Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na wojnie ludzie też się czasem śmieją

Jacek Losik
Żadne z nich tak naprawdę nie chciało jechać na Ukrainę. Bali się. W końcu podróż autostopem w miejsce, gdzie trwają walki, to nie jest już niewinna studencka przygoda. - Byliśmy głupi, ale powiedziało się A... - mówią łodzianie Natasza i Łukasz.

Na Ukrainę Natasza Janczewska (26 l.) i Łukasz Janiszewski(28 l.) wyjechali z Łodzi 12 września zeszłego roku. Wówczas, jak twierdzą, w europejskich mediach o tym, co naprawdę dzieje się na wschodzie Ukrainy, nie mówiło się wcale. Dlaczego zdecydowali się na niebezpieczną podróż, która, jak się później okazało, zaprowadziła ich do samej strefy walk.

- Zaczęło się tak jak niemal każda nasza przygoda. Byliśmy na imprezie. Łukasz chciał jechać gdzieś autostopem, ja chciałam pierwszy raz pojechać na Wschód. Kilka dni później podjęliśmy ostateczną decyzję - mówi Natasza. - Przygotowania trwały miesiąc. Wszyscy nam mówili, że jesteśmy szaleni, ale słowo się rzekło. Żadne z nas nie chciało się z tego wycofać. Dopiero po powrocie powiedzieliśmy głośno, że tak naprawdę uważaliśmy to za zły pomysł. No, ale powiedziało się A...

W Przemyślu przed przejściem granicznym Natasza wyciągnęła jeszcze papierosa, ale nawet nie zdążyła go zapalić. - Podjechał ukraiński kierowca i spytał się, czy jedziemy na Wschód - wspomina Łukasz. - Było po godzinie 23.00, więc wiedzieliśmy, że szybko może się nie nadarzyć druga okazja. Tak poznaliśmy naszego pierwszego przewoźnika, który zawiózł nas do Lwowa.
Lwów - wojny u nas nie ma

We Lwowie łodzianie zrozumieli jedno - jedność Ukrainy to fikcja. Zdaniem Nataszy i Łukasza, to, co się dzieje na wschodzie kraju, mieszkańców zachodniej jego części nie dotyczy.- Takie właśnie było podejście we Lwowie. Rozmawiałam ze spotkanym mężczyzną o sytuacji w kraju, ale ten uparcie twierdził, że u nich nic się nie dzieje. Zdziwiłam się, pytałam dalej, ale w odpowiedzi usłyszałam tylko, że to, co dzieje się w Doniecku, ich nie dotyczy - mówi Natasza. - Wtedy zrozumieliśmy, że patrzenie na Ukrainę jako jeden byt nie ma zastosowania. Ludzie mówią: w obwodzie lwowskim nie ma wojsk, więc wojny nie ma i koniec. Ciekawa jestem, czy to się zmieniło.

Więcej do powiedzenia miał Misza - Gruzin z obywatelstwem ukraińskim, który zabrał ich do Kijowa.- Cudowny człowiek. Była to pierwsza osoba, z którą dłużej można było porozmawiać o sytuacji w kraju - twierdzi Łukasz. - Misza twierdził, że ludzie nie rozumieją napiętej sytuacji. Nikt nie widzi sensu w wojnie z Rosją. Dla nich nie ma znaczenia, komu płacą podatki. Mówił: jestem Gruzinem, mam obywatelstwo rosyjskie, ale mieszkam na Ukrainie. Wszystko jedno jest mi, czyj to teren, żebym tylko mógł swobodnie spotkać się z rodziną, która żyje w Moskwie. Nasze rodziny mieszkają po obu stronach granicy i nikt nie chce do siebie strzelać.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Dwie twarze Kijowa

Stolica Ukrainy, do której trafili po kilku dniach, była miejscem, gdzie łączył się zachód kraju, który niemal całkowicie wypiera myśl o zagrożeniu bezpieczeństwa państwa oraz wschód, który jest w centrum walk. Jedną z dwóch twarzy Kijowa zobaczyli przed parlamentem.

Łodzianie znaleźli się tam w momencie, gdy głównym tematem na kijowskich ulicach była autonomia Ługańska i Doniecka. Wówczas, jak wspomina Natasza, w europejskich mediach o zaangażowaniu Rosji w konflikt nie mówiło się wprost. Na Majdanie czekały na nich natomiast wielkie billboardy mające udowodnić, czyje wojska są obecne na wschodzie kraju. Były to zdjęcia złapanych żołnierzy z rosyjskimi dokumentami, przechwyconej broni, będącej na wyposażeniu rosyjskiej armii itp. Ludzie, gdy dowiadywali się, że Natasza i Łukasz są Polakami, pytali: "Dlaczego Europa tego nie reaguje?"- Kolejną rzeczą, która nas uderzyła, była sytuacja pod ukraińskim parlamentem - mówi Natasza. - Koczowali tam młodzi mężczyźni, którzy wrócili ze wschodu na wózkach inwalidzkich. Kobiety w chustach chodziły wokół nich ze zdjęciami i pytały, czy widzieli ich synów. Wszystko otaczały kordony wojska i policji.

W Kijowie spotkali ludzi, którzy boją się o bliskich na wschodzie, ale spotkali też wojennych turystów.- Drugie oblicze Kijowa to wielka impreza. Niedaleko placu, na którym w 2014 roku obalano rządy Wiktora Janukowycza, stały auta, z których dudniła muzyka. Znaleźli się tam głównie ci, którzy sytuację na Ukrainie traktują jak atrakcję turystyczną - mówi dziewczyna.- Z jednej strony grobowa atmosfera na Majdanie, a z drugiej pijani i bawiący się ludzie. Byli wśród nich ludzie z polską flagą.

Następnego dnia Natasza i Łukasz pojechali dalej na wschód. Zabrał ich tam Serioża - kierowca, który jechał na Krym.

Podróż była długa. 100 kilometrów przejechali w cztery godziny. Serioża całą drogę pił, z tyłu ciężarówki leżał jego pijany kolega. Serioża nie chciał rozmawiać o sytuacji w kraju. Na pytania o walki, reagował słowną agresją. Stracił na wschodzie kolegę. Ale, jak się okazało później, na wschód od Kijowa nikt nie chce podejmować tego tematu.

- Ludzie tam są wściekli, bo znaleźli się w centrum dramatu. A oni chcą spokoju, bo ich rodziny mieszkają po jednej i po drugiej stronie - mówi Natasza.

Serioża zostawił łodzian w Charkowie przy posterunku wojskowym. Nie mieli gdzie spać, więc rozbili namiot przy pobliskiej stacji benzynowej. W nocy na zmianę pełnili wartę. Przez cały czas mijały ich ciężarówki ze sprzętem wojskowym. Wtedy poczuli, że podróż przestała być bezpieczna.

- Wtedy dotarło do nas to, co przez cały czas wszyscy starali się nam powiedzieć. Miejsce, gdzie toczą się walki, nie jest placem zabaw - mówi Natasza. - Zdecydowaliśmy, że wracamy do domu. Okazało się, że z Charkowa nie ma połączeń, wyruszyli w stronę Odessy. Dzieliło nas od niej około 300 km.

Podróż autostopem do Odessy była najgorszym etapem wyprawy. Znalezienie osoby, która jechała w tamtym kierunku, było niemal niemożliwe. Ostatecznie udało się im dostać do Zaporoża, a następnie ktoś pod-wiózł ich do małego miasteczka, której nazwy nie pamiętają. - Ciemno, cisza. Idziemy, przez środek obok drewnianych domków, aż nagle czuję, że ktoś mnie czymś kłuje. Okazuje się, że babcia dźga mnie widłami i pyta, czy jesteśmy Rosjanami - relacjonuje dziewczyna. - Mówimy, że nie, uspokoiła się. Dała nam jabłka i ogórki.

Dalej nie było łatwiej. Natasza i Łukasz przez kilka godzin szli przez las, aż... ponownie trafili na wojsko. - Wymierzyli w nas karabiny. Byłam tak wyczerpana, że usiadłam i zaczęłam się śmiać. Łukasz przerażony syknął, że mam przestać, ale nie mogłam się powstrzymać. Spytałam ich, czy chcą jabłka albo ogórki. Gdy zobaczyli pakunek, który miałam od spotkanej babci, opuścili broń i też ryknęli śmiechem. Myślę, że na wojnie ludzie śmieją się częściej, niż się sądzi. Trzeba jakoś spuścić to napięcie - mówi Natasza.
Wojskowi pomogli dostać się Polakom na główną trasę, skąd dostali się do Odessy. Stamtąd pociągiem udali się do Kijowa, a następnie autobusem do Warszawy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki