18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zwiedził cały świat. Bo takie miał postanowienie noworoczne!

Joanna Barczykowska
Sławomir Muturi z Łodzi przez 13 lat odwiedził ponad 160 krajów. Na wizy i pieczątki potrzebował 11 paszportów. Dokument musiał wymieniać raz w roku.
Sławomir Muturi z Łodzi przez 13 lat odwiedził ponad 160 krajów. Na wizy i pieczątki potrzebował 11 paszportów. Dokument musiał wymieniać raz w roku. Krzysztof Szymczak
W 2000 roku postanowił zwiedzić cały świat. Dał sobie na to 13 lat. Udało mu się. Sławomir Muturi z Łodzi zwiedził w sumie 244 kraje świata. Dziś czuje się spełniony, ale już myśli o nowych postanowieniach noworocznych - pisze Joanna Barczykowska.

Co Pan będzie dziś robił?

Pewnie rachunek sumienia, tego co udało mi się w tym roku osiągnąć. A potem będę się bawił. W styczniu przyjdzie czas na nowe postanowienia noworoczne.

Czego może chcieć człowiek, który zwiedził cały świat?

Do wielu miejsc chciałbym powrócić. Chciałbym uczyć się języków, rozmawiając z ludźmi. Jeśli powstaną nowe kraje, to na pewno będę chciał je zobaczyć.

A ile jest krajów na świecie?

To trudne pytanie. Zacząłem je liczyć dopiero w 2000 roku, kiedy postanowiłem, że zobaczę je wszystkie. Wyszło mi wtedy 244. Oczywiście, postawiłem na opcję maksimum, bo terytoria zamorskie potraktowałem niezależnie od ich krajów, stwierdzając, że reprezentują zupełnie inną kulturę.

Skąd takie marzenie: żeby zwiedzić cały świat?

Od dziecka bardzo lubiłem podróżować. Jeszcze zanim nauczyłem się czytać, znałem już nazwy krajów. Praktycznie nauczyłem się czytać na atlasie geograficznym. Pamiętam, jak na początku lat 70. ubiegłego wieku zobaczyłem pierwszy w życiu atlas geograficzny w księgarni przy ul. Pabianickiej. Nie wiedziałem co to jest, ale od razu mnie zafascynował. Pamiętam, że był duży i bardzo kolorowy. Mama pokazała mi na jego kartkach Polskę i Kenię, z której pochodził mój ojciec. Z atlasem potrafiłem się godzinami zamykać w pokoju i ślęczałem nad jego kartkami. Na pamięć nauczyłem się wszystkich nazw państw i rzek. Uwielbiałem w tym atlasie rysować sobie trasy, które chciałbym zwiedzać. W dorosłym życiu wszystkie ważniejsze wybory życiowe podporządkowywałem podróżom. Dlatego zdecydowałem się na studia w handlu międzynarodowym. Potem poszedłem na prawo, żeby pracować w dyplomacji. W końcu zacząłem pracować w Organizacji Narodów Zjednoczonych, żeby móc dużo podróżować. Kiedy się ożeniłem, namówiłem żonę, żeby zaczęła pracować w liniach lotniczych. Dzięki temu mieliśmy bardzo tanie, a często nawet darmowe bilety. Jeździliśmy razem z dziećmi, np. do Brazylii czy Japonii. Lecieliśmy zawsze tam, gdzie były wolne miejsca. Mieliśmy szczęście, ale mu pomagaliśmy.

Kiedy podróże stały się dla Pana wyzwaniem i celem?

Kiedy w 2000 roku w mojej głowie pojawiło się marzenie zobaczenia całego świata, zrobiłem najpierw porządny rachunek sumienia. Wcześniej nigdy nie przyszło mi to do głowy. Pewnego dnia wziąłem do ręki gazetę "Financial Times", którą wtedy prenumerowałem i spojrzałem na ostatnią stronę, gdzie zawsze znajdują się informacje o prognozie pogody dla całego świata. Wtedy odhaczyłem sobie kraje, w których byłem i okazało się, że tego jest strasznie dużo, bo ponad 80. Stwierdziłem, że skoro byłem już w jednej trzeciej, bez planu, ładu i składu, to może uda mi się zobaczyć je wszystkie.

Cały czas wierzył Pan, że to się uda?

Tak i ani na chwilę nie zwątpiłem. W doraźnym życiu jestem strasznym bałaganiarzem i często się spóźniam. Natomiast jak sobie postawię jakiś dalekosiężny cel, to ja wiem, że go osiągnę. Staram się nie marzyć, tylko stawiać sobie cele.

Postanowienia noworoczne… Czy zawsze Pan je robi, czy 2000 rok i zmieniające się millennium, było pretekstem do wielkich planów?

Postanowienia noworoczne robię sobie co roku. Niekoniecznie 1 stycznia, ale zawsze na początku roku staram się postawić sobie cele na kolejny rok. Pod koniec roku podsumowuję, co udało mi się osiągnąć w minionym roku. Kiedyś pracowałem w dyplomacji w ONZ. Potem podjąłem decyzję o rzuceniu tej pracy, na czym mocno straciłem zawodowo. Bardzo zależało mi jednak na tym, żeby zrozumieć co to jest biznes. Jednym z celów był dla mnie zawsze rozwój zawodowy. Muszę przyznać jednak, że zawsze stawiam sobie małe, ale realne cele - na przykład zdobycie jakiegoś nowego, prestiżowego klienta, albo sprzedanie projektu większego niż ten, który do tej pory udało mi się zrealizować. Do 2000 roku stawiałem sobie cele raczej zawodowe. Potem coraz częściej dotyczyły właśnie podróży. Postanowiłem, że odwiedzę wszystkie kraje świata. Musiałem do tego dochodzić jednak małymi kroczkami, dlatego co roku czyniłem nowe postanowienia. Na przykład 1 stycznia mówiłem sobie, że w tym roku chcę odwiedzić co najmniej dziesięć nowych krajów.

Dlaczego na zwiedzenie świata dał Pan sobie tylko 13 lat?

W 2013 roku mój syn będzie zdawał maturę. Postanowiłem sobie, że wtedy przestanę pracować zawodowo i przejdę na wcześniejszą emeryturę. Chciałem zwiedzić cały świat przed emeryturą. W 2000 roku postanowiłem, że będę zwiedzał co roku dziesięć nowych krajów. Czasem tę liczbę sporo przekraczałem. W 2002 roku byłem w 26 nowych krajach. Stawiam sobie nowe cele, ale bardzo lubię je przekraczać, albo realizować szybciej. Na emeryturę przeszedłem już dwa lata temu.

Jak wyglądało planowanie podróży?

Za każdym razem sam wymyślałem trasy. Przykładowo leciałem do Libanu, stamtąd do Syrii i Jordanii, a potem wracałem do Polski. Innym razem poleciałem do Korei i Japonii. Kiedyś pojechaliśmy z rodziną samochodem na Bałkany i zwiedziliśmy Słowenię, Chorwację, Serbię i Czarnogórę. Moje trasy były zawsze bardzo spontaniczne i uzależnione od cen biletów lotniczych.

Miał Pan konkretny plan na całe 13 lat z wypisanymi krajami na każdy rok?

Nie. To często było zrządzenie przypadków. Kiedy pracowałem w konsultingu, mieliśmy biuro podróży, które obsługiwało nasze wyjazdy służbowe. Prosiłem często te dziewczyny o pomoc w znalezieniu lotów do moich prywatnych podróży. Wtedy one często otwierały oczy ze zdziwienia i patrzyły na mnie jak na wariata.

Dlaczego?

Bo prosiłem na przykład o znalezienie lotów w różnych częściach świata w tym samym czasie. Dałem im zawsze konkretne daty wylotu i powrotu, a potem mówiłem: - Daj mi bilet na Wyspy Samoa przez Fidżi, gdzie mogę lecieć przez Los Angeles albo Singapur. Jeśli nie to poproszę o bilet do Argentyny, a stamtąd do Chile i może jeszcze do Boliwii. Dziewczyny z biura czasem myślały, że chcę je poderwać i dlatego zawracam im głowę dziwnymi pomysłami. Miałem swoją listę i wiedziałem, że i tak do wszystkich krajów świata pojadę, dlatego kolejność była mi obojętna.

Dużo Pan podróżował jako dziecko?

Dużo i niedużo. Urodziłem się w Łodzi, skąd pochodziła moja mama i dziadkowie, ale mój ojciec był z Kenii, gdzie mieszkała część naszej rodziny. Tam jeździłem często na wakacje. Z rodzicami nie podróżowaliśmy jednak zbyt dużo na wakacje. Zanim skończyłem 18 lat, byłem w Tanzanii, która sąsiadowała z Kenią i w Egipcie, a w Europie pojechaliśmy do Niemiec. Tak naprawdę zacząłem podróżować, kiedy przyjechałem na studia do Polski. Do szkoły średniej chodziłem w Kenii, ale na studia wróciłem już do Polski. Myśląc o studiach miałem do wyboru uczelnie w Kenii, Indiach (wielu Kenijczyków jeździło wtedy do Indii), Stanach Zjednoczonych i w Polsce. USA pewnie gwarantowałyby mi wtedy lepszą edukację, ale ja o tym nie myślałem. W Stanach mógłbym studiować w Ohio, a stamtąd blisko jest jedynie do Kanady. Studia w Polsce otwierały przede mną całą Europę. Możliwość podróżowania była dla mnie ważnym czynnikiem. Zanim rozpocząłem studia, pojechałem z kolegami z Kenii do Szwecji zbierać truskawki. Zarobione pieniądze wydałem na bilet "interrail", na którym przez miesiąc mogłem podróżować po całej Europie. Wtedy miałem kenijski paszport, dzięki czemu do większości krajów Europy mogłem wjechać bez wizy. Robiłem tak co roku, inwestując w podróże zarobione na pracach sezonowych pieniądze. Dzięki temu w czasach studenckich zwiedziłem praktycznie wszystkie kraje Starego Kontynentu. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że dużo łatwiej było mi podróżować po Europie Zachodniej niż Wschodniej. Przyjeżdżając do Polski myślałem, że kraje wschodnie, np. Czechosłowacja, będą stały dla mnie otworem bez wizy. Wszędzie były komplikacje i bariery. Udało się wtedy załatwić wszystkie wizy.

A podróż życia? Ma Pan ją już za sobą, czy jeszcze na nią czeka?

Po trzecim roku studiów pojechałem w najdłuższą podróż swojego życia. Z dwoma kolegami z SGH postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do Kenii. Zrezygnowaliśmy jednak z samolotu i w Anglii kupiliśmy starego land rovera, którego sprowadziliśmy do Polski. Ta podroż trwała dziesięć miesięcy. Pojechaliśmy przez Austrię, do Włoch na Sycylię i statkiem do Tunezji. Stamtąd odbiliśmy na zachód do Algierii i środkiem Afryki jechaliśmy do Kenii przez Saharę. Dzięki tej podróży zwiedziłem 21 państw. W tą podróż pojechałem w 1989 roku. Potem już nigdy nie miałem czasu na tak długą podróż.

Nigdy się Pan nie bał zwiedzając świat? Jak się Panu udało zobaczyć Irak i Afganistan?

Przyznam, że te kraje odłożyłem sobie na trochę później, bo miałem nadzieję, że wojna się skończy i będzie bezpieczniej. Tak się jednak nie działo, a na liście miałem coraz mniej krajów do zwiedzenia. Zostało za to dużo kwiatków typu Somalia, Irak czy Afganistan. W wyjeździe do Iraku pomógł mi znajomy arabista. Dostałem zaproszenie od przedstawiciela irackiego rządu na uchodźstwie. Z wizą był duży problem. Bałem się pojechać do Bagdadu, dlatego poleciałem do Erbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. Tam po wojnie nie było śladu. Przyznam, że Irakijczycy byli zaskoczeni, że przyjechałem turystycznie, a nie jestem np. lekarzem, który przyjechał tu na misję wojskową. Irakijczycy są jednak jednymi z najgościnniejszych ludzi na świecie. Turyści jeszcze nie zdążyli ich zepsuć, dlatego wyjazd wspominam jako fantastyczny. Do Afganistanu pojechałem praktycznie na końcu mojej listy. Byłem w Kabulu. Mieszkałem tam w hostelu razem z żołnierzami amerykańskimi i brytyjskimi. Kiedyś w tym hostelu bywali turyści. Teraz turyści prawie tu nie docierają. Hostel pomógł mi znaleźć mieszkaniec Kabulu, którego poznałem w samolocie.

Jak się Pan przygotowuje do podróży?

Myślę, że nietypowo. Nigdy nic nie planuję i nie rezerwuję. Noclegów szukam zawsze po przylocie, korzystając z porad mieszkańców. Nigdy nie czytam przed podróżą i nie kupuję przewodników. Gdybym to robił, byłbym już tak naładowany wiedzą, że miałbym poczucie, że tego nie zobaczyłem, czy tam nie pojechałem. Zawsze robię sobie plan na następny dzień, ale już podczas podróży. Jestem jak biała kartka i chłonę to, co się dzieje.

Udało się Panu zwiedzić wszystkie kraje świata. Gdzie było najtrudniej?

Największe problemy miałem z Gwineą Równikową. Na liście zostało mi już mało krajów do zwiedzenia. Kilkanaście razy próbowałem zdobyć wizę do Gwinei Równikowej. Starałem się o nią m.in. w ambasadzie w Anglii, Brukseli i Berlinie. Bezskutecznie. Cały czas mi odmawiano. W końcu na liście zostały mi tylko trzy kraje: Somalia, Afganistan i Gwinea Równikowa. Zwiedziłem Somalię i Afganistan, a została mi tylko ta nieszczęsna Gwinea. Musiałem coś zrobić, żeby mi się udało, a w Europie mi odmawiano. Pojechałem do Etiopii, gdzie jest ambasada Gwinei Równikowej. Zabrałem ze sobą kenijski paszport, bo oprócz polskiego miałem zawsze kenijskie obywatelstwo. Chciałem porozmawiać z ambasadorem. Robili mi trudności, ale w końcu umówiono mnie na wizytę. Wiedziałem, że to jest moja ostatnia szansa. Zacząłem z nim rozmawiać po hiszpańsku, bo Gwinea to była kolonia hiszpańska. On nagle płynnie przeszedł na francuski, więc ja też. Na rozmowę zabrałem jeszcze moją żonę, która jest blondynką, żeby mi dodała prestiżu. Moja żona też zaczęła mówić po francusku, a ambasador w końcu zaczął do nas mówić po rosyjsku. Okazało się, że ambasador studiował w Rosji i tym rosyjskim go ujęliśmy. Dał mi wizę i poleciałem do Gwinei. W Gwinei jako turysta byłem jeszcze większą atrakcją niż w Iraku. Wszyscy się dziwili, co ja tu robię. Gwinea od wielu lat jest zamknięta na cudzoziemców.

Pisał Pan dziennik albo pamiętnik ze swojej podróży?

Z każdego miejsca, miasteczka czy miasta wysyłałem pocztówki. To one są formą dziennika, bo na odwrocie zawsze zapisywałem swoje wspomnienia z danego miejsca. Wysyłałem pocztówki do rodziny, ale też przede wszystkim do siebie. Jestem chyba jedynym wariatem na świecie, który wysłał do siebie kilkaset pocztówek. Mam je poukładane w kilkudziesięciu albumach.

Jakie postanowienie ma Pan na 2013 rok?

Chciałbym uczyć się języków i mieć czas, żeby mieszkać na świecie, a nie tylko go zwiedzać. Chciałbym zamieszkać na trochę w Gwatemali. Bardzo mi się podobała.
Rozmawiała Joanna Barczykowska

Damy ci więcej - zarejestruj się!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki