Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jarosław Suchan: Zamiast sporów o "pietruszkę" potrzeba efektu kuli śniegowej

Łukasz Kaczyński
Jarosław Suchan - historyk sztuki, krytyk i kurator; kierował Galerią Bunkier Sztuki w Krakowie, był wicedyrektorem CSW Zamek Ujazdowski. Od 2006 r. dyrektor MS. W listopadzie ub. r. zaczął II kadencję
Jarosław Suchan - historyk sztuki, krytyk i kurator; kierował Galerią Bunkier Sztuki w Krakowie, był wicedyrektorem CSW Zamek Ujazdowski. Od 2006 r. dyrektor MS. W listopadzie ub. r. zaczął II kadencję Krzysztof Szymczak
Co niepokojącego dzieje się w łódzkiej kulturze i jaka jest w tym rola polityków? Do czego zobowiązuje kodeks etyczny muzealnika? Jaką krzywdę robi Łodzi Warszawa? Co złego jest w pomyśle podkupienia poznańskiego festiwalu Transatlantyk? - mówi Jarosław Suchan, dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi

Przed kwietniowym I Kongresem Muzealników Polskich pracownicy łódzkich muzeów zorganizowali pikietę, aby zwrócić uwagę na fatalne zarobki. Podobne protesty odbywały się w Pomorzu. Jest źle z polskimi muzeami?
Nie, nie jest źle. Ale, rzeczywiście, jeśli jest w kulturze polskiej jakieś poważne zaniedbanie, to na pewno dotyczy ono wynagrodzeń. Są one w porównaniu z zarobkami w innych sektorach śmiesznie niskie. Chociaż w Muzeum Sztuki nie jest pod tym względem chyba najgorzej, dlatego, mam tę skromną satysfakcję, nasi pracownicy w tych protestach nie uczestniczyli. Trzeba pamiętać, że wysokość wynagrodzeń ustala dyrektor, ale porusza się w ramach dotacji, jaką dostaje. To zatem ostatecznie od władz zależy, czy będą pieniądze na podwyżki czy nie. Myśmy zdecydowali się na podniesienie płac już w tym roku, wykorzystując fakt, że pierwszy raz od lat sytuacja finansowa lekko nam się poprawiła. Wychodzę z założenia, że jeśli tak się dzieje, pracownicy również powinni to odczuć. Na podwyżki pozwala nam też bardzo oszczędna polityka kadrowa. Nie mamy przerostów w zatrudnieniu. Może moi koledzy dyrektorzy się obrażą na to, co powiem, ale prawda jest taka, że w wielu instytucjach są takie przerosty i one również zjadają środki na ewentualne poprawienie wynagrodzeń.

Na łamach "DŁ" muzealnicy wskazywali na problemy trawiące muzealnictwo, m.in. prognozują wymarcie zawodu kustosza, bo ministerstwo zlikwidowało tabele płac, więc z awansem nie wiąże się odczuwalny wzrost pensji. W efekcie młodzi odpływają do innych miejsc. Jest Pan podobnym pesymistą?
Uważam, że obecnie nie dzieje się nic, z czym nie mielibyśmy do czynienia wcześniej. Płace, niestety, były i są niskie, więc w muzeach pozostają głównie ludzie, dla których kwestia finansów jest mniej istotna. Naprawdę trzeba mieć w sobie pasję, wiadomo przecież, że np. w bankowości czy korporacjach zarabia się lepiej. Ale nie ma to nic wspólnego ze zmianami, jakie wprowadzono w prawie o muzeach. Jest to efekt bardziej ogólnego zjawiska, jakim jest wciąż mało znacząca pozycja kultury w polityce państwowej i samorządowej.

Ten element socjalny był obecny podczas Kongresu?
Był on dyskutowany, pojawiały się też kwestie związane ze statusem muzealnika. Wyrażano obawy, że przyznanie tego statusu większej liczbie osób pracujących w muzeach doprowadzi do obniżenia prestiżu zawodu. Kustosze, którzy czują się tymi prawdziwymi muzealnikami, niechętnie odnieśli się do pomysłu, by tym mianem objąć także pracowników zajmujących się edukacją czy promocją. Z mojego punktu widzenia jest to spór o "pietruszkę", który niepotrzebnie związał energię społeczną, jaka się podczas Kongresu wytworzyła. Tak naprawdę, nie ma znaczenia czy o kimś będziemy mówić muzealnik, czy nie. O wartości pracownika przesądzają jego kompetencje i to, co robi. Współczesne muzea to złożone struktury a ich zadania są znacznie szersze niż muzeów dotychczasowych. Oczywiście, istnieją takie, które ograniczają się do gromadzenia i opracowywania zbiorów, może nawet stanowią one większość, ale nie sądzę, by to one określały przyszłość muzeów i by one najwłaściwiej wypełniały swoją misję. A tą powinno być upowszechnianie dziedzictwa kulturowego i sprawianie, by kontakt z nim rozwijał człowieka i przyczyniał się do zmiany jego sposób widzenia i myślenia o świecie. Przy takiej misji istotną rolę odgrywa edukacja i wszelkie działania nastawione na przyciąganie publiczności, również tej, która do muzeów raczej nie przychodzi. Pokazywanie zbiorów to za mało, by ten cel osiągnąć. Żeby te wszystkie funkcje wypełniać, potrzebni - i ważni - są ludzie bardzo różnych specjalizacji. Nie tylko kustosze.

Jeśli pojawianie się stanowiska specjalisty w muzeum nie jest zagrożeniem, to co nim jest w muzealnictwie?
Z pewnością finansowanie instytucji. Wysokość dotacji, jakie muzea otrzymują, wzięta jest z powietrza. Nigdy tak naprawdę nie zadano sobie trudu, żeby zbadać, ile utrzymanie takiego lub innego muzeum powinno kosztować. Ktoś kiedyś arbitralnie określił jakąś kwotę i dziś, w zależności od sytuacji ekonomicznej państwa, zwiększa się ją lub zmniejsza. Od wielu lat próbuję przekonywać, że instytucjom kultury potrzebny jest audyt, który określiłby ich rzeczywiste potrzeby finansowe. Jeszcze większą patologią jest, moim zdaniem, to, że w Polsce prawo nie uwzględnia specyfiki działalności kulturalnej. Wiele przepisów prawnych zamiast pomagać w prowadzeniu tej działalności, poważnie ją utrudnia. W ten sposób zachęca tak naprawdę do nicnierobienia. Rozrost procedur biurokratycznych jest gigantyczny. Ich obsługa zajmuje coraz więcej czasu i energii, którą można by spożytkować na inną, dużo bardziej pożyteczną aktywność. Prawo działa antyrozwojowo a poza tym jest kosztochłonne, co nie ma nic wspólnego z troską o prawidłowe wydatkowanie środków publicznych.

Czyli jest większym problemem niż szeroko oprotestowana nowelizacji Ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej?
Ta ustawa jest, oczywiście, ważna, gdyż określa tryb powoływania instytucji, jej status prawny, strukturę, formę zależności od władzy zwierzchniej, zakres odpowiedzialności dyrektora etc. Jednak, gdy to wszystko zostaje ustalone, jej wpływ na bieżące funkcjonowanie instytucji się kończy. Na co dzień, natomiast, muzea muszą borykać się z nieżyciowymi zapisami z ustaw o charakterze ogólnym: o zamówieniach publicznych, o finansach publicznych itd. I jak już powiedziałem, z nimi jest kłopot, bo ustawy te po prostu nie uwzględniają faktu, że działalność kulturalna opiera się na swoistych zasadach. Od czasu do czasu wprowadza się jakieś modyfikacje, na przykład w 2013 roku pod naciskiem ruchu Obywateli Kultury zmieniono przepisy dotyczące zamówień publicznych i już nie trzeba organizować przetargów na tłumaczenia tekstów naukowych - co było absurdem. Ale ciągle to prawo działa źle. I chyba nie tylko w obszarze kultury. Bardzo mądrze mówił o tym profesor Jerzy Hausner na panelu, który miałem przyjemność przygotować w ramach Regionalnego Kongresu Kultury w Łodzi.
Jakie są niebezpieczeństwa w obszarze myślenia o miejscu i roli muzeum?
Na pewno słabością jest brak pogłębionej refleksji na temat tego, czym dzisiaj powinny być muzea. Zarówno po stronie muzealników, jak i władzy. Dzięki łatwemu dostępowi do środków unijnych, tworzy się kolejne nowe obiekty muzealne lub powiększa i unowocześnia już istniejące, ale chyba rzadko kiedy zastanawiamy się nad tym, na jakie społeczne czy kulturowe potrzeby w ten sposób odpowiadamy. Mam wrażenie, że często bardziej liczy się zbudowanie lub odnowienie atrakcyjnego budynku niż to, co się w nim będzie działo. Tworzy się takie "wydmuszki", które mają efektownie wyglądać i przyciągać turystów. Muzea w ten sposób zostają zredukowane do instrumentów, które poprzez stymulację ruchu turystycznego, napędzają lokalną gospodarkę. Oczywiście, istnienie muzeów może przynosić takie efekty, ale nie można do tego sprowadzać ich misji.

Turystyka to jedno, ale inny trend ostatnich lat to tzw. muzeum komercyjne?
Muzeum komercyjne to, moim zdaniem, oksymoron. Jeżeli muzeum chce być wiarygodne, nie może wywoływać podejrzeń, że to, co robi, robi tylko po to, żeby osiągać zyski. Ktoś prywatnie może tak sobie nazwać jakieś swoje biznesowe przedsięwzięcie, bo nazwa nie jest objęta ochroną prawną, ale nie znaczy to, że to coś automatycznie stanie się placówką muzealną. Gorzej jeśli władza publiczna myśli w ten sposób. Po pierwsze jest to duża naiwność - nawet najlepsze, najbardziej tłumnie odwiedzane muzea na świecie jak MoMA, Luwr czy British Museum, nie są w stanie wygenerować zysku. Po drugie, nie jest rolą władzy publicznej tworzenie komercyjnych przedsięwzięć.

Ale przecież muzea mają takie wspaniałe, drogie zbiory. Mogą ich część wypuścić w depozyt, wypożyczyć np. "Mona Lisę" jakiemuś bogaczowi albo do galerii handlowej...
Tylko, że istnieje coś takiego jak muzealniczy kodeks etyczny, sformułowany przez Międzynarodową Radę Muzeów ICOM, i zgodnie z nim uznaje się, że zbiory w muzeach publicznych powinny być traktowane jak dobro narodowe. Muzealnicy tylko nimi zarządzają. Czerpanie zysku z użyczania muzealiów innym publicznym podmiotom byłoby zatem nieuczciwe. Wymiana zbiorów między muzeami odbywa się nieodpłatnie, ewentualnie pobiera się opłaty operacyjne. Zbiory muzealne to zbyt ważny element naszego dziedzictwa kulturowego, żeby ich wypożyczanie zamienić w biznes.

W 2011 roku odbył się w Łodzi Regionalny Kongres Kultury, który miał "odmienić oblicze tej ziemi". Powstała masa dokumentów, w których gdy trzeba urzędnicy szukają czasem uzasadnienia dla swych decyzji. Na RKK miał Pan odczyt o roli instytucji kultury. Czy Kongres zmienił myślenie o kulturze, zaczął jakiś proces?
Myślę, że niewiele zmienił jeśli chodzi o umiejscowienie instytucji w polityce społeczno-kulturalnej. Władze publiczne sprawują pieczę nad instytucjami i powinny wiedzieć, dla jakich celów one istnieją i są finansowane z naszych podatków. I niby są tworzone różne strategie rozwoju kultury, rozwoju kapitału społecznego itd., ale mam wrażenie, że tworzenie dokumentów to jedno, a uprawianie realnej polityki to drugie. Tutaj raczej widzę inercję. W efekcie, czy jakaś instytucja dobrze działa, czy nie zależy nie tyle od tego, czy władza ma na nią jakiś pomysł, ile od tego, czy znalazł się w tej instytucji odpowiedni zespół ludzi, którym coś się chce.

W wystąpieniu apelował Pan wtedy o rozpoczęcie debaty nad zmianą wadliwego prawa. Na tym polu też pustka?
Jakimś efektem jest pewnie ta wspomniana drobna korekta w przepisach dotyczących przetargów, ale tu potrzebne są zmiany kompleksowe. Te zaś zależą od woli rządu, a właściwie od woli większości parlamentarnej. Znów wróciłbym do prof. Hausnera, który uważa, że polskie prawo powinno się napisać od nowa, bo obecne to nie jest prawo, tylko zbiór przepisów, często ze sobą niespójnych.

Rozpoczął Pan kolejną kadencję dyrektora Muzeum Sztuki. W Łodzi jest Pan od 2006 roku i już się naobserwował i namyślał o naszym mieście. Jakie są ostatnie lata dla kultury w Łodzi? Dzieje się coś niepokojącego, np. jej festiwalizacja?
Festiwalizacja kultury to problem, na który zwracam uwagę od lat. Boję się, że Łódź chce iść drogą wytyczoną przez miasta, w których proces ten już wcześniej został zainicjowany. W miastach tych mocno wspiera się festiwale, co odbywa się kosztem inicjatyw zorientowanych na działania ciągłe, np. o charakterze edukacyjnym czy badawczym, A z takich też składa się kultura. Zdarza się, że na festiwale, które trwają dwa-trzy dni wydaje się kilka milionów, a w tym samym czasie lokalnym instytucjom ledwo starcza na wegetację. W Łodzi niepokojącym pomysłem jest w tym kontekście ściąganie z Poznania festiwalu Transatlantyk (organizuje go Jan A.P. Kaczmarek - przyp. red.). Nie mam nic przeciw formule festiwalu, ale rzecz w tym, by zachować właściwe proporcje między spektakularną kulturą eventową a kulturą, która dzieje się na co dzień. Tak naprawdę to przede wszystkim ta ostatnia przyczynia się do kulturowego rozwoju społeczeństwa. Poza tym, jeśli już finansować ze środków publicznych festiwale, to niekoniecznie te, które przyciągają największe tłumy. Dla promocji miasta, dla budowania jego wizerunku jako istotnego ośrodka kultury niekoniecznie takie są najważniejsze. Masowo odwiedzane imprezy, jak na przykład Festiwal Światła, to często po prostu rozrywka i ich organizowanie miastu większego prestiżu w świecie nie przynosi. Władza powinna wspierać wydarzenia, które mają charakter kulturotwórczy, i takie też festiwale.

Mamy takie?
Jest Festiwal Designu, także Festiwal Fotografii. Potencjał ma Festiwal Czterech Kultur z jego pomysłem na bardziej bezpośrednie docieranie do mieszkańców, zwłaszcza tych, którzy z kulturą rzadko mają do czynienia. Te festiwale generują jakąś nową wartość, a nie sprowadzają się jedynie do zaimportowania gotowych i sprawdzonych "produktów". Przeniesienie Transatlantyku z Poznania żadnej nowej wartości nie wnosi. Bardziej byłbym za tworzeniem warunków do rozwoju lokalnych inicjatyw o ponadlokalnym wymiarze. W Łodzi niewiele jest takich, które pozwoliłyby jej konkurować z innymi miastami w Polsce i w Europie. Na takie inicjatywy trzeba stawiać, a nie emocjonować się tym, że Sting do nas przyjechał! Przyjedzie wszędzie, gdzie mu odpowiednio zapłacą.
Jak mają powstawać rzeczy nowe i cenne, jeśli urzędnicy wysyłają sygnał: po co nam własne inicjatywy, możemy kupić sobie coś z zewnątrz? Czy z kolei utworzenie instytucji Łódzkie Centrum Wydarzeń nie jest sygnałem, że teraz urzędników interesować będzie głównie zarabianie na (pseudo)kulturze?
Mam wrażenie, że Łódź podąża tutaj śladami Krakowa, licząc, że tak, jak tam, uda się tym sposobem przyciągnąć turystów, a co za tym idzie, korzystnie kulturę "zekonomizować". Już sama nazwa tej instytucji sugeruje przy tym, jaki rodzaj kultury będzie przez nią nie wspierany. Pytanie: co z kulturą niefestiwalową, nie-eventową? W Krakowie przekierowanie olbrzymich środków do Biura Festiwalowego spowodowało pauperyzację miejskich instytucji kultury. Dlatego wolałbym, by powstało Łódzkie Centrum Kultury wspierające każdy dobry pomysł, niezależnie od tego czy przybierze formułę festiwalową czy nie. Inaczej, będziemy się od wielkiego święta cieszyć przyjazdem do Łodzi mniejszych lub większych gwiazd, ale ostatni lokalni twórcy i ludzie z inicjatywą z tego miasta wyjadą.

Coś jeszcze powinno nas niepokoić?
Poważny problem, dotykający zresztą nie tylko Łódź ale także inne polskie miasta, stanowi postępująca centralizacja życia kulturalnego, chyba najbardziej widoczna w naszej dziedzinie, czyli w sztukach wizualnych. Jeszcze 20, 15 lat temu istniały silne lokalne sceny artystyczne w Gdańsku, Poznaniu, Krakowie, teraz niewiele z nich pozostało. Warszawa zassała i ciągle zasysa najciekawszych artystów, kuratorów, krytyków, udało jej się nawet przyciągnąć działające w innych miastach galerie. Ten trend zawsze był obecny, ale w ostatnich latach przybrał na sile. To pochodna procesów polityczno-ekonomicznych. W Warszawie są ulokowane niemal wszystkie centralne urzędy i instytucje, nic dziwnego zatem, że w tym mieście lokują się również kwatery główne największych korporacji i redakcje najważniejszych mediów. To z kolei stwarza optymalne warunki dla tych, którzy chcą zrobić jakąś karierę, dlatego tak garną się do stolicy. Jeśli chodzi o Łódź, to również tutaj życie artystyczne raczej nie rozwija się najlepiej. Wiem, że gdy podobną opinię wyraziłem w rozmowie, którą opublikowała "Krytyka Polityczna", wywołało to burzę. Ale, niestety, muszę ją podtrzymać: środowisko artystyczne w Łodzi nie jest silne. I nie jest tak, że nisko oceniam łódzkich artystów. Ale środowisko to nie tylko artyści, to cała konstelacja, na którą oprócz nich składają się galerie, krytycy towarzyszący artystom, pisma kulturalne, kolekcjonerzy. Pod tym względem nie jest dobrze. Tych kilka aktywnych miejsc i grupka ludzi z pasją to trochę za mało. I raczej wątpię, by takie inicjatywy jak Łódzkie Centrum Wydarzeń, jeśli będzie skupiało się wyłącznie na festiwalach, coś tutaj zmieniły.

Twórcy to jedno, ale czy nie całe społeczeństwo Łodzi przestawiane jest na tory "konsumpcji" podczas jednorazowego kontaktu i bez poczucia kontynuacji.
To olbrzymi problem i temat na osobą rozmowę. Żeby czerpać satysfakcję z uczestnictwa w kulturze i chcieć w niej uczestniczyć, trzeba mieć odpowiednie kompetencje. Niestety, nie wyposaża w nie ani szkoła, ani media publiczne mimo, podobno, ich misyjnego charakteru...

TVP Kultura i radiowa "Dwójka" to nisze dla pięknoduchów, a dla władzy listki figowe.
Ostatnio czytałem, że "Dwójki" słucha regularnie w kraju 20 tysięcy osób! To jest dramat! Jeśli ktoś nie urodził się w rodzinie o żywych tradycjach uczestniczenia w kulturze, to jest duża szansa, że w życiu nie trafi na środowisko, które uświadomi mu, że kultura może być dla niego ważna. To problem ogólnopolski, ale w Łodzi ma on szczególny wymiar ze względu na specyficzną strukturę społeczną. Do tego też dochodzi jakość i intensywność oferty kulturalnej. To działa jak efekt kuli śniegowej: jeśli jest bogate życie kulturalne, dzieje się coś wartościowego, to uczestniczenie w jednym wydarzeniu popycha do udziału w kolejnych. Marzyłoby mi się więcej mocnych, prężnie działających instytucji kulturalnych, ale także więcej mniejszych, oddolnych inicjatyw i dynamicznie działających niewielkich galerii, klubów. Tak, by miasto żyło kulturą na co dzień.

Mówił Pan o muzeach-wydmuszkach. Niedawno obwieszczono utworzenie w miejsce niedoszłego studia Davida Lyncha w EC1 Narodowego Centrum Kultury Filmowej, które w jakiś sposób ma finansowo wspierać resort kultury.
Wszystko zależy od czego czym ta instytucja będzie. Prasa publikowała, że roczny koszt jej utrzymania to 17 mln zł. Mam nadzieję, że ta kwota pójdzie na finansowanie naprawdę wartościowego programu. Miastu jest potrzebna instytucja, która w sposób twórczy zagospodaruje ten olbrzymi kapitał, jakim jest "Łódź filmowa". To może być miejsce o znaczeniu co najmniej ogólnopolskim i jeżeli takie powstanie, wtedy ten roczny wydatek 17 mln zł na pewno będzie miał sens. Bo pamiętajmy, że kwota ta mogłaby przecież zostać wydana inaczej, chociażby na wsparcie miejskich instytucji kultury, które zapewne nie cierpią od nadmiaru środków. Mogę mówić o tym z czystym sumieniem, bo Muzeum Sztuki miastu nie podlega. Tak więc tylko generowanie czegoś kulturowo istotnego może uzasadnia, moim zdaniem, utrzymywanie NCKF. Mam nadzieję, że nie chodzi tu o stworzenie jakiegoś "filmowego Disneylandu", który rację swojego istnienia będzie mierzył liczbą sprzedanych biletów i w którym będzie się sięgało po chwyty zaczerpnięte ze świata masowej rozrywki, po to tylko, żeby przyciągnąć największe tłumy. Nie w tym rzecz, żeby się od publiczności odwracać, ale w tym, żeby zaoferować jej doświadczenie, którego nie znajdzie gdzie indziej. Doświadczenie, które wzbogaca nasze widzenie świata, a nie wiąże się z zaspokojeniem najbardziej masowych potrzeb. Może to brzmi trochę górnolotnie, ale tylko w tym widzę sens utrzymywania publicznych instytucji kultury. W kształtowaniu dojrzałego i samodzielnego spojrzenia na świat. Od tego wszystko się zaczyna. Każda zmiana, każda rewolucja zaczyna się od tego, że zaczynamy inaczej widzieć świat. I tego powinniśmy oczekiwać od kultury.

Rozmawiał Łukasz Kaczyński

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jarosław Suchan: Zamiast sporów o "pietruszkę" potrzeba efektu kuli śniegowej - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki