Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: "Mad Max: Na drodze gniewu" [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Warner Bros.
Film "Mad Max: Na drodze gniewu" w reżyserii 70-letniego George'a Millera już na ekranach kin. Autentyczna jazda bez trzymanki w precyzyjnie i efektownie skonstruowanym świecie przyszłości.

Eksplodujący adrenaliną film dla miłośników świrów, motoryzacji, skórzanej kurtki i plującej ogniem hardrockowej gitary. Imponujący energią 70-letni Australijczyk George Miller sięgnął po to, co najlepsze w pierwszych dwóch "Mad Maksach" i dodał moc technologii naszych czasów. Zrobił film, który startuje z prędkością znacznie przekraczającą normy w terenie zabudowanym i ani na moment nie zwalnia. Który cuchnie "wachą" i zwala z nóg rykiem silników oraz jazgotem broni maszynowej. Który koniecznie trzeba obejrzeć w wersji 3D, by robić uniki przed wylatującymi z ekranu częściami rozpadających się aut.

Od premiery trzeciej części cyklu o bohaterze noszącym swojskie nazwisko Rockatansky - "Mad Max pod Kopułą Gromu" (akurat najsłabszej) minęło trzydzieści lat. W kinie, a i dla naszej wrażliwości, to kilka epok. Także pierwszy film z roku 1979 bez odpowiedniej dozy sentymentu jest już niemal nie do oglądania: ta koszmarna (w większości) gra aktorska i sztuczne sytuacje. Wydaje się, że to druga część najpełniej uczyniła Mad Maksa bohaterem pop kultury. Przywołując dziś Wojownika Szos z jego - tak, tak - Interceptorem, czarny Fordem Falconem Coupe XB, Miller wrzucił go w tempo współczesności zarazem pozbawiając wszelkich rozpraszających uwagę naleciałości. Dociskając gaz przebił "dechę" i zaserwował widzom niepohamowaną orgię szaleństwa, destrukcji i porywających obrazów postapokaliptycznego świata. Z zaskakującym sukcesem.

"Na drodze gniewu" to dwie godziny nieustannego pościgu. Nękany demonami z przeszłości Mad Max (trafiony Tom Hardy) samotnie przemierza pustkowia, by pewnego dnia zostać uprowadzonym do Cytadeli, zarządzanej silną ręką przez Immortana Joego (co ciekawe, w tej roli Hugh Keays-Byrne, w pierwszej części grający złego Toecuttera). Watażka wysyła swoich siepaczy w pościg za Imperatorką Furiosą (bardzo dobra Charlize Theron), która wykradła coś niezwykle dla niego cennego. W pościg zostaje wciągnięty Max, by przekonać się, że czasem najlepsza ucieczka to powrót do miejsca, z którego pragnęło się zbiec.

Przez tereny spustoszone przez wojnę nuklearną mkną więc gigantyczne ciężarówki, przerobione na zabójcze machiny samochody, motocykle i co tam tylko ma zamontowany silnik. W różnorodności pojazdów i kierujących brakuje właściwie tylko rowerzystów i kolejarzy. Tu nie używa się hamulców, chyba że po to, by zrzucić z maski przeciwnika. Również napraw dokonuje się podczas jazdy, zwisając podczepionym pod samochodem. Oczywiście poszczególne czynności wykonywane są bez przerywania ognia z broni wszelkiego dostępnego kalibru.

Miller nie bawi się we wprowadzenia do ostrej jazdy, tylko od razu rzuca nas w wir wydarzeń, w pędzie dodając jasności poszczególnym postaciom. Poskreślał (lub nie dopuścił do ich napisania) niepotrzebne zdania ze scenariusza, dzięki temu aktorzy nie karzą nas jałową filozofią i nadętymi dialogami. Zrezygnował (na szczęście) z narzucającego się wątku romansowego, co sprawiło, że uniknęliśmy sceny pocałunku na tle zachodzącego nad pustynią słońca. Ostrożnie dawkuje się tu humor, raczej unika wzruszeń, niespecjalnie roztrząsa dylematy. Ma huczeć, rzęzić i wybuchać, więc huczy, rzęzi i wybucha. To wystarczy, by lubującemu się w blockbusterach widzowi opadła szczęka. Rzecz jasna z hukiem.

Twórcy filmu, nie zostawiając chwili na zaczerpnięcie oddechu, wciągają nas w niezwykle rozbuchany wizualnie, ale rygorystycznie i precyzyjnie skonstruowany świat. Miller dba o realizm (pomogło mu w tym to, że ponoć jedynie 20 proc. materiału zostało wykreowane w komputerach, a reszta to sekwencje z udziałem kaskaderów, aktorów i autentycznej scenografii), nawet gdy zaprzecza prawom fizyki. Ten filmowy świat jest kompletny, spójny w swoim wariactwie, z wyjątkowym, miejscami poetyckim klimatem, od pierwszych scen idealnie tworzący ramy stylistyki filmu. Nastrój dopełniają udana muzyka (John Powell) i gitarowy riff. Oprócz głównych bohaterów tę rzeczywistość zapełnia cała rzesza idealnie dobranych postaci drugoplanowych. I we wszystkim idzie się tu na "maksa" - np. nałożnice Immortana Joego, które mają mu służyć do rodzenia dzieci, wyglądają raczej jak najwyższej klasy modelki, niż matrony... Ale co sobie będziemy odpuszczać!

Tej karkołomnej konwencji trzeba się po prostu poddać i nie oczekiwać intelektualnych poruszeń. George Miller koncentruje się na fundowaniu nam obłędnej podróży kolejką górską, nie zajmując się specjalnie morałami i przesłaniami. Choć znajdziemy tu jedno, z gruntu feministyczne, z którego można odczytać, iż kobiety przejmują władzę nad światem. No to one dopiero nam, panowie, zafundują rollercoaster!

Ocena: 4/6

MAD MAX: NA DRODZE GNIEWU
USA/Australia, sci-fi
reż. George Miller
wyst. Tom Hardy, Charlize Theron

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki