18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Blue Cafe: Show-business nie jest dla słabych [WYWIAD]

Dariusz Pawłowski
Paweł Rurak-Sokal i Dominika Gawęda
Paweł Rurak-Sokal i Dominika Gawęda Grzegorz Gałasiński
Z Dominiką Gawędą i Pawłem Rurakiem-Sokalem z zespołu Blue Cafe rozmawia Dariusz Pawłowski:

W czwartek, 14 lutego, w łódzkim klubie Scenografia zagracie specjalny koncert z okazji 15-lecia zespołu Blue Cafe. Szybko to minęło?
Paweł Rurak-Sokal: Szybko, ale pracowicie.

Blue Cafe to od początku był projekt przez ciebie przemyślany, z wyraźnym planem dojścia do tego miejsca, w którym dziś jesteście?
PRS: Tak, to wynikało z potrzeby duszy i serca. Byłem niespokojnym duchem, muzykiem filharmonii, przestało mi wystarczać granie i odtwarzanie klasyki, choć uwielbiam to robić. Postanowiłem więc zrobić coś własnego. I zdecydowałem się założyć zespół, ale inny niż te, które wtedy istniały. Dołożyłem do tradycyjnego składu sekcję instrumentów dętych i to się świetnie sprzedało, zarówno pod względem osobistym, duchowym, jak i czysto "kupieckim".

Wyróżniała was nie tylko sekcja dęta, ale też trochę inne podejście do aranżowania utworów...
PRS: Tak. Ja miałem takich mentorów jak Quincy Jones i James Brown i podobnie jak oni stosowałem aranże na bazie muzyki klasycznej. Pierwsze dwie nasze płyty są potwierdzeniem tego, że się to sprawdziło. A także fakt, że spełniło się moje marzenie i zespół Blue Cafe ciągle jest.

Spotykałeś się na początku z opiniami, że nie tędy droga?
PRS: Były opinie, że to się nie uda. Jeździłem od wytwórni do wytwórni i słyszałem: "Osiem osób na scenie? Niemożliwe, żeby to utrzymać". Odpowiadałem, że jednak zaryzykuję. To samo mówiono o muzyce: to się w Polsce nie sprzeda. Ja jednak twierdziłem, że może będzie inaczej. I postanowiłem zacząć od okopania się w Łodzi, czyli zadbać, aby łódzkie media dały nam jak największe wsparcie. To się sprawdziło i Blue Cafe zaczęło wychodzić w Polskę. A potem pierwszy Fryderyk oraz festiwale w Opolu potwierdziły, że to była słuszna droga i że malkontenci nie mieli racji.

Jak budowałeś skład Blue Cafe? Dlaczego znaleźli się w nim ci, a nie inni muzycy...
PRS: Na początku to były osoby niemalże z łapanki, nie wiedziałem, co oni grają. Pierwszy skład był w pewnym sensie trafiony, ale to nie był jeszcze ten skład, na którym mi zależało. Potrzebowałem muzyków z pasją, z charyzmą. Takich, którzy nawet jak nie będzie przez kilka pierwszych lat pieniędzy, to będą mieli co robić, a nie będą się tylko domagać, by im coś dać. Ci, którzy wymagali, odpadli bardzo szybko, zostali tylko ci, którzy zdecydowali się na ciężką pracę - próby były dwa razy dziennie, a jak był koncert raz w miesiącu, to było wielkie święto. To był jednak niesamowity czas i zostali ci, którym naprawdę najbardziej zależało.

Nadal tak dużo pracujecie?
PRS: Stwierdziłem kiedyś, że jeżeli zobaczę, iż muzyk wychodzi na scenę tylko dla pieniędzy, gra to samo po raz dziesiąty i tylko patrzy na zegarek, to ja mu podziękuję. Mnie się jeszcze nie zdarzyło tak potraktować występ, dla mnie to jest zawsze jak msza, ja po prostu znikam na te dwie godziny, dostając energię od zgromadzonych ludzi. W Blue Cafe nie zauważyłem, żeby ktoś miał występ gdzieś. Bardzo dbam o to, żeby muzycy szanowali swoją pracę, widownię, żeby nie było alkoholu przed koncertem. No i przede wszystkim ważne jest dbanie o siebie, bo czasy są dzisiaj takie, że trzeba dobrze wyglądać, bo porównania ze światem są bardzo duże.

Czyli także dbanie o zdrowie, o kondycję...
PRS: Tak jest. Cały zespół ma dwa razy w tygodniu ostre, kondycyjne zajęcia.

Buntują się?
PRS: Praca nad sobą to duży wysiłek, czasem się po prostu chce dłużej pospać. Ale żartów nie ma, bo zespół oprócz tego, że ma mieć fajną muzykę, musi też dobrze wyglądać.

Mocno się różnicie dziś od tego Blue Cafe, które zaczynało 15 lat temu...
PRS: Dzisiaj wszystko na świecie bardzo szybko poszło do przodu, poczynając od ubrań, a na komórkach kończąc. Jak zaczynałem, to jeszcze nie wiedziałem, co to jest komórka. Tak samo stało się z muzyką. Zostaną ci, którzy zachowają - mimo wszystko - siebie w tym wszystkim: U2, Sting i inni. Chciałem, żeby każda płyta Blue Cafe była inną szufladą, bo artystom bardzo łatwo przykleja się gębę, od której potem trudno się oderwać. Zawsze od tego uciekałem i dziś Blue Cafe jest takim dziwnym tworem, że może nagrać ostrą, taneczną płytę, ale też zagrać kameralny, akustyczny czy symfoniczny koncert.

O tym, jak brzmi Blue Cafe, decydują też wokalistki. Był inny zespół z Tatianą Okupnik, inny jest z Dominiką?
PRS: Tak. Przyznam jednak, że moja dusza i ekspansja kompozytora ożyły, jak przyszła Dominika. Ta dziewczyna ma niezwykłe możliwości wokalne, ma też w swoim śpiewaniu mnóstwo barw, potrafi interpretować, a to dla kompozytora duża przyjemność. Jako ciekawostkę zdradzę, że Dominika potrafi świetnie naśladować różne głosy i doskonale sprawdziłaby się w dubbingu do filmu animowanego.

Dla ciebie, Dominiko, propozycja występowania w Blue Cafe to było wsiadanie do rozpędzonego pociągu. Bałaś się?
Dominika Gawęda: Byłam szczęśliwa, ponieważ marzyłam o tym całe życie. Dużo pracowałam, śpiewałam i gdy dostałam tę propozycję, wiedziałam, że spełnia się to, na co czekałam.

Czułaś presję? Wiedziałaś, że będą porównania z poprzedniczką?
DG: Oczywiście. W takiej sytuacji niemożliwe jest, żeby ich nie było. Ze strony nie tylko zespołu, ale przede wszystkim publiczności. W moim przypadku na szczęście szybko przyszła akceptacja. Pewnie dlatego, że rzeczywiście wniosłam do zespołu nową energię i że Paweł od początku doskonale mnie wyczuł i wiedział, jakie kompozycje powinny powstać. Pomogły też determinacja, wiara w siebie i wiara we mnie ze strony najbliższych i zespołu.

Mówiliśmy już o ciężkiej pracy zespołu. Poddajesz się temu trybowi?
DG: To jest praca codzienna, nie można odpuścić. Talent nie wystarcza, trzeba nieustannie nad sobą pracować. Mnie pomaga nie tylko praca nad głosem, ale także nad innymi zmysłami, rozwijanie wrażliwości.

Współpraca z Pawłem jest spokojna? Wyglądasz na osobę łagodną, ale ja w to do końca nie wierzę...
DG: (śmiech) Nie jestem do końca łagodna, bywam bardzo emocjonalna, ale się w ogóle nie kłócę. Nie lubię tego i jak cokolwiek się dzieje, staram się łagodzić sytuację. W zespole rozumiemy się doskonale. Żwawe dyskusje i burze mózgów istnieją, ale nie kłócimy się.
Paweł, jawisz się jako silna osobowość. Czy przez tych 15 lat miałeś chwile zwątpienia, załamania?
PRS: Nie. Jeśli już, to raczej chwile wściekłości i poczucia bezsilności w walce z wiatrakami. Ale jestem odporny, poza tym trenuję kung-fu, co w połączeniu z medytacją daje potworną siłę. Bo show--business nie jest dla słabych. Nigdy nie zwątpiłem w Blue Cafe, nawet jak odeszła wokalistka. Ja ciężko pracuję, sam sobie wysoko postawiłem poprzeczkę, bo wiem, o co gram. Dlatego nie lubię leni, obiboków i spóźnialskich. Jak ktoś tego nie wie, to taką postawę nazywa zamordyzmem.

Co jest w takim razie istotą?
PRS: Żeby odróżniać to, co ważne od tego, co nieważne. Żeby nie obrosnąć watą sukcesu, bo duża pokora czyni mistrza. Moim marzeniem jest to, żeby Blue Cafe było długo, żeby ten skład, który jest teraz, był cały czas i żeby muzycy mieli świadomość, że to jest ich życie. Piękniejszej planety nie znajdą, bo nie ma nic fajniejszego dla muzyka niż realizować swoją pasję i dostawać za to pieniądze.

Czujecie się czasem zmęczeni?
DG: Oczywiście, jesteśmy tylko ludźmi. Ale każdy z nas ma swój sposób regeneracji. Ja cały czas ćwiczę, wysiłek fizyczny mnie odpręża. Siłownia, basen, zajęcia taneczne, fitness, stretching, sauna, masaże... Mam dalej wymieniać?

Żadnych chwil nicnierobienia?
DG: Ja lubię moją pracę. Ale lubię też spacery, książki, filmy. Dużo gadam przez telefon, ale wiadomo - Gawęda, nazwisko zobowiązuje.

Co ciebie, Paweł, przez tych15 lat najbardziej zaskoczyło?
PRS: Sam siebie zaskoczyłem. Ale chyba najbardziej uderzyły mnie woda sodowa i zachłystywanie się sobą ludzi, których na swojej drodze spotkałem. To nie jest metoda na życie, bo konsekwencje są fatalne. Zaczynasz sobie tworzyć bożków, wydaje ci się, że jesteś wielki, a potem tym łatwiej spadasz.

Sukces to też okazja do poznania swoich przyjaciół...
PRS: Oczywiście. Sukces nie jest dla wszystkich, a zwłaszcza dla przyjaciół. Często oni tego nie unoszą. Miałem takie sytuacje, miałem też osobistych Judaszów. Zachłanność ludzka bywa porażająca...

Jesteście zjawiskiem dość osobnym. Czy także dlatego, że zostaliście w Łodzi?
PRS: Miałem wiele propozycji wyjazdu do Warszawy, ale jestem patriotą lokalnym. Tam jest Wersal, każdy chce tam być i zjeść okruchy z pańskiego stołu. Ale ja wolę być tutaj, ponieważ tutaj mam przyjaciół, tutaj się czuję bezpiecznie, tutaj nas wszyscy wspierali. Bycie tutaj daje pewną swobodę, nie musisz ciągle bywać na różnych eventach, bankietach i przyjęciach, gdzie przestajesz być muzykiem, a stajesz się celebrytą. My jesteśmy bandem, który gra, nie musimy pojawiać się w telewizyjnych show, by trwać.

Który koncert najbardziej został w pamięci?
PRS: Są takie koncerty, na których grasz, patrzysz na to wszystko co się dzieje, a potem płaczesz. Miałem taki koncert, kiedy mój ojciec umierał, a show-business ma gdzieś umieranie czyjegoś ojca. Przyjechałem do szpitala, zamknąłem mu oczy, a na dole czekał już samochód, który miał mnie zawieźć na koncert. Przed występem popatrzyłem w niebo, pogadaliśmy chwilę i powiedziałem mu: To dla ciebie, szkoda, że tak szybko zwiałeś. A przed sceną było 20 - 30 tysięcy ludzi, cudownie reagujących. To było niezwykłe.

A co cię śmieszy?
PRS: Głupcy mnie rozśmieszają.

To musisz się ciągle śmiać...
PRS: (śmiech) Rozśmieszają mnie te efemerydy, które są źle prowadzone i przepadają. Żal mi natomiast wartościowych tworów, które mogłyby funkcjonować wiele lat, ale nikogo dziś nie interesuje powolne budowanie wizerunku. Wszystko musi się odbywać szybko, szybko i... koniec.

I dzielimy się kasą... Co was inspiruje i daje energię?
PRS: Komponuję w nocy, kiedy już nawet koty śpią. Jestem sam z czymś, co mi daje pomysły. Jestem szczęśliwy, kiedy trenuję i medytuję. Uwielbiam moment po treningu, kiedy nagle więcej widzisz i wiesz.
DG: Inspiruję się codziennością, tym, co przynosi mi każdy dzień. Ale przede wszystkim inspiruję się muzyką. Bez niej moje życie nie miałoby sensu, a śpiew jest jak oddychanie.

Widzicie wielką zmianę w Blue Cafe od początków grupy?
PRS: Tak, szczególnie wizualną. Jak oglądam zdjęcia sprzed 15 lat, to nie mogę uwierzyć. Ale to jest efekt tego, o czym mówiłem, czyli faktu, że świat dziś się tak szybko zmienia.

A co się zmieniło "w środku"?
PRS: Jest chyba więcej świadomości przemijania. Niedawno się obudziłem z myślą, że ostatnie siedem lat po prostu uciekło. Było bardzo intensywne, pracowite, ale czas jest nieubłagany, pędzi. Dlatego muszę ciągle ostro pracować, by jeszcze dużo zrobić. Bo w tym jest sens.

Co jest cenne?
PRS: Blue Cafe, muzyka - wszystko się zgadza. Ale jeśli nie masz bliskich osób, które dają ci wsparcie, jest fatalnie. Ale jeśli jest Kamila Sowińska, nasz menedżer od samego początku, jeśli jest Dominika, niezwykle skromna oso-ba, i przyjaciele, którzy są, kiedy ich potrzebujesz, to znaczy, że nie schrzaniłeś tych piętnastu lat.

Jakie niespodzianki szykujecie w jubileuszowym roku?
PRS: Rozwijamy wizualną część naszych koncertów, dołączyły do zespołu cztery dziewczyny z grupy tanecznej. Świetnie odnajduje się w tym Dominika, bo to w Polsce jedyna wokalistka, która naprawdę tańczy na scenie. Szykujemy płytę akustyczną, prowadzone są rozmowy w sprawie gości, i jeśli się uda, będą to dwie postacie bardzo mocne z zachodniego show-businessu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki