Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie wszystko poszło po naszej myśli w ustawie o samorządzie

Redakcja
Zły pomysł to bezpośredni wybór wójta, burmistrza i prezydenta - mówi prof. Jerzy Stępień, współtwórca ustawy o samorządzie, w rozmowie z Marcinem Dardą

Jak Pan, współtwórca reformy samorządowej sprzed 25 lat, dziś ją ocenia? Spełnia swe funkcje tak, jak Pan sobie wyobrażał?

W pewnej warstwie tak, a w pewnej nie. Niewątpliwie dzięki tej reformie zmieniła się in plus infrastruktura w gminach, one się ucywilizowały. To podkreślają wszyscy goście, którzy do nas przyjeżdżają ze wschodu czy z zachodu, także z południa. I w tej kwestii nie ma żadnych wątpliwości.

A zatem co się nie udało?

Nie spełniła się pewna wizja samorządu opartego o partycypację, o współdziałanie, wspólne poszukiwanie rozwiązań i strategii. Chcieliśmy klasycznego, europejskiego samorządu, gdzie jest istotna zasada reprezentacji: wybieramy radę, która nas reprezentuje, określa strategię rozwoju poszukując w drodze konsensusu najbardziej optymalnych kierunków. Natomiast od tego, jak ta strategia miałaby być realizowana, powinni być fachowcy. To się nam kompletnie nie udało, ponieważ jeszcze Sejm kontraktowy skreślił nam stanowisko dyrektora miasta. To miał być city manager, wyłaniany w konkursie, od którego można wymagać przygotowania merytorycznego. Dzisiejszy wójt czy burmistrz lub prezydent miasta był w naszej koncepcji przewodniczącym rady, który reprezentowałby gminę na zewnątrz jako pierwszy obywatel. Natomiast na skutek niezrozumienia istoty samorządu spowodowano, że prezydent mógł być wybierany także spoza rady, zatem nie był to menedżer, tylko polityk lokalny. Po jakimś czasie wprowadzono bezpośrednie wybory wójta, burmistrza i prezydenta, a to zazwyczaj politycy.

To znaczy, że ta zmiana, czyli bezpośrednie wybieranie wójta, burmistrza i prezydenta, było pańskim zdaniem błędem?

Tak, ponieważ skutek jest taki, że w jednym ręku połączono funkcje polityczne i administracyjne. Dano olbrzymią, niespotykaną w krajach Europy Zachodniej władzę jednej osobie, podczas gdy jednocześnie pozycja rady została zmarginalizowana. Myśmy tego nie chcieli. Chcieliśmy rady, która bilansuje wszystkie oczekiwania, poszukuje konsensusu, poszukuje strategii i przyjmuje działania, przyjmuje plan zagospodarowania przestrzennego. Do dziś w wielu gminach w ogóle takich planów nie ma, a decyzję wydaje się na widzimisię wójta czy burmistrza, czyli we wschodnim modelu gospodarowania. Nie udał się nam także system kontroli samorządu. Indywidualne decyzje wójta czy burmistrza są zaskarżane do samorządowego kolegium odwoławczego (SKO), a to jest organ rządowy. A w naszej koncepcji wójt miał być kontrolowany przez kolegium, ale działające przy radzie. Tymczasem od 1994 roku SKO działają na siatce dawnych 49 województw, choć ich jest teraz 16. To aparat kompletnie oderwany od samorządu. Są Regionalne Izby Obrachunkowe, ale one kontrolują finanse samorządów raz na cztery lata. Oczywiście w dużych miastach jest inaczej, ale w mniejszych gminach kontrola jest wtedy, gdy wybuchnie jakaś afera. Nie mówiąc już o tym, że mamy za dużo gmin, za dużo powiatów i za dużo województw. Mam nadzieję, że pojawią się jakieś oddolne ruchy, które będą dążyć do współdziałania małych gmin przy tworzeniu jakichś wspólnych organów wykonawczych.

Wspomniał Pan o tym, że jest za dużo powiatów, a są tacy, którzy mówią, że to kompletnie niepotrzebny szczebel samorządu, po prostu czysta księgowość i mnożenie administracji. Rzeczywiście tak jest?

Tak może powiedzieć ktoś, kto nie zna polskiej administracji i ktoś, komu się wydaje, że powiaty zostały zlikwidowane w 1975 roku. A zlikwidowano wówczas tylko komitety powiatowe partii, cała administracja została - zmieniono tylko jej nazwę na rejonową. Ona trwa i będzie się umacniała. Rząd nie pomaga powiatom, a one wcześniej były zespolone z administracją rządową, z policją, ze strażą pożarną, z sanepidem itd., a teraz policja została odcięta od samorządu. Liczba powiatów zawsze oscylowała wokół 300, ale powtarzam: one się umacniają. Mają edukację ze szkołami ponadgimnazjalnymi, bardziej zaawansowaną służbę zdrowia i system opieki społecznej, mają wiele do zrobienia, jeśli idzie o infrastrukturę drogową, i wciąż kolejnych kompetencji im przybywa. To jest zresztą naturalne, bo takie są tendencje na całym świecie: w Szwecji, w Stanach Zjednoczonych, nawet we Francji. Francuzi wprowadzają mniejszą liczbę regionów, mniejszą liczbę gmin. Na świecie są tendencje do tworzenia większych jednostek. Duże miasta są powiatami, spróbujmy sobie zatem wyobrazić pozbawienie ich funkcji powiatów. Jak to jest możliwe? Niemożliwe. Nie da się przenieść funkcji powiatowych na każdą gminę, bo gminy są małe. Trzeba szukać form kooperacji między gminami a powiatami, by obniżyć koszty administracji, myśleć w szerszej perspektywie. Gminy na przykład kompletnie się nie sprawdziły, jeśli chodzi o plany zagospodarowania przestrzennego, sprawdziły się w tej kwestii tylko nieliczne gminy, jak Gliwice czy Lubliniec, który ma sto procent planów i pięknie się rozwija. A większość gmin albo wcale tych planów nie ma, albo od dawna były niezmieniane, bo najwygodniej burmistrzowi rządzić za pomocą tzw. warunków zabudowy. A najważniejszym zadaniem gminy jest dobre planowanie przestrzenne i w tej kwestii gminy nie sprawdziły się w swojej masie.

Przecież mają do tego instrumenty.

Tak, ale radni w ogóle tego problemu nie rozumieją. Cieszą się, że mają diety, że mają możliwość dokuczenia wójtowi, gdy mają przeciwko niemu większość, a wójtowie i prezydenci cieszą się, wydają warunki zabudowy. Tymczasem to co nas różni od zachodniej Europy to fakt, że tam mamy pięknie uporządkowaną przestrzeń, bo jest planowanie przestrzenne, a u nas go po prostu nie ma i mamy bałagan. Widać jeszcze różnice spod zaborów. W dawnym zaborze pruskim i austriackim mamy lepiej ustrukturalizowane miasta, bo tam korzystano z doświadczeń państw zaborczych, a w dawnej kongresówce nie rozumiano planowania przestrzennego i dlatego mamy tam kompletny chaos.

W jednym z wywiadów mówił Pan, jak dobrym pomysłem było wprowadzenie ordynacji jednomandatowej do rad gmin.
Tymczasem są tam przypadki, że radnym zostaje kandydat, który miał 30 proc. poparcia, bo pozostali zebrali więcej. I ci pozostali, choć głosowało na nich więcej wyborców, de facto nie są reprezentowani w radzie.

Pan mówi o względnej większości, z której wychodzi się, robiąc drugą turę, tak jak w wyborach prezydenta. Tego nie ma w wyborach samorządowych, zresztą zazwyczaj w drugich turach idzie mniej ludzi do głosowania. Na pewno ordynacja jednomandatowa, tak jak i proporcjonalna, ma swoje zalety i swoje wady. Ta pierwsza z pewnością ma taką przewagę, że ludzie częściej utożsamiają się z władzą, ponieważ jest większe prawdopodobieństwo, że "ten mój" wygra. Wybory proporcjonalne promują zaś dużą liczbę kandydatów i zwykle wygrywa ten "nie nasz". Nawet jeśli wygra jego ugrupowanie, to "ten nasz" zwykle do rady nie wchodzi, bo był na trzecim, czwartym czy piątym miejscu listy. Wybory proporcjonalne de facto oznaczają, że głosujemy na partie, a nie na poszczególnych ludzi. Krzyżyk stawiamy przy nazwisku, ale jak lista przejdzie, to wchodzi zazwyczaj pierwszy, ale "nie nasz", bo decydujące są głosy, które oddano na listę, a nie na kandydata. Kolejna sprawa: ludzie ordynacji proporcjonalnej nie rozumieją, a jednomandatową tak, bo jest naturalna i prosta. Ordynację proporcjonalną rozumieją tylko politycy i kilku profesorów w Polsce, a jest to o tyle złe, że może budzić brak zaufania między wyborcami a wybranymi. Ważne jest przecież, by ludzie wiedzieli, w jaki sposób jest powoływana władza i stąd jednomandatowe okręgi są lepsze. Może nie jest najlepszym pomysłem, by w ten sposób wybierać posłów, ale jestem za tym, by w jednomandatowej ordynacji wybierać nie tylko radnych gmin, ale również radnych powiatowych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki