. Żądają ode mnie koncesji, a takiej prywaciarzom nie dają. Pokazałam, jak wyglądają moje ręce... I prezydent dał mi koncesję na kwiaciarnię. Ta koncesja ma numer trzynaście... Ale domiary się nie skończyły. Bywało, że urzędnik przychodził do kwiaciarni i siadał koło mnie. Ja handlowałam, a on zabierał kasę. Jeden z urzędników powiedział mi kiedyś: Pani ma nerwy? Ja to myślałem, że pani się przez to wszystko powiesi!

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Syn odziedziczył po Pani te zdolności handlowe?
Można powiedzieć, że tak. Ale ja uważam, że nie powinno się wychylać. On lubi za dużo mówić. Wrodził się do dziadka Skrzydlewskiego. Tamten też działał dużo, pomagał innym, jak syn. Gdy Niemcy wysiedlili go z gospodarstwa, to kupował drzewa i nocą chodził na swoją ziemię i sadził sad. Tłumaczył, że gdy wojna się skończy, to sad już będzie.

Kto wpadł na pomysł, by założyć sieć kwiaciarni?
To już syn. Na majątek Skrzydlewskich pracowały trzy pokolenia. Ja ostatnia zostałam ze swymi dziećmi. Wiedziałam, że nie mogę tego zmarnować. Za pieniądze z wywłaszczeń kupiłam ogrodnictwo przy ul. Marmurowej, pieniądze dałam też dzieciom. Sprawiedliwie podzieliłam. Spłaciłam jeszcze długi, które zostały po teściu. Syn zakładał kwiaciarnie. Pojechał za granicę. Zobaczył, jak to tam wygląda. Zrozumiał, że jedna kwiaciarnia nie wystarczy. Powinna być cała sieć, by zarobić. I tak zrobił. Ja się cieszyłam. Fabryki w Łodzi polikwidowano, więc była praca dla ludzi. Ja do dziś interesuję się tym, czy syn wypłaca na czas pensję pracownikom i opłaca ZUS, no i podatek.

Doradza Pani synowi?
Za dużym doradcą nie byłam. Syn uważał, że wie lepiej. Ja sprawdzałam, czy wszystko istnieje i trzyma się kupy.

Pani użyczyła swe imię i nazwisko sieci kwiaciarni...
Bo ja miałam pierwszą kwiaciarnię. Nie byłam zadowolona, że ta sieć to H. Skrzydlewska. Z drugiej strony pomyślałam, że ludzie mnie znają. Choćby z tego, że zawsze dużo pracowałam. Ludzie z całego Widzewa, Dąbrowy przychodzili do mnie po kwiaty. Doradziłam każdemu albo komuś dałam ślubną wiązankę. Kiedyś w Łodzi było wiele osób ze wsi. Dostawali w nocy telegram, że ktoś umarł z rodziny. To w nocy do mnie po wiązankę biegli. Prosili, by zrobić ją, bo rano mają autobus czy pociąg na wieś. Nie pytałam, czy mają pieniądze. Robiłam wiązankę.

Podobno do dziś Pani objeżdża kwiaciarnie?
Jeszcze czasem tak, ale rzadziej. Kiedyś po cichu jechałam i patrzyłam, co dzieje się kwiaciarniach, czy wszystko jest dobrze.

A czyj był pomysł na założenie zakładu pogrzebowego?
Syna! Mnie się to nie podobało. A dziś mogę powiedzieć, że gdyby nie ten zakład, to kwiaciarnie by dawno splajtowały. Nie podobało mi się, bo sama przygotowywałam pogrzeby teścia, teściowej, męża. Widziałam, jak wygląda ta branża... Chciałabym, by było inaczej. By nie nosili trumny ludzie z czerwonymi nosami, by ludzie się nie bali, że się z nią przewrócą.

Polityką się Pani interesowała?
Bardzo, ale na karierę polityczną nie miałam czasu. Syn był radnym przez trzy kadencję. Wnuczka była dwie kadencje posłanką na Sejm RP, a potem posłanką do europarlamentu. Cieszę się, że nie zrobili wstydu i nie zarzucili im, iż coś ukradli. To najważniejsze.

Narzekać Pani na swoje życie nie może...
Nie, mogłabym je jeszcze raz przeżyć. Takie było życie i święty Boże nie pomoże. Chciałabym teraz, by życie układało się dzieciom, wnukom, prawnukom.

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Helena Skrzydlewska: Nie mogłam zmarnować majątku pokoleń - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki