Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pręgowski: Jestem zakochany w Pietrku! [WYWIAD]

Anna Gronczewska
Piotr Pręgowski
Piotr Pręgowski Jacek Poremba
Z Piotrem Pręgowskim, aktorem, rozmawia Anna Gronczewska.

Oglądamy już siódmy sezon serialu "Ranczo". Co sprawia, że cieszy się on niesłabnącą popularnością i sympatią widzów?
Myślę, że zasadne byłoby zapytać o to widzów. Można by uzyskać wtedy bardzo ciekawe odpowiedzi. My możemy się tylko cieszyć, że pośród tych licznych serialowych propozycji "Ranczo" ma tak liczną widownię. Ostatnie odcinki naszego serialu ogląda po sześć i pół miliona widzów. To bardzo miłe. Jesteśmy teraz na samej górze, skąd spoglądamy na innych i na widownię, która nas kocha i tam nas wyniosła. Wiem, że to są krótkie chwile. Jeszcze przez pewien czas będziemy siedzieć na górze, ogrzewać się słońcem, ale potem zejdziemy do ludu.

Wilkowyje to typowa polska wieś?
To wypadkowa różnych środowisk, ale okazuje się, że ludzie wszędzie są tacy sami. Tylko że jedni mieszkają w bloku, a inni w domku z podwórkiem i kurnikiem. Może powodem popularności serialu jest to, że poruszane są tematy uniwersalne?

A może ludzie oglądają "Ranczo", by pośmiać się z samych siebie?
To nie tak. Gdy się śmiejemy z kogoś pokazywanego w telewizji, nawet jeśli jesteśmy tacy sami albo nawet gorsi, to nam wydaje się, że jesteśmy lepsi. Kiedyś producent "Rancza" Maciej Strzembosz odpowiedział na pytanie, dlaczego ludzie lubią komedię, nawet jeśli nie jest ona najwyższych lotów. Okazuje się, że lubią ją, bo pozostawia człowieka w dobrym nastroju.

W "Ranczu" wielu widzów najbardziej bawią bywalcy wilkowyjskiej ławeczki...
Nie wiem, czy najbardziej... Tam jest chwila uśmiechu, ale też zadumy. Tak jak z dobrym obiadem: nie ma przesady.

Ale przyzna Pan, że zasiadające na ławeczce postacie są bardzo charakterystyczne?
Zgadza się, bo to rodzaj szopki. Wydawałoby się, że opowieść jest dosyć naiwna, a okazuje się, że widownia się do tego dostosowała. Potraktowała ten rodzaj opowieści jako konwencję. Patrząc na bywalców ławeczki, mam wrażenienie, że oglądam szopkę, tyle że aktorzy nie są z drewna, a z tzw. żywego planu. Chodzi o grę wyobraźni, prostotę przekazu.

W najnowszym sezonie serialu grany przez pana Patryk Pietrek ma kłopoty z odwiedzaniem kolegów z ławeczki. Jego tak toleracyjna jeszcze niedawno żona pokazała, że jednak potrafi wsadzić Pietrka pod pantofel...
No właśnie! Przeważnie faceci biorą żony, licząc, że się nie zmienią. Natomiast kobiety biorą mężów z nadzieją, że kiedyś ich zmienią. I na razie wygląda na to, że Jola próbuje dość mocno zmieniać Pietrka. Zobaczymy, jaki będzie tego efekt. Mogę tylko zapewnić, że mój bohater nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Bo bez Pietrka ławeczka nie byłaby już ławeczką?
Rzeczywiście w tej serii ma miejsce powrót do korzeni. Pietrek pojawia się na ławeczce nawet z dziećmi. Zamiast "mamrota" pije wodę mineralną, ale to też płyn.

Lubi Pan Patryka Pietrka?
Bardzo. Mogę nawet powiedzieć, że jestem w nim zakochany. Jestem z Pietrka bardzo dumny i szczęśliwy, że mogę go grać.

Wie Pan, że to jeden z ulubionych bohaterów widzów? Że najbardziej ich rozśmiesza?
Tego nie wiedziałem. Jestem komikiem, więc takie opinie sprawiają mi wielką radość.

Kiedy otrzymał Pan propozycję zagrania tej roli, liczył Pan, że widzowie tak polubią tę postać?
Muszę przyznać, że nie. Oferta zagrania w "Ranczu" była dosyć przypadkowa i dla mnie ratunkowa. Producent powiedział mi: "Wszystko jest już obsadzone, ale mamy rolę pijaczka. Może wziąłbyś ją na przetrwanie?". Wziąłem więc na przetrwanie Pietrka, a Pietrek wziął mnie.

Z każdą serią ta rola się rozrastała...
Tak, bo okazało się, że Pietrek kręci i widzów, i producentów. Poszedłem za tym instynktownie i dało to efekt, z którego teraz mogę się cieszyć. To strasznie miłe, że publiczność polubiła mnie i moją rolę. Można powiedzieć, że to spełnione marzenie.

Ma Pan pomysły na Pietrka, takie jak choćby dredy, farbowane włosy?
Przed każdą serią analizujemy, jak Pietrek powinien wyglądać tym razem. A że jest poszukującym artystą, nawet prymitywistą, więc co mogłoby być takiego, by publiczność otworzyła szerzej oczy, gdy zobaczy mnie następnym razem? I dlatego te pomysły.

Tak jak napis Ronaldynio na koszulce, w której w tej serii paraduje Pietrek?
Wymyśliłem ten napis, bo chciałem być tak samo skuteczny jak Ronaldo. Chciałem, by napis brzmiał Ronaldynia, ale reżyser zadecydował, że Ronaldynio.

Podobno w życiu prywatnym jest Pan bardzo pogodnym człowiekiem, który lubi komedie?
Rzeczywiście. Lubię tylko komedie. Nie przepadam za dramatami, bo nie lubię rozpaczy. Dramatów dostarcza nam na co dzień życie. Staram się dla siebie wybierać zawsze jakiś śmieszny kawałek. Może mnie z tym jest łatwiej stawiać czoła wyzwaniom?

Rozśmieszał Pan już kolegów i koleżanki w szkole...
Pozwalałem sobie nawet czasami na za wiele podczas lekcji. Kiedyś na mikołajki kupiłem koleżance w sklepie zoologicznym karalucha. Był piękny, duży, wielkości pudełka od zapałek. Powiedziałem, że tego karalucha przywiozłem z Japonii, że nie jest prawdziwy, a napędzany przez baterie. Koleżanka nosiła tego karalucha w torebce. W końcu zdechł. Wtedy powiedziałem jej, że baterie się wyczerpały. On był taki nieruchliwy, ruszał tylko wąsami. Koleżanka uwierzyła, że jest na baterie, bo takiego karalucha nie widziała. W to, że napędzają go baterie, uwierzyło pół klasy, bo przecież Japończycy nie takie rzeczy robią. Robiłem różne dowcipy. Kiedyś wyrzucano mnie za to z klasy, a dziś mi za to płacą.

Ale zanim to się stało, uprawiał Pan piłkę wodną, zapasy...
Rzeczywiście, uprawiałem piłkę wodną przez dwa lata. Chodziłem na pływalnię w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Piłka wodna jest dziwacznym sportem, ale dzięki niemu nauczyłem się dobrze pływać. Fajna przygoda. Gdy przychodziłem na piłkę wodną, spotykałem Ewę Błaszczyk, która trenowała skoki do wody. Ale oczywiście nie była wtedy aktorką.

A jak się stało, że tokarz został aktorem?
Rzeczywiście pierwszym, wyuczonym przeze mnie zawodem był tokarz. Potem zostałem technikiem obróbki skrawaniem. Jak mnie wyrzucą z telewizji, to znów zostanę tokarzem, wrócę do fabryki. Miałem staż w Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu. Przez trzy dni w tygodniu się uczyłem, a przez trzy następne - pracowałem. Taka to była szkoła. Tak więc aktorstwo było dla mnie czymś takim, jakby po katastrofie w Morzu Północnym ktoś wrzucił mi do wody koło ratunkowe. Miałem poczucie, że aktorstwo mnie wyratowało. Tokarstwo nie było moim marzeniem.

Początek w aktorstwie miał Pan dobry. Zagrał Pan - co prawda epizod - ale w kultowym teraz "Misiu" Stanisława Barei. Scena w barze przeszła do historii...
Wiem, że nie przejdę do historii tak jak Leonardo da Vinci, jak wielki poeta czy jakiś muzyk. Życie artysty z ekranu jest dużo krótsze. Ale jeśli w pokoleniu, w którym żyję, zostanie zapamiętana jakaś moja rola, jest to sukces. Nie tylko szczęście. Ja dziś "Misia" i tę scenę oglądam z dystansu. Widzę jakiegoś młodego, chudego człowieka. Patrzę na to z zaciekawieniem i zastanawiam się, co ludzi fascynuje w tej scenie, co ich bawi.

Potem zagrał Pan jedną z głównych ról w serialu "Zmiennnicy". Co się stało, gdy po nim znikął Pan na jakiś czas z ekranu?
Nie na jakiś czas, tylko na dwadzieścia lat! Nie wiem, dlaczego tak się stało. Powinienem po tych rolach tylko piąć się w górę. Jednak nie żałuję tych dwudziestu lat. Mogłem wtedy grać więcej, ale dziś byłbym taką zgraną szmatą, jak bardzo wytarty mop lub stara szczotka. A tak miałem przerwę, którą udało mi się przetrwać. I po niej w wieku, kiedy aktorzy o karierze nie myślą, udało mi się zrobić bardzo ciekawe rzeczy. Tak więc jeszcze wiele rzeczy przede mną.

Dla aktora nie może być nic gorszego jak czas, gdy przestaje dzwonić telefon. Jak udało się Panu przetrwać tych dwadzieścia lat?
Cierpienie ludziom nie jest obce. Cierpienia nie brakuje. Jakoś żyłem. Nie pracowałem w zawodzie, imałem się różnych zajęć. Nie warto ich wspominać. Było tego dużo i nie były to za ciekawe rzeczy. Miotałem się, ale pchałem tę moją codzienność do przodu. Tak bywa: mija pięć, dziesięć lat, nawet całe życie i nic się nie wydarza.

Pana uratowało "Ranczo"?
Nie, serial "Camera cafe". To był pojazd księżycowy. Ruszyłem nim w daleką podróż, która trwa do dzisiaj.

Pana miejsce na ziemi to dom na Kujawach?
To miejsce, gdzie z moją żoną Ewą Kuryłą, też aktorką, zarzuciliśmy kotwice i miło spędzamy czas. Mieszkamy na zupełnej wsi już 20 lat. Znamy ludzi, ich problemy, mamy przyjaciół. Czujemy się tam jak w większej rodzinie. Wszystko o sobie wiemy.

Czego Panu życzyć?
By ludzie na ziemi byli tak szczęśliwi jak ja!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki