Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobiety, które nie potrafią usiedzieć w miejscu

Jolanta Sobczyńska
Edyta Sender
Edyta Sender Archiwum domowe Edyty Sender
Janina Fijałkowska z Łodzi zaczęła biegać w maratonach, gdy miała 58 lat. Dziś ma 75 lat, trenuje chód sportowy i zastanawia się nad spróbowaniem swoich sił w... boksie. 29-letnia zgierzanka Anna Michalak na co dzień jeździ trackiem, którym przewozi lodówki i pralki do własnego sklepu. We wrześniu wybrała się samochodem terenowym bezdrożami Ukrainy, Rosji i Mongolii. Edyta Sender między godziną 8 a 16 jest księgową. W wolnym czasie wsiada na rower i jedzie do podłódzkiego Spycimierza oglądać kwiatowe dywany albo pokonuje po 150 km dziennie po norweskich fiordach. Te kobiety nie potrafią żyć inaczej. Co je gna przed siebie?

Janina Fijałkowska ma 75 lat i chód oraz figurę nastolatki. Zamiast zegarka nosi czasomierz. Na zawody w Polsce jeździ stopem. I nie jest już w stanie zliczyć medali, które zgromadziła w zawodach biegaczy i w chodzie.

- W maratonach zgromadziłam 17, a może 18 złotych medali? - zastanawia się pani Janka. - Najcenniejsze trofeum? Złoty medal za zasługi od Polskiego Komitetu Olimpijskiego.

Łodzianka nie jest jednak sportowcem od zawsze. Karierę sportową zaczęła na emeryturze. - Jak się zaczęło? - zastanawia się pani Janina. - Poszłam na piknik w Łagiewnikach. Chyba z nudów założyłam dres i pobiegłam na dystansie 3,5 kilometra. Miałam 58 lat.

Jako 62-latka zajęła pierwsze miejsce w swojej kategorii w supermaratonie (100 km). Było to 13 dni po tym, jak przebiegła maraton warszawski (40 km). Ale wtedy trenowała już na poważnie w łódzkim AZS. Biegała pięć razy w tygodniu. Przebiegała 80 - 90 kilometrów tygodniowo. Zazwyczaj pokonywała dystans z Dąbrowy do Łagiewnik. W półmaratonie w 2003 roku wystartowała tuż po złamaniu nogi. Na zawody do Anglii w 1998 roku pojechała po złoty medal, ale zajęła tylko dziewiąte miejsce. Ale biegła z gorączką 39 stopni. Prosto z mety zabrało ją pogotowie, ale zawodów nie chciała przerwać.

- Zawsze byłam ruchliwa - opowiada. - Czasem tak się spieszyłam do tramwaju, że gubiłam kanapki z torebki. Jeździłam też rowerem. Byłam szybsza od tramwaju! - śmieje się. - I zawsze byłam samodzielna. Pracowałam w biurze projektowym, ale skończyłam też kierunek instalacje sanitarne. Jestem więc hydraulikiem. Ale i kontakt czy kuchenkę gazową naprawię. Sama wytapetuję mieszkanie.

Pod koniec 1998 roku pani Janina zaczęła trenować chód sportowy. Rok później zdobyła złoty medal na 10 km na zawodach w Finlandii. Gdy się spotkałyśmy w AZS, przyszła ustalić grafik treningów.

- Jeśli znudzi mi się chód, to może przerzucę się na boks - dodaje 75-latka. - Na badaniach pani doktor stwierdziła, że mam bardzo silne dłonie.

Dieta sportsmenki?

- Gdy mam ochotę na tłusty boczek, to go jem - stwierdza. - Ale wolę surówki i owoce. Przed zawodami kopa daje mi mała kawa popita wodą.

Edyta Sender, 31-letnia zastępczyni głównej księgowej w łódzkim biurze podróży, słysząc historię Janiny Fijałkowskiej, wzdycha, że "ona to jest taka normalna". Ta "normalność" polega na tym, że gdziekolwiek by się nie wybierała - do Norwegii, Szwajcarii czy na Sri Lankę - przed kosmetyczką czy bluzkami pakuje... rower.

- A wszystko przez moich znajomych, którzy - wyprowadzając się z Łodzi - oprócz swojego mieszkania zostawili mi rower - wzdycha Edyta Sender.

To były wakacje 2001 roku. Pani Edyta, która pochodzi z Lubelskiego, skończyła studia i zaczęła pracę w Łodzi. - Postanowiłam poznać okolice miasta, w którym przyjdzie mi spędzić jakiś czas - opowiada. - Po pracy czy w weekend wsiadałam więc na rower i w drogę. Przejechałam cały czerwony szlak wokół Łodzi. Czasem pokonywałam 60 - 80 kilometrów dziennie.

Teraz łodzianka już wie, że to w sumie niewiele. Od pamiętnych wakacji 2001 roku już praktycznie nie zsiadła z roweru. Czasem dziennie pokonuje 150 - 160 km. Ale prawdziwy rowerowy chrzest przeszła w 2006 roku. Spakowała do autokaru rower i wraz z ówczesnym partnerem pojechała do Norwegii. Po raz pierwszy kupiła rowerowe sakwy, do których podróżnicy zapakowali dobytek.

- W dziesięć dni zrobiliśmy tysiąc kilometrów - mówi Edyta Sender. - Niby był to lipiec, ale co dwa dni deszcz moczył nas do suchej nitki. Każde z nas myślało "po cholerę mi to" i chciało zrezygnować, ale... nie przyznaliśmy się do tego przed sobą - śmieje się.

W Norwegii o tej porze roku nie zachodzi słońce, więc czasem wyruszali w trasę na przykład o pierwszej w nocy, bo akurat przestał padać deszcz. A gdzie spali?

- W krzakach - mówi z powagą pani Edyta. - Zabraliśmy namioty, a w Norwegii spanie w miejscu publicznym nie jest wykroczeniem. Poza tym 800-metrowy podjazd pod górę potrafi tak wykończyć, że pada się tam, gdzie jest trochę miejsca.

I tak Edyta Sender wygrała z pięknymi lodowcami i norweskimi fiordami.
Jednak czekały ją jeszcze poważniejsze potyczki - nie tylko stricte rowerowe. Bo w 2008 roku na Sri Lankę, ogarniętą konfliktem między wyznawcami buddyzmu i hinduizmu, też zabrała rower.

- To była w sumie wycieczka zorganizowana, ale ja marzyłam tylko o tym, by zabrać rower i odłączyć się od grupy - dodaje pani Edyta. - W końcu ruszyliśmy na rowerach z moim chłopakiem, przed siebie. Zatrzymali nas dopiero... wojskowi. Natrafiliśmy na bazę wojskową. Mundurowi nie chcieli wpuścić nas na swój teren. Ale w końcu się zgodzili pod warunkiem, że przejedziemy tak szybko, by przed zmrokiem pokonać ich teren. Nie muszę dodawać, że był to wyjątkowo szybki sprint. Nad głową latały nam ogromne, ale na szczęście owocożerne nietoperze.

Do Szwajcarii pani Edyta nie zabierała wprawdzie roweru z zamiarem zmierzenia się z ekstremum, ale przyznaje, że na niektórych górskich podjazdach była już bliska rezygnacji.

- Na podjeździe, gdzie nachylenie sięgało 12 czy 13 procent, prowadziłam rower i zastanawiałam się, co mnie podkusiło - wspomina. - Ale nocleg z widokiem na lodowiec to była bezcenna nagroda za ten wysiłek. Oczywiście, że nie spałam w hotelu - dodaje z błyskiem w oku. - A gdzie? Jak zwykle w namiocie, w krzaczkach. Ale tam, zgodnie z prawem, jedną noc można tak spędzić. Ja spędziłam co najmniej kilka. W tym jedną w krowich kupach - śmieje się.

Po tych górskich przygodach 1.600 kilometrów przez Maroko miało być już przyjemnością. Ale szybko okazało się, że droga szybkiego ruchu nie nadaje się do rowerowych podróży. I trzeba było szukać szutrowych, spokojniejszych odpowiedników.

- Potem był jeszcze zepsuty bębenek w rowerze - mówi Edyta Sender. - W praktyce oznaczało to, że przez 50 kilometrów nie mogłam, nawet na zjazdach, przestać kręcić pedałami. To był listopad, więc nocą - bo oczywiście spałam w namiocie - temperatura mnie nie rozpieszczała. W dzień zaś wiatr wiał czasem z taką siłą, że nawet jadąc z góry trzeba było kręcić pedałami albo prowadzić rower.

Wiatr w oczy, tysiące kilometrów w nogach? Po co pani Edycie ten rower?

- Bo daje mi poczucie wolności - odpowiada bez namysłu. - Nie muszę czuć się uzależniona od autobusu czy pociągu. Biorę rower i jadę tam, gdzie chcę.

Anna Michalak ze Zgierza, właścicielka sklepu, czuje tę wolność w samochodzie. We wrześniu wsiadła w terenówkę i wraz z dwoma kolegami - każdy swoim pojazdem - pojechała przez Ukrainę i Rosję do Mongolii. Dotarła do Ułan Bator. Przez dwa tygodnie spała w aucie i kąpała się tylko w jeziorach i rzekach.

- Ale temperatura wody rzadko przekraczała osiem stopni, więc nie przesadzałam z higieną - śmieje się. - Raz skorzystaliśmy z rosyjskiej bani. Ale tylko dlatego, że do rosyjsko-mongolskiej granicy dojechaliśmy w niedzielę, a w weekend przejście graniczne jest zamknięte. Skorzystaliśmy więc z gościny pobliskiego gospodarstwa. Na kolację zawsze mieliśmy szaszłyki z własnoręcznie rozpalonego ogniska. W międzyczasie zatrzymywaliśmy się w przydrożnych garkuchniach. Objadaliśmy się suszonymi rybami. Nie znałam rosyjskiego, ale jednego nauczyłam się na pamięć. Sama prosiłam o kipiatok (wrzątek) z samowaru z sacharą (cukrem) i limoną (cytryną).

Czy podróżniczka wybierała cywilizowaną, asfaltową drogę czy jechała off road czuła się jak w Indiach.

- Krowy pasą się tam, gdzie popadnie - mówi pani Anna. - A na drodze to one mają pierwszeństwo. Trochę nas wstrzymywały w trasie, ale chyba nie bardziej niż awarie. Szybko padł mi alternator, więc jechałam, korzystając z akumulatora jednego z kolegów, gdy ten w swoim aucie ładował mój. W którymś momencie, w nocy, jechałam bez świateł. Po prostu nagle padły wszystkie żarówki. Nawet tablica nie była podświetlona...

Jednak koledzy pani Anny stwierdzili, że zdała egzamin. Gdy zobaczyli, jak sama zabiera się do zmiany przebitego koła - jeden z nich od ręki chciał ją zatrudnić w swoim warsztacie samochodowym. Sprawdziła się też jako przewodnik. W Mongolii, gdzie naliczyła może 20 znaków drogowych, a GPS nie działał w ogóle - ona jedna, bazując na kompasie i... słupach elektrycznych znalazła trasę.

- Ale wszystkie niewygody, kurz Mongolii, puste przestrzenie, gdzie raz na dzień spotyka się cztery jurty na krzyż, wynagrodził mi bezcenny widok gór Ałtaju - wzdycha. - Za rok jadę tam znowu. A wcześniej myślę o off road w Rumunii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki