Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koło serca ma igłę grubości włosa. Mówi, że żyje jak z bombą zegarową

Agnieszka Jasińska
Maria przyznaje, że życie z igłą jest jak życie z bombą zegarową w środku. Kobieta może mieć tylko nadzieję, że ta bomba nie wybuchnie. Lekarze każą jej się oszczędzać, nie schylać. Ale na co dzień jest to bardzo trudne
Maria przyznaje, że życie z igłą jest jak życie z bombą zegarową w środku. Kobieta może mieć tylko nadzieję, że ta bomba nie wybuchnie. Lekarze każą jej się oszczędzać, nie schylać. Ale na co dzień jest to bardzo trudne 123RF
Niedawno ktoś w kolejce do lekarza zagadnął Marię: "A ja słyszałam, że ma Pani igłę w sercu". Kobieta odpowiedziała na to spokojnie: "A ja nie wiem, gdzie ona jest, bo ciągle się przemieszcza".

Od prawie dwóch lat żyje z igłą koło serca. Usłyszała od lekarza, że każdy gwałtowny ruch może skończyć się tragedią, więc boi się nawet schylać. Maria* przyzwyczaiła się już nawet do tej igły. Czasami z niej żartuje. Chciałaby pracować, ale lekarz medycyny pracy nie wyraża na to zgody. Innego zdania jest ZUS. Nie chce dać renty rehabilitacyjnej, bo uważa, że Maria jest jak najbardziej zdolna do pracy. Teraz sprawą igły koło serca zajął się sąd w Łodzi.

Maria ma spokojną, zmęczoną twarz. Bardzo rzadko się uśmiecha. Kiedy mówi, patrzy w podłogę. Czasami wsuwa twarz w szal, który ma na szyi. Tak jakby chciała się schować. Decyduje się na rozmowę tylko w towarzystwie adwokata, który prowadzi jej sprawę. Maria zaczyna opowiadać, ale często zdania kończy jej mąż. Wygląda to tak, jakby bronił ją przed światem. Maria wiele razy podkreśla, że bez niego nie dałaby sobie rady. On jest dla niej jak tarcza.

Igła grubości włosa zamieniła życie w koszmar

O pracy w zakładzie produkującym igły dla cukrzyków Maria dowiedziała się od koleżanek. Na wsi prawie wszyscy tam pracowali, raczej byli zadowoleni, mogli zarobić. Paradoks. Te igły ratują życie innych ludzi, a życie Marii w jednej chwili zamieniły w koszmar.

Maria trafiła do działu, gdzie pracuje się już przy czystych, oszlifowanych igłach. Opowiada, że to bardzo sterylne pomieszczenie. Jest tam maszyna, która silikonuje igły. To przedostatni dział w całej produkcji przed pakowaniem. Maria opowiada, że pracownicy stoją tutaj albo siedzą przy maszynie, uzupełniają dokumenty, rozmagnesowują igły i nakładają ręcznie na maszynę. Mają ubrania ochronne.

- Zdarza się, że igła, która nie mieści się w odpowiednie miejsce na maszynie, wypada, tak jakby wystrzeliwuje - opowiada kobieta. - Tak się dzieje z krzywymi albo dłuższymi igłami, albo nieforemnymi. Czasami lepiej zamknąć oczy i nie patrzeć, gdzie to leci. Te igły są bardzo cienkie. Przeznaczone są do nakłuwacza insulinowego. Mają grubość włosa.

To był lipiec 2013 r. i dopiero czwarty dzień pracy Marii. Zmiana trwała 12 godzin. Kobieta pracowała na noc z soboty na niedzielę, do pracy przyszła na godz.18. Po sześciu godzinach poszła na przerwę. Zjadła coś na stołówce. Po przerwie wróciła na swoje stanowisko. Nagle poczuła ukłucie w pierś.

- Tak jakby coś mnie uszczypnęło - wspomina. - Podeszłam do pani obok mnie, innej pracownicy. Powiedziałam, że nie wiem, czy przypadkiem igła mi się nie wbiła w ciało. Rozpięłam fartuch. On był z czegoś takiego jak guma. Nie rozwiązywałam go, odpięłam tylko guziki. Zauważyłyśmy końcówkę igły na mojej piersi. Przyszła brygadzistka. Próbowano mi tę igłę wyciągnąć pęsety. Jednak igła wbiła się głęboko w pierś. Usłyszałam, że mam się przebrać. Pojechałyśmy na pogotowie prywatnym samochodem brygadzistki.

Był wypadek, są wnioski na przyszłość

Mecenas Maria Wentlandt-Walkiewicz, pełnomocnik Marii, zwraca uwagę na to, że tutaj mogły zawieść wewnętrzne procedury BHP. - W takim przypadku pracownika trzeba położyć na wznak i wezwać pogotowie. Nie powinno się go ruszać ani przewozić prywatnym transportem - mówi Wentlandt-Walkiewicz.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Zakład nie ukrywa wypadku Marii.

- Potwierdzam fakt zdarzenia , które zostało uznane za wypadek przy pracy - mówi Jolanta Nejman, radca prawny, pełnomocnik firmy, w której pracowała kobieta. - Nie mam wiedzy o wypadkach przy pracy o podobnym charakterze, które zdarzyłyby się w zakładach firmy. Z każdego wypadku przy pracy jest sporządzany protokół powypadkowy, którego częścią są wnioski i planowane działania mające na celu wyeliminowanie podobnych zdarzeń w przyszłości.

W protokole przygotowanym po wypadku Marii czytamy zalecenia, żeby omówić zdarzenie z pracownikami zatrudnionymi na stanowisku operatora maszyn szlifierni, ze szczególnym zwróceniem uwagi na okoliczności wypadku, jakiemu uległa Maria. W dokumencie uwagę zwraca kwestia dotycząca ubioru. Czytamy, że należy "usunąć górne kieszenie z bluz roboczych, przeanalizować zmianę fasonu fartucha ochronnego na bardziej zabudowany - chroniący górne partie ciała oraz zmienić kolorystykę - na białe - gdzie igła będzie bardziej widoczna".

Lekarze nie wiedzą, gdzie może być igła

Maria trafiła w nocy do lekarza. Zrobiono jej prześwietlenie. - Jednak ono nic nie wykazało - mówi kobieta. - Doktor powiedział, że nie może zobaczyć igły, ale dodał, że igła może być w ciele. Radził, bym po weekendzie zgłosiła się na jeszcze jedno, bardziej dokładne prześwietlenie. Wróciłam z brygadzistką do zakładu.

Maria zastanawiała się, czy po wypadku pojechać do domu. - Jednak do pracy przyjechałam samochodem z koleżanką. I tak musiałabym czekać aż skończy. Mąż był na nocną zmianę w swojej pracy. Nie mógł po mnie przyjechać. Wróciłam więc na stanowisko i pracowałam do szóstej rano - mówi.

W poniedziałek Maria zgłosiła się na drugie prześwietlenie. Tym razem igłę można było zobaczyć na USG. Lekarz flamastrem zaznaczył, gdzie jest. Maria miała trafić na stół operacyjny. Mąż zawiózł ją do szpitala i zaczęły się problemy.

- Pielęgniarka zrozumiała, że jestem krawcową i chodzi o taką dużą igłę krawiecką - mówi kobieta. - Wreszcie jednak trafiłam na salę operacyjną. Zabieg trwał trzy godziny, prowadzili go trzej lekarze. Słyszałam wszystkie rozmowy, miałam miejscowe znieczulenie. Lekarze mówili między sobą o igle: "a jest, jest, a nie, nie tu jej nie ma". W końcu poddali się. Powiedzieli, że nie dadzą rady, że wykorzystali na mnie limit naświetleń na 20 lat. Chirurdzy twierdzili, że igła się przesuwa, a oni nie są w stanie do niej dotrzeć. Mówili, że igła jest w tkance miękkiej. Uznali, że nie będą mnie dalej kroić, bo to bez sensu. Doktor mnie zaszył i zapytał czy chcę zostać w szpitalu.

Maria zdecydowała, że mimo wszystko wróci do domu. - Zapytałam lekarza, po co mam zostać w szpitalu, co to da. Odpowiedział, że nic to nie da, że lekarze wykorzystali wszystkie możliwości. Do tego miałam świeżą ranę po operacji. Na drugi dzień więc nie było szans, by ktoś się mną zajął. Lekarze tłumaczyli, że w takiej sytuacji nikt nie podejdzie do drugiego zabiegu - opowiada. - Wszystko działo się na wariackich papierach. Mąż był ze mną, miałam ubrania, postanowiłam więc, że nie zostanę w szpitalu. Bez sensu byłoby, gdyby mąż wrócił do domu, a na drugi dzień po mnie przyjeżdżał. Poza tym w domu człowiek czuje się lepiej niż w szpitalu.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Wróciłaby do pracy, gdyby ją chcieli

I w ten sposób igła została w piersi Marii. I jest tam już prawie dwa lata.

- Czasami myślę sobie, że najlepiej by się stało, gdyby zrobiła się infekcja. Wtedy lekarze zauważyliby igłę i może udałoby się ją usunąć - mówi Maria.

Kobieta zatrudniona była w zakładzie na okres próbny. Na trzy miesiące. Po wypadku była na zwolnieniu lekarskim. Mogła też chodzić do zakładowego lekarza. Po trzech miesiącach umowa się skończyła. Marii został tylko lekarz rodzinny.

- Nie przedłużono ze mną umowy. Wtedy nawet było mi szkoda. Pomyślałam, że jakby mi przedłużono, to nadal tam bym pracowała. Jeździłabym do pracy z sąsiadką samochodem, nie byłoby źle. 1600 zł miesięcznie drogą nie chodzi - mówi Maria. - Teraz jednak wiem, że dobrze się stało, że tam mnie nie ma. Wiem, ile ta historia kosztuje mnie nerwów i zdrowia. Bałabym się już kolejnej igły. Koleżanka opowiadała, że jej igła weszła w palec, ale udało się ją wydłubać.Ktoś inny mówił o igle w pośladku. Ale lepiej w pośladku niż koło serca.

Kamil Kałużny, starszy inspektor pracy Okręgowego Inspektoratu Pracy Państwowej Inspekcji Pracy w Łodzi, wylicza, że w ciągu pięciu lat inspektorzy pracy trzy razy kontrolowali zakład, w którym pracowała Maria. W protokole sporządzonym w październiku 2013 czytamy, że w firmie w 2011 roku doszło do trzech wypadków przy pracy, w 2012 - już do pięciu, zaś w 2013 do ośmiu. Znajdziemy tutaj również przypadek Marii.

ZUS swoje, lekarz medycyny pracy swoje

Drogę Marii od lekarza do lekarza można było mierzyć w kilometrach. Tyle tego było. Kolejne skierowania, wizyty. Jednak każdy lekarz rozkładał ręce. A potem doszły problemy z ZUS-em.

- Firma nie przekazała w obowiązującym terminie protokołu przygotowanego po wypadku do ZUS-u. Musiałam sama pojechać do zakładu, wziąć dokumenty i zawieźć do urzędu - mówi Maria. - Starałam się o zasiłek chorobowy. Zresztą ten zasiłek mi się naprawdę należał. Przecież nie wymyśliłam sobie choroby. Poza tym potrzebowałam każdego grosza. Tylko mąż pracował, mamy trójkę dzieci na utrzymaniu. W zakładzie nie zarabiałam dużo, to była minimalna pensja krajowa. Ale były to znaczące pieniądze w naszym budżecie domowym.

Maria ubiegała się o 100-procentowe zwolnienie w związku z tym, że wypadek miał miejsce w pracy. - ZUS zgodził się uznać wypadek w pracy dopiero w styczniu, gdy już złożyłam do sądu pozew w tej sprawie - mówi Maria. - Wtedy, krótko przed rozprawą, również zgodził się, że należy mi się 100 procent zasiłku chorobowego. Wcześniej nie był o tym przekonany.

Maria ubiegała się również o zasiłek rehabilitacyjny. Jednak w tym przypadku ZUS-u nie przekonał nawet pozew sądowy.

Pierwsza rozprawa odbyła się 19 lutego 2015 roku, kolejna zaplanowana jest na 12 maja.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Przed sądem toczy się postępowanie o świadczenie rehabilitacyjne, które przyznawane jest po wyczerpaniu zasiłku chorobowego, o ile ubezpieczony jest nadal niezdolny do pracy, a dalsze leczenie lub rehabilitacja lecznicza rokują odzyskanie zdolności do pracy. W przypadku kobiety lekarze orzekli, że nie jest osobą niezdolną do pracy. Orzeczenie zostało podtrzymane przez komisję lekarską. W sprawie wypowiedziało się do tej pory dwóch biegłych. Ich opinie są zgodne z orzeczeniami lekarzy orzeczników - informuje Monika Kiełczyńska, rzecznik I Oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Łodzi.

Przez te blisko dwa lata Maria nauczyła się odmieniać słowo praca przez wszystkie przypadki. Ona nie boi się pracy. Bardzo chciałaby pracować. Chciałaby, by uznano ją za zdolną do pracy. Niestety, nikt nie chce jej zatrudnić. Ostatnio na przykład znalazła ogłoszenie o pracę dla kucharki, oferta akurat zgodna była z jej wykształceniem. Zgłosiła się do lekarza medycyny pracy, by wydał opinię. Lekarz uznał jednak, że Maria do pracy iść nie może. Podobnie było z innymi ogłoszeniami. Chciała pracować, ale nie mogła.

A ja słyszałam, że ma Pani igłę w sercu

- I kto ma rację? ZUS czy lekarz medycyny pracy? - zastanawia się Maria. - Ja naprawdę chciałabym pracować, tylko nikt nie chce mi dać szansy. Lekarze mówią, że jak mi się coś stanie w pracy, to będą mieć mnie na sumieniu, będą za to odpowiadać. Naprawdę wiele razy już próbowałam gdzieś się zatrudnić i nic. Wszystko mam wpisane w świadectwie pracy. Nie mogę nic ukryć, nawet jakbym coś chciała. Mówią mi, że mogę się schylić i coś mi się stanie. Sama się zresztą też o siebie boję. Ciągle myślę o tej igle. Lekarze każą mi się oszczędzać, nie schylać. Ale jak się nie schylać? Buty muszę sobie przecież zakładać, ubierać się, umyć, coś przy sobie zrobić w łazience. Dobrze, że dzieci mam już duże i przy nich nic nie muszę robić. Ja przez to wszystko zrobiłam się bardzo nerwowa. Dzieci czasami żartują, jak się na nie złoszczę i mówią: "Oj mama, ta igła Ci się chyba do głowy przemieściła".

Coraz więcej osób wie o tym, że Maria żyje z igłą w piersi. Dziwią się, jak tak można. Kiedyś w kolejce do lekarza ktoś zapytał Marię: "A ja słyszałam, że Pani ma igłę w sercu". Na co ona odpowiedziała spokojnie: "a ja nie wiem, gdzie ona teraz jest, bo ciągle się przemieszcza".

- Wcześniej nigdy mnie nie bolała głowa ani serce. Teraz mam coraz więcej kłopotów ze zdrowiem. Nawet z siedzeniem mam problem. Chodzę do kardiologa. Kiedyś miałam niskie ciśnienie, a teraz jest wysokie. Biorę też leki na uspokojenie, bo często się denerwuję - mówi Maria. - Raczej nie jest ze mną dobrze.

Mecenas Wentlandt-Walkiewicz zastanawia się nad zwróceniem się do zakładu pracy o odszkodowanie dla Marii. W całej tej historii adwokat zwraca również uwagę na brak lojalności pracodawcy.

- Pracownik zostaje pozostawiony sam sobie. Trudno odnaleźć się mu w gąszczu przepisów - mówi mecenas Wentlandt- -Walkiewicz. - Zakład nie przekazuje ZUS dokumentów w terminie. A sam ZUS odsyła ludzi od Sasa do lasa. Urzędnik przecież powinien być dla ludzi. Tymczasem ZUS tylko czeka, aż ktoś nie złoży właściwego dokumentu w terminie, albo papiery wpłyną nie do tego organu co trzeba. Niestety, nikt nie dba o interesy ubezpieczonych. Nie każdy zwróci się z odwołaniem do sądu. Stawki adwokackie są wysokie, a adwokat z urzędu za sprawę ZUS-owską dostaje 40 zł, to takie pieniądze, które czasem nie wystarczają nawet na parking koło sądu. Przez to pozbawia się wiele osób możliwości korzystania z pełnomocnika prawnego. Ludzi, którzy zwracają się z podobnymi sprawami do ZUS-u, zwykle nie stać na dobrego adwokata.

Z Łęczycy do Łodzi i z powrotem jest sto kilometrów. Maria z mężem pokonuje tę drogę co najmniej raz w tygodniu. Jeździ do urzędu, lekarza, dowozi kolejne dokumenty, pisma, kwity. - Życie z igłą jest jak życie z bombą zegarową w środku - mówi Maria. - Mogę mieć tylko nadzieję, że ta bomba nie wybuchnie.

* imię bohaterki zostało zmienione na jej prośbę

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Koło serca ma igłę grubości włosa. Mówi, że żyje jak z bombą zegarową - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki