Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nikołaj Kolada: nie będę uczył grać Szekspira w barchanowych majteczkach

Łukasz Kaczyński
Nikołaj Kolada
Nikołaj Kolada Greg Noowak/Teatr Jaracza w Łodzi
Mam takiego wymarzonego aktora. To Oleg Jagodin. To jest człowiek wyjątkowo skromny. Jeśli spotkasz go na ulicy, to nigdy nie pomyślisz, że to aktor. On przyjeżdża do teatru na rowerze, w czapce z nausznikami. No, taka sierota. Nikt na niego nie zwraca uwagi, ale gdy wychodzi na scenę to jest bogiem. Jeśli aktor zaczyna być zmanierowany, chodzi w białym szalu i gronostajach, to mnie jest smutno, bo z nim się już nic nie zrobi. O tym dlaczego dla aktorów jest tyranem i rodzicem, swym widzeniu teatru i pracy nad premierami w Teatrze im. S. Jaracza wybitny reżyser i dramatopisarz Nikołaj Kolada mówi Łukaszowi Kaczyńskiemu.

Musi być z Pana niezły wywrotowiec, jeśli profesorowie w Jekaterynburgu zabraniali chodzić swoim studentem na Pan spektakle.

Może przedstawię sytuację Kolada-Teatr. Mój prywatny teatr w Jekaterynburgu ma już jedenaście lat. W Jekaterynburgu mamy pięć prywatnych teatrów i dwadzieścia państwowych: dramatyczny, muzyczny, baletowy. Moskwa ma ich dwieście. Ale u nas takie proporcje są normalne (śmiech). Dowiedziałem się, że w Łodzi jest tylko jeden prywatny, Teatr Mały, i że nie najlepiej mu się wiedzie. Także naszemu teatrowi żyje się dość ciężko. O wynagrodzeniu aktorów decydują wpływy do kasy. Ale my bardzo wyróżniamy się na tle pozostałych teatrów. Nie kopiujemy scen państwowych, tylko staramy się znaleźć nowy język teatralny. To czasem budzi agresję ze strony pozostałych teatrów i nieraz publiczności, która jest przyzwyczajona do innego języka teatralnego. Na przykład w każdym spektaklu staramy się mieć na scenie coś naturalnego. Nie ma u nas butaforii, czyli rekwizytów naturalne rzeczy tylko imitujących. Gdy gramy "Rewizora" brud na scenie jest autentyczny, w "Królu Learze" jest na scenie bardzo duża ilość czerwonej farby. To coś, co zaskakuje publiczność przyzwyczajoną do innej estetyki. Siłą rzeczy niekiedy irytuje to nauczycieli owych studentów; nauczycieli, którzy nie są zbyt dobrymi aktorami, co przekłada się niestety także na styl ich pracy pedagogicznej. Nic dziwnego, że budzi się w nich zawiść. W Moskwie jest to samo, jak tylko jest jakiś nie najlepszy aktor, to od razu idzie uczyć do szkoły dramatycznej (śmiech).

No, ale w Jekaterynburgu Pan też pracuje jako pedagog.

Już dwadzieścia lat. I wypuściłem w świat kilkudziesięciu bardzo dobrych aktorów. Przepraszam za ten brak skromności, ale oglądający mnie studenci widzą spełnionego człowieka, któremu wiele się w życiu udało i układa. I to kopiują. Nawet w Łodzi znane są nazwiska moich uczniów. Bardzo dobrą reżyserką jest Małgorzata Bogajewska, która często pracuje ze studentami Szkoły Filmowej oraz w Teatrze imienia Jaracza. Tu także grana była sztuka mojego ucznia, Władimira Zujewa, "Osaczeni". Teraz reżyseruję sztukę swojej uczennicy "Marzenie Nataszy", a będzie ona też grana w Warszawie. To prawda, w moją stronę kierowano najgorsze uwagi i epitety, ale studenci przychodzili potajemnie. Tylko prosili, by nie mówić nic ich nauczycielom. To było bardzo zabawne. Ale co robić, tak to jest w teatrze. Ja nie będą nikogo uczył grać Szekspira w barchanowych majteczkach. A oni uczą właśnie tak.

O aktorach mówi Pan zawsze w ambiwalentny sposób: kocha ich i trzyma na dystans, jest rodzicem i tyranem jednocześnie. A jaki jest wymarzony aktor Nikołaja Kolady?

Mam takiego aktora. To Oleg Jagodin, który gra u mnie Chlestakowa w "Rewizorze", Arbienina w "Maskaradzie", ale też Hamleta i jeszcze w innych spektaklach. To jest człowiek wyjątkowo skromny. Jeśli spotkasz go na ulicy, to nigdy nie pomyślisz, że to aktor. On przyjeżdża do teatru na rowerze, w czapce z nausznikami. No, taka sierota (śmiech). Nikt na niego nie zwraca uwagi, ale gdy wychodzi na scenę to jest bogiem. Nie można oderwać oczu, gdyż on czci to, co mówił wielki Stanisławski: "Kochaj teatr w sobie, a nie siebie w teatrze". Jeśli aktor zaczyna być zmanierowany, chodzi w białym szalu i gronostajach, to mnie jest smutno, bo z nim się już nic nie zrobi.

Z dużymi nazwiskami pracował Pan w Moskwie...

Tak, przypominam sobie scenę, w której trzeba było wylać szklankę wody na drugiego aktora. I ja słyszę, że taki aktor tego nie zrobi, że ja mam wymyślić coś innego, bo to jest poniżające niby. Coś okropnego. Jagodin gdy gra Chlestakowa jest cały w brudzie, na stole leży arbuz (kosztuje 700 rubli), a on wysmarowuje go sobie na twarzy. To co, że jest brudny? Z aktorami, którzy mają siebie za wielkich, pracuje się bardzo ciężko. Kocham aktorów-artystów, którzy przede wszystkim lubią teatr. Lubię przyjść do mojego teatru i umyć w nim podłogę czy scenę. I to jest normalne, nie spycham tego na inne osoby. A przecież w sumie jestem gwiazdą, mam mnóstwo nagród, pracowałem w Teatrze Odeon w Paryżu, gdzie prowadziłem masterclass, wykładałem na Oxfordzie. Ale to nie ma znaczenia, bo liczy się skromność. Dlatego przepraszam, że tak nieskromnie mówię o sobie (śmiech). Po prostu nie lubię "aktorów aktorowiczów", którzy robią z siebie bóg wiadomo co. W tej chwili pracuje u mnie w teatrze trzydziestu pięciu aktorów, trzydziestu technicznych i żadnej gwiazdy. Wszyscy pracujemy na dobre imię sceny. I nie ma sytuacji, że mnie boli brzuch, głowa, dupa czy coś innego. Przychodzisz do pracy, to jesteś w pracy. Takich aktorów kocham, z którymi lekko się pracuje. Przecież teatr to radość. Jeśli zmienia się w katorgę, mękę, to nie ma to sensu. Nie ma nic gorszego niż próba, która jest katorgą. Lubię też pracować z aktorami, którzy wnoszą swoje pomysły. Przy "Babie Chanel" jest to bardzo radosne, gdy aktor coś wnosi. Mariusz Ostrowski zaproponował na przykład takie strzelanie z palca, tylko trzeba było to jeszcze podkręcić.

Praca w "Jaraczu" była więc katorgą czy radością?

No, były pewne problemy, ale już wszystko załatwione. W każdym spektaklu pojawiają się różne kwestie do wyjaśnienia. I wyjaśnione zostały. Bardzo jestem zadowolony z Agnieszki Skrzypczak, która gra w "Marzeniu Nataszy". To jest cudowna dziewczyna, idealna, tylko obawiam się, że może mało ludzi będzie przychodzić ją oglądać, bo jest jeszcze młoda i nie tak bardzo znana. Ale dziewczyna daje z siebie wszystko. Chłonie każde słowo, jakie się do niej mówi. To co robi i jak robi, to jest przepiękne. Kocha teatr, a przy tym jest tak skromną, tak miłą osobą.

Drugim spektaklem w "Jaraczu" jest Pana sztuka "Baba Chanel", którą w 2012 roku przygotował Teatr Wybrzeże z Gdańska.

Tam była ściśnięta w jednym akcie, my robimy ją w dwóch aktach i w autorskiej reżyserii. Temat jest bardzo na czasie: mamy starzejące się społeczeństwa, ale ci starsi ludzie wciąż mają swoje marzenia i chęć do życia. Mówi się, że zdrowe społeczeństwo można poznać po tym, jak obchodzi się z dziećmi i osobami starszymi. To jest sztuka bardzo śmieszna. Zawsze mówię, że widz przychodzi i płaci za bilet żeby się pośmiać, trochę popłakać, i więcej za nic. Nie chce za dużo myśleć. Teatr trwa już tysiące lat, więc za co płacą? Śmiech, śmiech, śmiech, potem trochę go mniej i - chwila zadumy, że w tym nic śmiesznego nie ma. W "Rewizorze" jest scena, gdzie mówi się, że nie ma co krzyczeć na lustro, jeśli widzimy w nim krzywą gębę. Po krzyku i śmiechu orientujemy się, że to nasze odbicie. Dlaczego więc się śmiejemy? Na początku pracy było jakieś niedowierzanie wśród aktorów, ale krok po kroku ruszyliśmy z tym. Najważniejsza jest w pracy z aktorami miłość i cierpliwość. Trzeba ich znosić ze stoickim spokojem (śmiech).

W lutym prowadził Pan warsztaty ze studentami w łódzkiej Szkole Filmowej.

Trzy lekcje po trzy godziny. Nie za wiele można zrobić. U mnie studenci przez pierwsze pół roku milczą na scenie. Przygotowują etiudy, ale nie rozmawiają. Nazywamy to etiudami na urodzenie słowa. W finale etiudy aktor może wypowiedzieć jedno słowo. Idea jest taka, by nauczyć ich cenić słowo. Iluż aktorów klepie tekst na scenie, on leci i leci, i nie ma żadnej wagi. Nam chodzi o to, by słowo było ważne, by miało swoje wymiary, było wręcz fizycznie. Przez następne pół roku moi studenci robią etiudy słowami. Przez kolejne pół roku robią rosyjską klasykę. Potem klasykę reszty świata. Taki system wydaje mi się prosty i skuteczny. Młodzież jest wszędzie taka sama. Niedorosła, nieopierzona jeszcze.

Czego można w takim razie wymagać od studenta aktorstwa?

Żeby był skromny, chciał pracować na scenie, lubił teatr bezwarunkowo i bezgranicznie. Tak jak ja go kocham. Żeby kopiował mnie (śmiech).

Ważne jest dla Pana, by aktor pracował na równi nad ciałem, jak i duchem. Jak więc tego ducha trenować?

Nie ma takich ćwiczeń. Po prostu trzeba z nimi dużo rozmawiać, pytać co dotąd przeczytali, jakie filmy widzieli, czym się interesują. Po to, by przekręcić im mózg w inną stronę. Jeżeli oglądają seriale, to trzeba ich pchnąć ku filmom Tarkowskiego. Jeśli oglądają komedie muzyczne, to trzeba pchnąć do teatru dramatycznego. Albo do mojego Kolada-Teatr. Trzeba wskazać priorytety i wyrobić nawyki. To przecież ludzie z różnych środowisk, także z prowincji. Jeszcze nie mają wyrobionego smaku. Ale smak musi się wytwarzać codziennie. I samemu też trzeba być otwartym na nich człowiekiem. I kluczowa tu sprawa: dyscyplina. W Rosji mówi się tak, że aktora, który nie gra danego dnia w spektaklu może usprawiedliwić tylko śmierć.

Mówił Pan o Stanisławskim. Jest Pan zwolennikiem jego metody? Obrosła wieloma teoriami, ale ostatnio rodzi się gdzieniegdzie pomysł powrotu do jej korzeni.

Wszystko stoi na systemie Stanisławskiego. Co innego, jak ze Stanisławskiego robi się ikonę i zaczyna ją całować. Nauka Stanisławskiego to jest nauka żywa. Jej sedno mówi o tym, że teatr dzieli się na dwie części: teatr żywy i martwy. Jeśli aktorzy z naszego "wybitnego" teatru akademickiego mówią, że chronią tradycję, to nie wierzę im. Ponieważ wydaje mi się, że tam popiół leży na scenie, a nie ma już ognia. A oni chodzą dookoła z karabinem i chronią ten popiół.

Dużo Pan jeździ i ogląda teatr także zachodni. Tam nie ma peruk i barchanowych majteczek, ale są projekcje, mikrofony, dużo wody na scenie. No i co rusz redaguje się sztuki dawnych autorów na nowo.

Ma pan na myśli ten "awangardowy" teatr. Też go nie lubię. Oczywiście, można sobie wszystko dopisać. Ale co ten dopisujący chce powiedzieć? Czechow i inni, oni przynajmniej coś mówili. I to niemało. A ty, mój dopisujący? Co ty, taki mały reżyser, z takim małym smaczkiem, możesz powiedzieć sali? Też robiłem "Wiśniowy sad", by uzmysłowić ludziom, co jest w tej scenie przyjazdu Raniewskiej. U mnie leje się wódka, Raniewska wchodzi i też zaczyna pić, tak po rosyjsku. I gdy widzi mamę, jej zachowanie staje się logiczne. Na scenie mamy setki gałązek, a na nich wiszą odwrócone plastykowe kubeczki. Cztery tysiące sztuk białych "kwiatków". Taki obraz można też często spotkać w rosyjskich lasach, bo ludzie przyjeżdżają, piją i zostawiają po sobie sporo śmieci. To jest taki współczesny Czechow: piją, piją, piją. Raniewska wychodzi i wiesza na gałązce pierścionek na pamiątkę Griszy, który się utopił. I to dla ludzi staje się nagle bardzo poważne. Ten związek między matką a dzieckiem. Myślę, że kiedyś przywiozę ten spektakl do Łodzi. Ale właśnie o takie otwarcie tekstu mi chodzi, a nie o granie go we współczesnej kuchni. To głupia współczesność, prymitywna.

***

Nikołaj Kolada
ur. 4 grudnia 1957 r. we wsi Priesnogorkowka, w Kazachstanie: aktor, reżyser i dramatopisarz, urodzony w rodzinie pracowników sowchozu. Autor 102 sztuk teatralnych wystawianych na scenach całej Europy. W Łodzi znane są realizacje "Merylin Mongoł", "Gąski", "Procy" (sztuka ta stała się dla niego furtką do sławy). W Jekaterynburgu prowadzi własny Kolada Teatr. Laureat m.in. Międzynarodowej Nagrody im. K. Stanisławskiego.

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki