Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

RECENZJA: "San Andreas" [ZWIASTUN]

Dariusz Pawłowski
Warner Bros.
Trtrtrrtrrr, brzdęk, dziab, bum bum, uuuuu rruuuumm, wuu, y-oo y-oo y-oo, plussssk, auć, uff. Ameryka, rozwija się sztandar, napisy! Tak w skrócie można opisać katastrofalny amerykański film katastroficzny "San Andreas" o trzęsieniu ziemi demolującym Kalifornię i San Francisco. Jeżeli jednak dla kogoś taki opis nie jest wystarczający, niech się męczy prawie dwie godziny.

Film Brada Peytona wpisuje się w szereg podobnych hollywoodzkich produkcji mających poruszyć rozmiarem katastrofy, a następnie podbudować dzielnością społeczeństwa, wspólnotą działań i finałem, w którym Amerykanie biorą się do kolejnego odbudowywania swojego raju na Ziemi w najlepszym kraju świata. Po trzech minutach projekcji wiemy już mniej więcej co się wydarzy do napisu "The End" i z reguły się nie mylimy. Widza interesuje więc właściwie tylko jaki kawał świata tym razem zdemolują specjaliści od efektów specjalnych i jak widowiskowo to uczynią. I jak atrakcyjne kobiety uda się po drodze uratować. Ideał osiąga się wtedy, gdy widz zostaje poddany przy tym jakimś emocjom. Poza sennością.

Podczas oglądania "San Andreas" właśnie z emocjami jest najgorzej. Z wydartych z papieru postaci nic się nie dało wycisnąć - choć Dwayne Johnson bardzo się stara i angażuje w rolę Raya-ojca jakby mierzył się z królem Learem, a Alexandra Daddario, jako jego córka, całą sobą uwodzi widza i gra dziewczynę, którą każdy chłopak wyrwany przed chwilą spod skrzydeł rodziców chciałby mieć.

Jeszcze gorzej jest z pozostałymi bohaterami tła. Prawie była żona (Carla Gugino) ma się tylko ładnie przerażać, raz pokazać, że jak trzeba, to będzie lwicą i jak każda rzecz jasna kobieta wybierać serce zamiast pieniędzy. Znany zaś koneser wina Paul Giamatti musi dużo na swoje hobby wydawać, skoro przyjął rolę naukowca, spod stołu mającego chronić przez padaczką Ziemi wygłaszającego uczone wnioski w rodzaju: jak jest źle, to znaczy, że będzie gorzej. Są jeszcze bracia z Londynu będący amerykańskim wyobrażeniem "Angoli", jedyny czarnych charakter, który za karę gubi but oraz nieustannie zatroskana pani z telewizji, która siedząc na taborecie przejmuje się losem ludzkości. Pojawienie się w epizodziku Kylie Minogue można odnotować jako ciekawostkę. Również niewykorzystaną.

Płaskość postaci rekompensować ma głębia kataklizmu wywołanego przez siły natury i trzeba przyznać, że w tych sekwencjach twórcy "San Andreas" wykazali się największą wyobraźnią oraz wyczuciem filmowej materii i są one wystarczająco gęste. Ziemię otwiera nam się tu do trzewi, a gdyby klęsk było mało, to obficie polewa się całość wodą (która ma dodatkowe znaczenie w kontekście mającego najbardziej poruszający potencjał wątku o osobistej traumie głównego bohatera). Rzecz jasna, o logice i prawdopodobieństwie nie ma tu mowy, ale Ameryka wali się i trzęsie koncertowo.

Równie widowiskowo nad upadającym krajem lata strażak Ray w swoim, sprawiającym wrażenie za ciasnego dla niego śmigłowcu, w ostatniej chwili ulatując przed opadającymi zewsząd budynkami. Cóż z tego skoro i te sceny, poza uznaniem dla speców od komputerów i samych komputerów, ogląda się beznamiętnie i nijak im do efektu wywoływanego przez nie mające takich możliwości "Trzęsienie ziemi" Marka Robsona z 1974 roku, kiedy to podczas seansów, dzięki nadmiarowi decybeli wyzwalanych przez ultranowoczesny na owe czasy dźwięk, drgały kinowe fotele. Bez krwistych osobowości i ich dramatycznych postaw rozpadający się świat jest jedynie dekoracją. A przecież przesłaniem filmu jest ostrzeżenie przed lekceważeniem realnych zagrożeń. Lekceważeniem inteligencji widza tego celu się nie osiągnie.

Przyjemność z przebywania w kinie co chwila potyka się tu o fatalnie napisane dialogi, puste sceny, ból nieprawdopodobieństw i bez polotu posklejane klisze kina spod znaku walki z matką Naturą. Problem polega też na tym, że pewnie zupełnie inaczej ogląda się ten film w miejscach, które znają trzęsienia ziemi, jak np. Kalifornia, niż u nas, gdzie ostatnio najbardziej trzęsie się jedynie jedna partia. Szkoda również porzuconych szans na to, by pozostawić widza z największym pytaniem rodzącym się w tej powieści, czyli jak ty zachowasz się, gdy wszystko zacznie się rozsypywać jak domki z kart...

I tak ciągnie się to kino aż do morału wbijanego w finale do głowy młotem Thora. Udaje się tu jednak przepchnąć pochwałę rodzinnych wartości i relacji opartych na wzajemnym szacunku. Ciekawym jest także zabieg polegający nam tym, iż złym jest odziany w garnitur, elokwentny i czysty reprezentant współczesności, a dobrym dość nieskomplikowany, wyznający podstawowe zasady mięśniak. Czyżby symbolika powrotu do tradycyjnych wartości?

Ocena: 2/6

SAN ANDREAS
USA, katastroficzny
reż. Brad Peyton
wyst. Dwayne Johnson, Alexandra Daddario

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: RECENZJA: "San Andreas" [ZWIASTUN] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki