Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Blue sky [Najlepszy reportaż konkursu im. Maćka Szumowskiego]

Agnieszka Jasińska
Krzysztof Szymczak
Reportaż "Blue sky" otrzymał nagrodę Grand Prix VI edycji konkursu im. Maćka Szumowskiego "Polska zza siódmej miedzy". Ogłoszenie wyników tegorocznej edycji konkursu odbyło się 2 marca w Krakowie. Temat przewodni to "Start w dorosłe życie. Co warto oddać za marzenia". Zgłoszono ponad dwieście reportaży.

Piloci z natury są egocentrykami. Chcą, aby na nich była skupiona uwaga. Mówią, że to nie oni kręcą akrobacje, tylko ziemia kręci się wokół nich. Mariusz był właśnie takim pilotem. Został po nim kawałek buta, kawałek czarnej skóry z dwiema dziurkami…

- Myślisz, że coś więcej o nim usłyszysz? Nikt Ci nie opowie, co czuł, gdy wsiadał do kabiny samolotu, co myślał, słysząc o kolejnej katastrofie. Dla marzeń był gotów poświęcić wszystko. Nigdy nie pomyślał, że los upomni się o to, co człowiek ma najcenniejszego. Latanie to nieuleczalna choroba. Ile razy słyszysz, jak ktoś narzeka, że po pracy nie może patrzeć na maszynę, przy której spędza cały dzień? A wiesz co robi pilot, kiedy usłyszy dźwięk lotniczego silnika? Zacznie szukać na niebie, co to leci. I gdy znajdzie, to nie przestanie patrzeć, póki samolot nie zniknie za horyzontem. Myślisz, że lekarz ogląda "Doktora House'a"? Chyba niewielu. A pilot nie odpuści żadnego filmu lotniczego. Wiesz, czego najbardziej boi się żona pilota? Tego, aby nie zaraził tym wszystkim dzieci. Bo jeśli to zrobi, to ona zostanie sama.

Połowa września to jeszcze nie jesień, ale już nie lato. Na dworzec w Starachowicach idzie z Mariuszem matka. Kobieta ukradkiem ociera rękawem łzę. Tak, aby syn nie widział. A on widzi, ale nic nie mówi. Mariusz wie, że matka by się nawet ucieszyła, gdyby jednak nie latał. Takie są matki - tłumaczy sobie i wsiada do pociągu. Po czterech godzinach stoi już przed bramą Szkoły Orląt w Dęblinie. Czuje się jak zaczarowany. Wie, że za tą bramą spełnią się jego marzenia. Nieraz słyszał od starszych kolegów, że Wyższa Oficerska Szkoła Lotnicza to zupełnie coś innego niż liceum lotnicze. Mnóstwo nauki, wojskowa dyscyplina… Ale on wie, że da radę.

- Gdzie, kurwa, leziesz?! - z zamyślenia wyrywa go nieprzyjemny głos. Nim Mariusz zdążył zapytać o co chodzi, osobnik w mundurze polowym z trzema belkami na pagonie i obszyciem, świadczącym o przynależności do słuchaczy szkoły oficerskiej, syczy: - Dołącz do grupy, czekamy na resztę.

Po czym dość dystyngowanie w jego mniemaniu pluje pod nogi.

Tak Mariusz poznaje swojego kaprala, czyli pierwszego dowódcę drużyny. Nie tak wyobrażał sobie tę chwilę. Nagle ze stanu euforii wpada w stan totalnego załamania. Gdyby nie kilku znajomych, z którymi rozmawia półgłosem, aby nie denerwować kaprala, uciekłby na stację i wrócił do domu. Myśl o ucieczce jeszcze bardziej go dołuje. Bo skoro w obliczu takiego problemu, jakim okazał się kapral, chce wiać, gdzie pieprz rośnie, to co będzie dalej?

Pierwsze miesiące szkoły to typowo wojskowa głupawka i dużo nauki. Część przedmiotów Mariusz zna z liceum lotniczego. Są jednak też nowe. Najbardziej lubi "Watykan", czyli dział nauk politycznych. Tam jak nigdzie indziej może się wyspać bez strachu, że umknie coś istotnego. A jak nie może zasnąć w nocy, to zamiast liczyć barany, powtarza, że partia jest przewodnią siłą narodu, a socjalizm ustanowiono wolą mas pracujących…

Mariusz nie ma problemów z zaliczeniem pierwszej sesji, ani drugiej, ani trzeciej. Tej trzeciej nie może się doczekać. Wie, że po niej będą praktyki. Zdaje wszystkie egzaminy. Potem pakuje worek i autobusem wraz z innymi chłopakami jedzie na lotnisko. Na zbiórce czeka na niego kilku oficerów w czarnych skórach. W oczach Mariusza to herosi, półbogowie.

- Powodzenia, panowie - mówi pułkownik do grupy młodzieniaszków.

Mariusz myśli wtedy: - Kurna! Powiedział panowie, nie obywatele, nie towarzysze. Jednak będę pilotem. Dam radę. Będę pilotem jak mój dowódca.

Następnego dnia Mariusz poznaje osobistego instruktora.

- Będzie z tej mąki chleb? - pyta zupełnie nieregulaminowo instruktor, wyciągając rękę na przywitanie.

- Taaak jest!!! - odpowiada Mariusz, bo przypomniał sobie, że w wojsku jak się nie wie co powiedzieć, to trzeba tak krzyknąć.

Godzina 3.30. Pobudka. Na zewnątrz ciemno, młody organizm domaga się snu. Oczy się kleją, ale Mariusz zrywa się z łóżka. Boli go brzuch, biegnie do toalety. Tak organizm reaguje na stres. To ten dzień.

Lotnisko wita go wiosenną wilgocią i mgłą.

- No to siup do środeczka i uruchamiasz - rzuca instruktor.

Mariusz myśli, że się przesłyszał. Drżącymi rękami, dość niezgrabnie, zapina pasy spadochronu, potem gramoli się do kabiny. Technik pomaga mu zapiąć pasy fotela. Serce wali z radości jak młot. Samolot lekko drga i rusza, zaczyna pędzić, szybciej coraz szybciej, drży przy tym w rytm, jaki serwuje mu pas startowy. Nagle drgania ustają, ziemia ucieka do dołu, z zewnątrz dobiega dźwięk chowania podwozia.

- Lecę odrzutowcem!!!! - Mariusz krzyczy w myślach. I sam w to nie wierzy.

Podczas kolejnych lotów poznaje smak strachu. Strach ma taki słodkomdły posmak. Czuć go w ustach, gdy pojawi się w nadmiarze. Paradoksalnie jest on potrzebny. Oczywiście nie za wiele, aby nie paraliżował. Działa mobilizująco. Pilot dzięki niemu wkłada więcej wysiłku w przygotowanie do lotu.

Czasami Mariusza nachodzi swego rodzaju opamiętanie, że coś się może stać. Bo przecież latanie nie jest naturalne dla człowieka. Jednak tych czarnych myśli jest niewiele. Bardziej obawia się o jakość przygotowania, czy aby na pewno opanował wszystko co potrzebne w locie, czy nie popełni jakiegoś błędu, to jest strach tego rodzaju. Ani razu nie przychodzi mu do głowy, żeby zrezygnować z latania. Bo niby dlaczego? Ze strachu? Nonsens.

Po czterech latach szkoły Mariusz dostaje wymarzone gwiazdki oficerskie. Wszyscy są dumni: rodzina, narzeczona, z którą planuje życie. Ona ma teraz skończyć studia, a potem się pobiorą. Są szczęśliwi. Ona bardzo go kocha. Zawsze uważnie słucha tego, co mówi o lataniu. I doskonale zdaje sobie sprawę, że Mariusz nie należy tylko do niej. Wie, że musi go dzielić z tym cholernym lotnictwem. Pogodziła się z tym.

Na promocji ojciec daje Mariuszowi sygnet. Na pamiątkę, na szczęście. Od tego czasu Mariusz nie rozstaje się z tym kawałkiem metalu. Zdejmie go z palca tylko raz.
Pierwszy przydział: pułk szkolny, instruktor. Mariusza rozpiera duma, że będzie szkolił kolejne pokolenia pilotów. Uwielbia gwar lotniska, zapach kabiny. Dołącza do grona herosów. Nie wyobraża sobie życia bez latania.

Czerwcowy dzień, wtedy są najdłuższe dni w roku, można latać do późna. Mariusz ma wykonać prosty lot solo na przechwycenie. Poleci TS-11 Iskra, odrzutowcem. Najpierw ma dotrzeć do strefy wyczekiwania, odnaleźć wzrokowo cel, przechwycić go, wykonać kilka pozorowanych ataków i wrócić do domu. Nic trudnego. Rolę przeciwnika ma odegrać uczeń, który w tym czasie zdaje egzamin z nawigowania na małej wysokości. Mariusz przed wejściem do kabiny opowiada dowcip. Opowiadacz jest z niego marny, ale tym razem wszyscy się śmieją. Przed lotem odruchowo pociera kciukiem prawej ręki palec serdeczny. To jest jedyny dzień, kiedy nie założył sygnetu od ojca. Nie zapomniał. Nie założył go, bo zrobiło mu się żal, że ten sygnet musi z nim latać. Bał się, że może się gdzieś zahaczyć i zniszczyć. Szkoda by było.

Mariusz wzbija się w powietrze. Widzi cel. Próbuje wykonać energiczny manewr w lewo. Przechyla samolot, zadziera głowę tak, aby śledzić wzrokiem drugi samolot i dociąga drążek. Momentalnie narasta przeciążenie. Dociąga jeszcze odrobinę. A potem... słychać eksplozję. Mariusz nie ma szans się wykatapultować.

- Wiesz co to znaczy blue sky? Z zachodnią modą przyszło do nas takie określenie śmierci pilota… Mariusz rozbił się w Jasieńcu koło Zwolenia, w kalendarzu było Pawła i Jana. Miał 24 lata, był u progu swojej kariery. Ja leciałem wtedy jako cel. Byłem cztery lata młodszy od Mariusza. Minęło dwadzieścia jeden lat, ale ten wypadek cały czas we mnie żyje.

Standardowa procedura. Jeden z oficerów jedzie z lekarzem do rodziców Mariusza. Niedaleko domu spotykają jego młodszego brata. Nie muszą otwierać ust. Ich miny mówią wszystko. Drogę do domu chłopak pokonuje w takim tempie, że oficer z lekarzem muszą za nim biec. Razem mówią rodzicom, że Mariusz nie żyje. Na początku jest niedowierzanie, później rozpacz, znowu niedowierzanie i pytanie: "Może to nie on?". Potem wiele pytań, potem milczenie. Trzeba mieć wiele siły, aby być posłańcem takich wiadomości.

Pogrzeb. Upał. Tłum ludzi. Wojskowy ceremoniał, ale nikt nie powstrzymuje łez. Dowódca też płacze. Trumna wyjeżdża z Dęblina do Starachowic w asyście orkiestry i kompanii honorowej.

- Msza była w nowo wybudowanym kościele, dużo kurzu i pyłu. Niosłem jeden z wieńców, nieśliśmy go we dwóch z Algierczykiem Malekiem. Wtedy w Dęblinie szkoliło się kilkunastu Algierczyków, latali z naszymi instruktorami. W dniu pogrzebu po raz pierwszy i ostatni widziałem ich w galowych mundurach algierskich.

Na cmentarzu matka rzuca się na trumnę i pyta "Dlaczego?". Nikt jej nie przerywa, nikt nie odciąga, ale też nikt nie odpowiada. Łzy ciekną po wszystkich twarzach, niektórzy tylko lekko pochylają głowy, aby zasłonić oczy cieniem daszka. Podczas wkładania trumny do grobu nad cmentarzem pojawia się na niebie klucz samolotów TS-11. Jeden z nich odłącza się i leci pionowo. To symbol odejścia pilota.

- Wiesz, że mimo tego wszystkiego ani razu nie przyszło mi do głowy, żeby skończyć z lataniem? Po miesiącu pojechaliśmy położyć w miejscu katastrofy kamień. Taki zwykły, polny. Chodząc po polu, odnajdywaliśmy szczątki samolotu, zbieraliśmy je. W pewnym momencie podszedł do mnie instruktor i wręczając coś niewielkiego powiedział: "Pilnuj się Witek, aby nie zostało z ciebie tylko tyle". To był kawałek buta, kawałek czarnej skóry z dwiema dziurkami. Kiedy jestem w powietrzu, zawsze pamiętam o tym kawałku buta.
Potem pojechaliśmy do rodziców Mariusza. Do domu szło się pod górkę. W środku drewniana boazeria, szereg drzwi, prowadzących do poszczególnych pokoi… Tam było dość szaro, nie wiem tylko czy w domu czy we mnie. Rodzice pokazali pokój Mariusza, nieduży, umeblowany, łóżko, fotel, krzesło, biurko i szafa. Na ścianie wisiała "słomka", na niej kilka zdjęć. Na biurku stała fotografia Mariusza i jego narzeczonej, jakiś regał z książkami. Dziwnie się czułem. Sam miałem podobny pokój.
Rodzice Mariusza przyjęli nas serdecznie. Mówili ze smutkiem, ale też z wielką radością, że ich syn miał taką pasję, że realizował marzenia. Nie było wyrzutów, że mógł robić coś innego. Nie szukali winnych. Powiedzieli, że to oni pierwsi zaprowadzili Mariusza na lotnisko, kiedy był małym chłopcem.

Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Nie ma tu miejsca na sentymenty. Komisja ma wyjaśnić, co się stało w powietrzu. Przesłuchania, kontrola dokumentów, map, osobistych dzienników pilota…

- Na sali przesłuchań siedział młody, odpowiadający za sprawy pilotażowe Edmund Klich. Trochę nałgałem w zeznaniach. Nie chciałem się przyznać, że w locie spadła mi prędkość. Byłem młody, bałem się, że wyrzucą mnie ze szkoły, że nie będę pilotem. Ale oni i tak się połapali. Zapamiętałem Klicha, był opanowany. Wtedy nie było mu lekko. Kilka miesięcy wcześniej stracił żonę. Codziennie chodził na cmentarz. Dało się to zauważyć, ale w gruncie rzeczy on był bardzo spokojny chyba z natury. Człowiek dociekliwy i cierpliwy. Fachowiec. Potem widziałem go już tylko w telewizji.
Na szczęście nie wyrzucili mnie ze szkoły. Od wypadku nigdy nie kłamałem odnośnie do latania. Zawsze mówię o swoich błędach, aby inni ich nie popełnili. Jestem pilotem. Najpierw latałem na MiG-29, potem zostałem pilotem pokazowym. Zdarzały się trudne sytuacje. Nie ma pilota, który procedury awaryjnego lądowania poznał tylko na treningach. Kiedyś w powietrzu miałem problem z hydrauliką. Nie wiedziałem, ile mam czasu na lądowanie. Musiałem lądować w Łasku, choć remontowali tam pas startowy i lotnisko było nieczynne. Udało się. Hydraulika padła o godzinie siedemnastej, a ja wylądowałem o siedemnastej sześć. Niewiele brakowało…
Często latem coś przelatuje w pobliżu mojego domu. Odgłos silnika lotniczego powoduje, że na ogródek wybiega cała wataha, czyli pies rasy york, syn Misiek i ja oczywiście. W tym roku dołączyła do nas Tosia, ma trzy lata i już interesuje się lotnictwem.
Nie pytaj mnie, co warto oddać za marzenia. Tego nie da się wytłumaczyć. Marzenia się kocha, nimi się żyje. Czasami to zabija.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki