Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Villas puka do nieba bram. Premiera spektaklu w Teatrze Nowym [RECENZJA]

Łukasz Kaczyński
Teatr to wciąż jedna z ostatnich przestrzeni, gdzie obowiązuje w miarę trwała hierarchia. Z listy realizatorów trudno wykreślić np. reżysera, zwłaszcza w teatrze publicznym, i marginesem są przedstawienia powstające bez jego udziału. Jak taki margines wygląda, pokazał nową premierą Teatr Nowy im. K. Dejmka w Łodzi (w kooperacji z wrocławskim Teatrem Muzycznym "Capitol").

Na liście realizatorów przedstawienia "Melancholia/Violetta Villas" reżyser figuruje, ale to zmyłka albo błąd drukarza. Choreograf Tomasz Wygoda bowiem reżyserem nie jest, choć może kiedyś nim będzie, ale dwa teatry publiczne zawierzyły jego pomysłowi na zajęcie się postacią o wielkim talencie i tragicznym losie. Posłużył się w tym celu sztuką Artura Pałygi "I nikt mnie nie poznał". Temat to warty podjęcia, ale bez mocy twórczych, by go unieść.

Na scenie oglądamy Villas u schyłku życia, gdy wycofana ze świata założyła przy domu w Lewinie Kłodzkim schronisko, przygarniając setki psów i kotów. Tabloidy a to współczuły psychicznie rozchwianej gwieździe, a to węszyły sensację wokół jej relacji z opiekunką, która niejako miała zniewolić Villas.

Realizatorzy pokazują piosenkarkę w dwoisty sposób. Raz jest to mistyczka, która czuje, że świętość nie będzie jej dana, mimo to chce zbliżyć ludzi do Boga. Innym razem widzimy Artystkę, która domaga się uznania swej wybitności, a jednak talent jest dla niej brzemieniem (krzyżem, który musi nieść?), gdyż ogranicza ją jaskrawo kiczowaty wizerunek określany przez infantylny repertuar. Villas próbuje więc przekuć go w atut, budzić w ludziach duchowość, stając się kimś w rodzaju Nikifora, artysty naiwnego. Przedstawienie dowartościowuje jej postawę - może w swym "odklejeniu" od rzeczywistości widziała świat bez złudzeń? Ale wyjątkowości Villas jako artystki na scenie nie widzimy, a przecież wydaje się to pożądane - nie każdy musi być członkiem fanklubu piosenkarki. Pozostaje więc aprioryczne założenie - Villas była wielka, bo wielka była - które przyjął także autor sztuki, dość jednak przeciętnej i powierzchownej.

Tu powinien pojawić się reżyser i nadać spektaklowi wagę. To oczywistość, ale sztywne deklamowanie tekstu to dość mało. Dlatego "Melancholii" nie ratuje cała obudowa - bardzo jednak konwencjonalna. Tak właśnie, jest tam bowiem wszystko, co kojarzy się z tzw. nowym teatrem: aktorzy mówią przez mikroporty, jest wygibasiasty taniec, są projekcje filmowe twarzy a la "Inland Empire" Davida Lyncha, jest "onirycznie" powiewająca a czasem przez aktorów targana folia i odrobina farby (tu zaskoczenie - nie jest wylewana z wiaderek, choć te są wnoszone na scenę; Villas mówi, że są one pełne miłości; farbę będzie miał na twarzy jeden z łódzkich aktorów). Środki te, kiedyś świeże, dziś używane są, bo jest szansa, że i tym razem "jakieś" efekty się z nich wykrzesa. Nikła to szansa. Atutem są zaś mdławe, potęgujące dziwność światło i grana na żywo muzyka przez Jacka Szabrańskiego.

"Melancholia" kusi, by ustanowić wzór matematyczny dowodzący, że jeden pełnokrwisty reżyser to wciąż więcej niż nawet dwóch dramaturgów. Jednego przywiózł Wygoda (to Agnieszka Olsten), a drugi pracuje w TN na pół etatu i jest to Michał Kmiecik, 22-latek nazywany Justinem Bieberem polskiego teatru (wypada wierzyć, że czuwał nad realizatorami choć w połowie). Wygoda "dopieścił" zatem stronę ruchową przedstawienia. Pięcioro niezwykle sprawnych tancerzy imituje sforę przygarniętą przez Villas, ruszając się w sposób będący "lustrzanym" odbiciem ruchów ludzkich (np. ich bieg przypomina przewijany do tyłu obraz wideo), ale też drapie się, skubie i przygodnie kopuluje. Aktorów Wygoda już nie poprowadził, choć ustawił kilka dość teatralnych scen. A do ról wręcz wyrywają się i Monika Niemczyk jako Villas, i Maciej Maciejewski jako łódzki dziennikarz i przyjaciel piosenkarki Bohdan Gadomski, i Justyna Szafran w roli transwestyty czy drag-queen żądającego kanonizacji Villas.

Ostatnia z tych postać wprowadza naprawdę cenny i przykuwający uwagę wątek "Melancholii" - wiara części środowiska LGBT, głęboka - ba, może nawet dać sobie radę z doktryną Kościoła - i miejsce tych osób we wspólnocie. Nie jest to potraktowane prześmiewczo, tylko szczerze i z empatią. Nie by jątrzyć i dzielić ludzi na "gejów" i "dewotów", ale by na wzajemnym miłosierdziu zbudować jakiś rodzaj pomostu.

"Melancholia" to koprodukcja, czyli dla TN, któremu znów o 200 tys. zł obcięto budżet, jakiś ratunek. Zwłaszcza, że ostatnio przechylenie ku eksperymentowi częściej kończy się jednak, cytując chwackiego detektywa, "glebą". Ale TN ma też drugą sprawną nogę, czyli takie spektakle jak "Kobro" czy realizacje dramatów Dario Fo, Miro Gavrana, Hanocha Levina. Mógłby zacząć ją trenować, zamiast rozglądać się za kołami ratunkowymi.

Księgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.plKsięgarnia Dziennika Łódzkiego: www.ksiegarnia.dzienniklodzki.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki