Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

14-letnia łodzianka ratowała rannych w Powstaniu Warszawskim

Paweł Patora
Prof. Skowrońska była sanitariuszką podczas powstania
Prof. Skowrońska była sanitariuszką podczas powstania Jakub Pokora
Z prof. Aleksandrą Skowrońską, byłą pracownicą Centrum Badań Molekularnych i Makromolekularnych PAN, łodzianką odznaczoną Krzyżem Powstania Warszawskiego, rozmawia Paweł Patora.

Jak to się stało, że Pani, łodzianka od urodzenia, wzięła udział w Powstaniu Warszawskim?
W grudniu 1939 roku lub w styczniu 1940 Niemcy wysiedlili nas z domu przy ul. Tylnej 1, gdzie mieszkałam z mamą (ojca nie było - zmarł w listopadzie 1939 roku na zapalenie płuc, gdy zaziębił się wracając piechotą po obronie Warszawy). Miałam wtedy 10 lat. Później przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie mieszkała rodzina mojego ojca. Zamieszkaliśmy przy ul. Elektoralnej. Po skończeniu szkoły podstawowej uczęszczałam do Gimnazjum im. Słowackiego. Oficjalnie to była szkoła krawiecka, w której był realizowany program gimnazjum. Część zajęć odbywała się na kompletach w prywatnym mieszkaniu.

Nie miała Pani wątpliwości, czy należy wziąć udział w powstaniu?
Żadnych. To była naturalna konsekwencja tego, co robiłam wcześniej.

A co Pani robiła?
Zajmowałam się kolportażem Biuletynu Informacyjnego - podstawowej gazety Armii Krajowej. W czerwcu 1943 r. trochę starsza kuzynka zaproponowała mi żebym wstąpiła do Szarych Szeregów. I oczywiście wstąpiłam. Byłam wychowana w duchu głębokiego patriotyzmu.

Podczas powstania potrzebne były inne umiejętności, niż roznoszenie gazetek…
W końcu stycznia 1944 r. starszy kolega zapytał mnie, czy nie zechciałabym być sanitariuszką. Mówił, że sanitariuszki są potrzebne, bo niedługo będzie powstanie. Zgodziłam się i przeszłam kurs sanitarny. Prowadziła go Zofia Straszewicz, która zdążyła ukończyć dwa lata szkoły Zaorskiego, a więc prawie studiów medycznych. Uczyła nas m.in. robić zastrzyki, opatrunki wszędzie - na głowie, ręce, nodze itd. oraz udzielać pierwszej pomocy.

Jak dla Pani rozpoczęło się powstanie?
Najpierw był alarm 18 lipca. Powiedziałam mamie, że idę na powstanie. Mama: "Czyś ty zwariowała? Gdzie? Nie ma mowy!" Nigdzie nie ruszysz się z domu. Ja oczywiście w płacz. Powiedziałam, że i tak ucieknę, gdyż byłoby hańbą nie stawić się, bo przecież na mnie czekają. Mam wielki szacunek dla mojej matki, że w końcu się zgodziła. Wyszłam wycałowana przez nią. Pamiętam, że powiedziała na pożegnanie: "Błagam cię dziecko, wróć cała do domu." Ja na to: "Mamo, przecież to najwyżej trzy dni będzie trwało." No i wróciłam tego samego dnia, bo alarm odwołano.

Ale później był następny…
Miałam być 1 sierpnia o wpół do piątej na rogu Wawelskiej i alei Niepodległości. Tam stały bloki. Przez dziedziniec między nimi można było przejść na ul. Lekarską do punktu sanitarnego zorganizowanego przez dra Justyna (to pseudonim prof. Władysława Orłowskiego, wybitnego urologa) i Zofię Straszewicz. W sąsiednim bloku na II piętrze był mały punkt sanitarny, do którego ja trafiłam. To były punkty II Batalionu Szturmowego "Odwet". Wiedziałam, że zadaniem naszego batalionu był atak od Wawelskiej, natomiast batalion "Baszta" miał atakować od strony Mokotowa. My, zgodnie z planem, wyszłyśmy na Pole Mokotowskie - sześć sanitariuszek z dwojgiem noszy. Zobaczyłyśmy, że jest tylko mały oddział chłopców przesuwających się w stronę Pola Mokotowskiego. Tylko część chłopców poszła do ataku, bo do naszego oddziału nie dostarczono broni. Była ogromna strzelanina i po pół godzinie w strachu wracałyśmy do punktu sanitarnego. Spośród chłopców, którzy poszli walczyć, niektórzy zginęli, inni dostali się na drugą stronę i podobno później walczyli w Baszcie.

Jak potoczyły się dla Pani następne dni powstania?
Byliśmy otoczeni przez Niemców, jeździły wozy pancerne, a Niemcy strzelali już na hurra, nawet do piwnic… Siedziałyśmy w punkcie sanitarnym kilka dni. Prowiant dostarczali nam okoliczni mieszkańcy. Także udostępniali nam mieszkania na noclegi. 5 sierpnia z potwornymi krzykami w języku rosyjskim lub ukraińskim pojawił się jakiś oddział pułku RONA. Mnie i trzy moje koleżanki ustawili koło siatki ogrodzeniowej, podnieśli karabiny i pytają, gdzie są mężczyźni. Mówimy, że nie ma tu mężczyzn. Oni na to, że nas rozstrzelają, jeśli nie powiemy. My nadal, że nic nie wiemy. Wtedy opuścili broń i zaczęli nas rabować. Mnie zabrali zegarek i pierścionek. Później chodzili do mieszkań i rabowali. Chłopców i mężczyzn traktowali strasznie - jednych zabijali, innych wywozili do obozów.

I dowództwo oddziału nie reagowało?
Podporucznik Roman, który był naszym dowódcą zdecydował o przeprowadzeniu nas na politechnikę, która była w rękach powstańców. 6 sierpnia, gdy już było ciemno, szedł dość duży oddział. W ciągu następnych dwóch dni przeszli wszyscy z wyjątkiem rannych. Mieliśmy tylko kilka granatów i pistoletów. Gdyby Niemcy nas zaatakowali, nie byłoby czym się bronić. Co gorsza, tam były ogródki działkowe, więc kapusta, pomidory i inne rośliny chrzęściły pod nogami. Niemcy co jakiś czas włączali reflektory. Trzeba było zatrzymywać się i czekać, aż reflektor się przekręci. Kilka razy padaliśmy i czołgaliśmy się. No, ale szczęśliwie dobrnęliśmy do barykady przy ul. Śniadeckich. Tam mogliśmy się umyć i napić czegoś ciepłego.
I zapewne było już bezpieczniej… Dla nas tam po prostu była Polska - dostaliśmy chorągwie, opaski, legitymacje… Cieszyliśmy się, że jesteśmy w wolnej Polsce, ale łatwo nie było.
Dlaczego?
Dostaliśmy przydział do budynku Wydziału Architektury przy Lwowskiej 12. Tam był już batalion GOLSKI. Warunki były trudne. Z naszego batalionu "Odwet" zostało tam przetransportowanych tylko około 200 żołnierzy oraz 60 sanitariuszek i łączniczek. I z bardzo małą ilością broni. GOLSKI nas traktował jako zło konieczne.

Czy jako sanitariuszka miała Pani wtedy dużo pracy?
Tak, podobnie jak moje koleżanki, pracowałam nie tylko w punkcie sanitarnym, ale także w kuchni. Pełniłam też dyżury w pobliskiej klinice Sano. Później, gdy były zbombardowane kolejne apteki, to szłyśmy tam, żeby zdobyć jakieś lekarstwa, bo było coraz gorzej z zaopatrzeniem.

Czy miała Pani jakieś wieści od najbliższych?
Na drugi dzień po przejściu do architektury spotkałam na dziedzińcu moją bratową, która służyła w batalionie GOLSKI, mimo że była w ciąży.

A z mamą miała Pani kontakt?
Po dwóch czy trzech dniach pobytu na architekturze dostaliśmy przepustki zezwalające odwiedzić rodzinę. Zdecydowałam się pójść do domu. Doszłam do barykady przy alejach Jerozolimskich. Z dwóch stron byli Niemcy, a na ukos po drugiej stronie - polska barykada. Mówię moim kolegom, że chcę przejść, a oni, że mnie nie puszczą: - Widzisz, ile ludzi leży zabitych? Czy chcesz leżeć między nimi? A ja na to, że muszę do mamusi i pobiegłam. I o dziwo ani jednego strzału do mnie nie było. Do mamusi nie doszłam, bo w tej części dzielnicy byli już Niemcy. Dom był zburzony, a mamusię - jak się później dowiedziałam - wypędzili Ukraińcy; była postawiona do rozstrzelania, ale w końcu przeżyła i tylko została obrabowana. Nie mogąc pójść do domu, doszłam tylko do mojej ciotki, gdzie przeżyłam okropne bombardowanie.

Jak później wróciła Pani do oddziału?
Powrót na politechnikę był straszny. Nadlatywały bombowce, tu się paliło, tam się paliło… Gdy doszłam do barykady, było już lepiej. Łapaliśmy się za ręce i sporo osób trzymając się przebiegało przez aleje Jerozolimskie.

Pewnie najtrudniejsze dni miały dopiero nadejść…
Po 1 września, gdy padła Starówka, rannych, którzy przedostawali się kanałami na naszą stronę, transportowano do Kruczej i stamtąd trzeba było ich odbierać. Byłam na czterech takich patrolach. Chodziłyśmy czwórkami. Rannych dostarczałyśmy do szpitali. Widok ludzi wychodzących z kanałów był straszny. Później zaczęło się bardzo poważne, systematyczne bombardowanie Śródmieścia. Były tak zwane szafy, czyli pociski z granatników, które rozpryskiwały się na setki kawałków. I była jeszcze "gruba berta", czyli największe działo. Wystrzelone z niego pociski niszczyły wszystko, nawet piwnice. Po bombardowaniach chodziłyśmy wyciągać rannych. Pamiętam straszny moment. Widziałyśmy włosy kobiety, której nie mogłyśmy odkopać spod gruzów i rannego chłopca, który umarł nam w drodze do szpitala. Jego twarz widzę do dzisiaj. Jeszcze wcześniej był straszny nalot niemiecki.

Jak Pani, jako młodziutka dziewczyna, wytrzymała to wszystko?
Podczas jednego bombardowania był moment, że chciałam uciec. Pomyślałam jednak, że przecież mi nie wolno. Przemogłam się i zostałam. Na szczęście akurat tam bomba nie upadła. Innym razem w bombardowaniu zginęły dwie koleżanki stojące obok mnie. Gdy nasiliły się bombardowania, szpital przenieśli do piwnicy. Miałam tam ze trzy razy dyżur - coś potwornego. Przy świecach, bez wody, chorzy razem, kobiety obok mężczyzn, smród, ropa, brudne opatrunki, wszawica. Ale była sala operacyjna oraz wspaniali chirurdzy - profesor Stefanowski i późniejszy profesor Dega. Także siostry były znakomite. Dzięki nim wiele osób przeżyło. Ciekawe, że między domami przechodziło się tam piwnicami. Tak chodziłam do rannych. W piwnicach byli stłoczeni mieszkańcy Warszawy - bez jedzenia, ze świecami, z małymi płaczącymi dziećmi. Ludność cywilna to są wielcy, chociaż cisi bohaterowie tego powstania.

Kiedy skończyło się ono dla Pani?
Dzięki pomocy dobrych ludzi i odrobinie szczęścia, udało mi się wydostać, wraz z bratową, razem z ludnością cywilną. 6 października opuściłam Warszawę. Przez 38 godzin jechaliśmy na stojąco w bydlęcym wagonie. Gdy pociąg stawał w lesie, baliśmy się, że nas rozstrzelają. Na jednej ze stacji przypadkiem stał ojciec mojej bratowej. Krzyknął, że moja mama żyje i żebyśmy jechały w góry do Wróblówki. To było miejsce naszych wakacyjnych wyjazdów. Z Kielc, gdzie wysadzono nas z pociągu, pojechałyśmy z bratową do Wróblówki. Tam była wielka radość ze spotkania. Później wraz z bliskimi wróciłam do rodzinnej Łodzi.

Rozm. Paweł Patora

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki