Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tajski świat ojca Honorata Ćwikły

Dariusz Piekarczyk
Ojciec Honorat Ćwikła przez pięć lat pracował na misjach w Tajlandii
Ojciec Honorat Ćwikła przez pięć lat pracował na misjach w Tajlandii archiwum prywatne
Ojciec Honorat Ćwikła jest od niedawna w klasztorze Ojców Bernardynów w Warcie. Wcześniej, blisko pięć lat, był na misjach w Tajlandii, będąc tam jedynym polskim misjonarzem. Pracował z chorymi na AIDS. Był też magistrem prepostulatu.

Po pogrzebie jeden z bliskich zmarłego wręczył mi przy wyjściu niewielką, gustownie zapakowaną paczuszkę. Kiedy otworzyłem w domu, okazało się, że wewnątrz jest gdzieś z pół tysiąca tabletek przeciwbólowych. Dziwne? Nie, nie w Tajlandii. Tam po pogrzebie każdy z uczestników uroczystości dostaje prezent, który ma przypominać zmarłego. Tu były tabletki, które nieboszczyk często zażywał. Zresztą, tam pogrzeb to cały rytuał. Im ktoś bogatszy, tym uroczystości trwają dłużej - nawet do kilkunastu dni. Zmarły leży w tym czasie w specjalnej lodówce z okienkiem. Bliscy, ubrani na biało, nawiedzają go codziennie, modlą się, a potem biesiadują. I tak dzień za dniem.

Albo jeszcze jedna pogrzebowa opowieść. Zmarł diakon. Kiedy był jego pogrzeb, to mogłoby się wydawać, że to pogrzeb jakiegoś biskupa. Przyjeżdżały pielgrzymki z odległych miejscowości. Urządzono prezentację multimedialną informującą o jego krótkim życiu. Były bannery. Jednym słowem wielkie rekolekcje. I jeszcze jedno, nie można płakać, żeby go nie zatrzymywać na ziemi. Jaką Tajowie muszą posiadać umiejętność, żeby zapanować nad emocjami, uśmiechać się? Taki to kraj, taki zwyczaj opowiada.

Ojciec Honorat przez pięć lat pełnił posługę misyjną w odległym i egzotycznym dla nas kraju, jakim jest, leżąca na Półwyspie Indochińskim (Azja), Tajlandia. Był tam jedynym polskim misjonarzem. Tajlandia to prawie 68-milionowy kraj, w którym prawie 94 procent ludności wyznaje buddyzm. Chrześcijan jest około 1 procenta. To głównie potomkowie katolików z Chin, którzy zaczęli napływać do Tajlandii pod koniec XIX wieku. W Chinach rozpoczęło się wtedy wielkie prześladowanie chrześcijan. W Tajlandii trafili na przyjazny grunt. W skład wspólnoty katolickiej wchodzą także emigranci z Birmy, Wietnamu. Można więc powiedzieć, że w Tajlandii jest kościołem emigrantów. Stoi jednak na solidnych podstawach. Ma szkoły, w których kształciła się i kształci elita państwa. Tylko w okolicach Bangko-ku jest około 150 szkół katolickich. W każdej zaś jakieś 2.500 uczniów.

Zamiast Afryki lub Chin - Tajlandia

- Hmm, jeszcze w seminarium chodziły za mną misje. Najlepiej daleko od Polski i najlepiej gdzieś w Afryce - zdradza ojciec Honorat. - Potem zaczęła za mną chodzić Azja, a zwłaszcza Chiny, bo przecież nasz święty papież Jan Paweł II powiedział, że to ten czas, kiedy trzeba się skoncentrować na tym kontynencie. Chiny wybił mi skutecznie z głowy rzymski sekretarz kurii generalnej franciszkanów do spraw ewangelizacji. - Tam prześladują chrześcijan. Zakonników zamykają w więzieniach. Jedź do Tajlandii - powiedział. Zgodziłem się. Zanim tam trafiłem, zaliczyłem w Irlandii kurs angielskiego, a w Brukseli uczyłem się "misjonarzowania". I w końcu wylądowałem w Bangkoku. Byłem tam pół roku. Uczyłem się tajskiego. Kiedy już jako tako mówiłem po tajsku, dostałem przydział do parafii Prachuap Khiri Khan.

Do kościoła tylko boso

- Co to za parafia - zastanawia się zakonnik. - Z kościołem wybudowanym w latach 70. ubiegłego wieku przez włoskiego salezjanina księdza Vitrano. Proszę sobie wyobrazić, że on sam ozdobił wewnątrz świątynię malowidłami ściennymi. Jeśli już jesteśmy przy kościele, to powiem, że Tajowie nie wejdą do świątyni w butach. Tam nie jest to nic dziwnego. W Tajlandii buty zdejmuje się wchodząc do urzędu, czy czyjegoś domu. Ba, czasem gościowi podają wodę, aby umył nogi. Takie kulturalne uwarunkowanie. W skład parafii, oprócz miasta Prachuap, wchodzi wioska Ban Seng Aron oraz trzy kaplice w mniejszych miejscowościach. Parafia jest częścią diecezji skupiającej jakieś 5 tysięcy wiernych. Pracuje w niej 30 księży. Są też siostry zakonne. Moim zadaniem w Prachuap była praca z chłopcami od 15 do 18 lat. To był taki nawet nie postulat, ale prepostulat, taki pierwszy etap formacji zakonnej. Ci chłopcy byli pierwszymi Tajami, którzy potem zostali franciszkanami. U nas kończyli szkołę średnią. Gdyby nie trafili do nas, nie mieliby na to szans. Pochodzili w zdecydowanej większości z biednych rodzin. Czego uczymy? Choćby duchowości franciszkańskiej, katechizmu, języka angielskiego. Duży nacisk kładliśmy na formę życia we wspólnocie, która była dla nich zupełnie nowa, jak choćby wspólne gospodarowanie i wspólne dzielenie się tym co mamy. Początkowo było mi ciężko, bo tajski jest językiem trudnym. Z czasem zacząłem jednak czytać i mówić w sposób komunikatywny, choć gorzej szło mi z pisaniem. Tajski, tak naprawdę, to jakby trzy różne języki. Pierwszy to język ulicy - używany na co dzień, jednosylabiczny. Kolejny to ten używany w obrzędach. Trzeci to królewski. Ten ostatni używany jest głównie w otoczeniu dworu królewskiego.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Trędowaci XXI wieku

W Tajlandii ojciec Honorat pracował także we franciszkańskim hospicjum w Lam Sai pod Nagkokiem, przeznaczonym dla chorych na AIDS. To jedna z pierwszych placówek dla chorych na AIDS w tym kraju. - To kraj dziesiątkowany przez tę chorobę - mówi zakonnik. - Jest tam około miliona chorych zarażonych wirusem HIV. W Tajlandii to trędowaci naszych czasów. W naszym hospicjum mieliśmy z reguły 16 pacjentów. To ludzie w wieku od 30 do 40 lat. Nie było znaczenia, czy to katolik, czy buddysta, czy może muzułmanin. Przychodzili do nas i odżywali, bo w swoim społeczeństwie zostali wyrzuceni na margines. Rodziny, najnormalniej w świecie, wyrzucają ich z domu, zapominając o nich. Bywało i tak, że wyludniały się całe miejscowości. W naszym hospicjum dźwigali się także psychicznie, choć i medycznie także, bo są już coraz lepsze leki. Może dodam, że tam z domów wyrzucani są także niepełnosprawni. Pozostaje im już tylko żebranie na ulicy.

Pokłony biją przed mnichem

- Jacy są Tajowie, hmm, niezwykle życzliwi - kontynuuje ojciec Honorat. - To kraj, w którym spotyka się, bodajże najwięcej na świecie, ludzi serdecznych, uśmiechniętych, nawzajem sobie życzliwych. Proszę sobie wyobrazić, że w Tajlandii ludzie się nie kłócą. Są tak wychowani, że potrafią kontrolować własne emocje, choć często to rodzaj maski. Dla zakonnika każdy Taj jest serdeczny aż do bólu. Jak szedłem ulicą w habicie, a tam był to habit w kolorze kremowym, ze względu na wysoką temperaturę, to każdy spotkany na ulicy zatrzymywał się i oddawał mi pokłon tak głęboki, że głową sięgał do ziemi. I nie chodzi tu tylko o zakonników katolickich, ale także o mnichów buddyjskich, których jest tam cała masa. W buddyzmie mnichem powinien być każdy. Można nawet powiedzieć, że jest taki przymus społeczny. Mnichem buddyjskim można być miesiąc, pół roku, rok, ale też i całe życie. Proszę sobie wyobrazić, że w autobusach miejskich są specjalne miejsca dla mnichów. Kiedyś przyjechali do mnie znajomi z Polski i koleżanka usiadła na takim miejscu, bo akurat było wolne. Wybuchła ogromna awantura, siłą ją z tego miejsca wyciągnięto. W mniemaniu Tajów mnich, nie tylko buddyjski, postrzegany jest jako ktoś, kto jest bardzo wysoko w hierarchii i jest wysoce oderwany od spraw ziemian. Żyje w swoim wyższym świecie. Mimo okazywanego szacunku, nikt ze mną nie rozmawiał, ponieważ byłem zbyt wysoko w hierarchii. Oni nie mogli podejść i porozmawiać. A tego najbardziej mi brakowało.

Bardziej rzymscy niż Rzym

- Mimo że panicznie boją się duchów, katolikami są, powiem, aż nadgorliwymi - twierdzi zakonnik. - Są bardziej rzymscy niż Rzym. Każde nabożeństwo przeżywają bardziej emocjonalnie, dogłębnie. Nie, liturgia niewiele różni się od naszej. Msza jest za to taka bardziej szeleszcząca, bo ze względu na wysoką temperaturę, a tam obojętnie czy w dzień, czy w nocy, jest około 33 stopni Celsjusza, chodzą w świątyni wentylatory. Na dodatek oni ciągle się wachlują. Jak tam wygląda, na przykład pasterka? Już mówię. Zaczyna się o północy. Przychodzą na nią nie tylko katolicy. Nasi parafianie zapraszają wtedy swoich sąsiadów- buddystów, muzułmanów. Ci przychodzą, wszak mieszkają obok siebie, razem pracują. Po mszy jest zaś wspólna zabawa ze Świętym Mikołajem na placu przykościelnym, obdarowywanie prezentami.

Król to ma klawe życie

Największym szacunkiem w Tajlandii cieszy się jednak król. Za jego obrazę można trafić na długie lata do więzienia. - Dwa razy dziennie, o godzinie 8 i 18, grany jest w każdej miejscowości hymn na cześć króla, który według mieszkańców ma przymioty boskie - mówi ojciec Honorat. - Są specjalne głośniki, zamontowane w centralnych częściach miejscowości i z nich płynie muzyka. Czasem dochodziło do dziwnych dla nas sytuacji. Rozlegał się hymn, zamierało życie, ktoś się kąpał, więc stawał na baczność w wodzie, ludzie zatrzymywali się na ulicy, choć w Bangkoku nie było to raczej możliwe. Wszyscy jak na komendę stawali na baczność.

Duchy wzbudzają dreszcze

Tajowie wielbią króla, ale panicznie boją się duchów. Boją się przez całe życie. Czują przed nimi lęk. - Kiedy ktoś wspomni o duchach, to zaczynają czuć obawę - mówi zakonnik. - Przed każdym domem jest specjalna kapliczka dedykowana duchom. W tej kapliczce każdego ranka zostawiane są dary żywnościowe na ich przebłaganie, zaś sami zabezpieczają się przed wpływem złych duchów nosząc na sobie specjalne amulety, albo proszą buddyjskich mnichów o zrobienie im na ciele tatuaży, które także mają chronić. Jednocześnie domownicy proszą duchy, aby dały im w ciągu dnia spokój. Jeśli para bierze w kościele ślub to potem, już w domu weselnym, jest druga, wynikająca z tradycji, ceremonia mająca ochronić młodą parę przed złymi duchami. Ma to bogatą formę. Do strojów młodych wiązane są nici, mające utrudnić dostęp złych duchów na początku wspólnej drogi przez życie.

Szczur, pies na obiad? Czemu nie!

Ojciec Honorat przyznaje, że jadł w Tajlandii szczura, jadł też psa.

- To naturalne w tamtejszej, bardzo bogatej, chyba najbardziej pikantnej na świecie, kuchni - przyznaje. - Wiedziałem, że jem szczura, bo wcześniej mi o tym mówiono. Miejscowi jedzą też, przyrządzane na różne możliwe sposoby, insekty. Alkohol? Tak, piją piwo, ale głównie wieczorem. Od mocniejszych trunków nie stronią, ale problemu upijania się nie ma. Powszechne jest jedzenie na ulicy. Często ktoś się dosiada.

Rozwydrzone małpy

Podczas pobytu na misjach ogromne kłopoty sprawiały zakonnikom mały.

- To były, mające tak około 50 centymetrów, makaki - mówi ojciec Honorat. - W porze roku, kiedy było mniej pożywienia, potrafiły się zakraść do naszej kuchni i totalnie ją zdemolować. Z krokodylami, których w Tajlandii jest chyba najwięcej na świecie, większych problemów nie było, bo są zamknięte w rezerwatach. Raz był problem, przyznaje. Podczas powodzi wiele z nich uciekło i wtedy były nawet nagrody za złapanie ich.

Polacy w Tajlandii

Podczas mojej pięcioletniej posługi w tym kraju sporadycznie spotykałem Polaków - przypomina sobie ojciec Honorat. - Bodajże ze dwa razy mnie odwiedzili . Byli jednak przelotem. Zatrzymali się i dalej szukali przygód. Raz do roku organizowałem jednak w Bangkoku spotkanie opłatkowe dla Polonii. Przychodziło około 40 osób. Z reguły były to mieszane małżeństwa. Najczęściej mąż to Polak, żona Tajka.

Podczas pobytu w Azji ojciec Honorat mógł przyjechać do Polski jedynie raz na dwa lata. Wybierał lato, które jest u nas chłodniejsze niż tajska zima.

Chodzenie, to pocenie się

Zakonnik przyznaje, że Tajowie zauroczyli go swoim podejściem do codziennego życia. - Tam nie ma czegoś takiego, jak wyścig szczurów - mówi. - Oni żyją tak, żeby życie było jak najmniej skomplikowane, żeby nie było wyczuwalnej gonitwy. Nie martwią się przyszłością. Ważne, aby było jedzenie i pogoda. Może dlatego nie targają nimi stresy, depresja, czy choroby serca? Dla nich ważny jest dom, ale dom jako wspólnota, nie jako budowla. Są też niezwykle towarzyscy. Spotykają się przed domem, przy ulicy, ze znajomymi. Kiedy jest mecz wystawiają telewizory. I jeszcze jedno, są praktyczni. Wie pan, że nie lubią chodzić pieszo. Dlaczego? Bo jak chodzą, to się pocą.

Tajlandia to część tożsamości

- Chciałbym tam wrócić - przyznaje ojciec Honorat. - Żyję tęsknotą, ale to przecież część mojej tożsamości. Najbardziej chciałbym dalej pracować w hospicjum. Nie wiem jednak, jak dalej potoczy się moje zakonne życie, czy będzie to możliwe. Cóż, będzie jak Bóg da.

Ojciec Honorat Ćwikła

Święcenia kapłańskie przyjął w 2001 roku. - Po raz pierwszy myślenie o tym, aby pójść do zakonu pojawiło się podczas pieszej pielgrzymki zamojskiej na Jasną Górę. Pochodzę spod Biłgoraja, dlatego szedłem z zamojską. Skończyła się pielgrzymka i myślenie ulatywało. W maturalnej klasie myślenie wróciło mocniej. Na studniówkę poszedłem jednak z dziewczyną, która była ze środowiska punków. Przyszła w glanach, miała dziewięć kolczyków. Potem jednak pojechałem na wielkopostne rekolekcje do Kalwarii Zebrzydowskiej. Zaraz był Wielki Tydzień. To był ten czas, który mną wstrząsnął. Wiedziałem, że już z tej drogi nie zawrócę. Rodzicom powiedziałem dzień przed wyjazdem do postulatu. W rodzinie był pogrzeb i ojciec rzekł "Tu pogrzeb, a drugi idzie do zakonu". Takie miałem wejście w życie zakonne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki