Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pazura: Świat oszalał, czy ja zwariowałem?

rozm. Anna Gronczewska
Cezary Pazura
Cezary Pazura Grzegorz Mehring
Rozmowa z aktorem, Cezarym Pazurą.

Z przyjemnością przyjeżdża Pan do Łodzi?
Oczywiście! Poza tym jest to wielka odpowiedzialność, jeśli przyjeżdża się tutaj ze swoją pracą. Najbardziej na cenzurowanym jestem właśnie w Łodzi. Tutaj zaczynałem studia aktorskie, swoją pracę. Choć nie byłem nigdy na etacie w łódzkim teatrze, oprócz Teatru Studyjnego, gdzie z moim rokiem wystawialiśmy spektakl dyplomowy. Jednak gdy tu przyjeżdżam z występami, czuję taki lęk emocjonalny. W latach młodzieńczych Łódź kojarzyła mi się ze szkołą filmową, do której za pierwszym razem się nie dostałem, za drugim razem ledwo ledwo. Potem były cztery lata stresu, by jednak zostać tym aktorem. Gdzieś to zostało w środku. Ile razy przekraczam próg szkoły przy ulicy Targowej, jest to dla mnie duże przeżycie emocjonalne.

Niedaleko Łodzi znajduje się Niewiadów. To Pana mała ojczyzna?
Tak. W Niewiadowie spędziłem dzieciństwo, mieszkałem tam aż do matury. Te wszystkie stojące tam bloki to moje dzieciństwo. Dlatego nie rozumiem, czego chcą teraz młodzi ludzie od blokowisk. Dlaczego nagle zrobiły się siedliskiem zła? Ja mieszkałem w bloku i nie miało to na mnie później negatywnego wpływu.

Jakie było Pana dzieciństwo w tym blokowisku? Szalone?
Normalne. Normalnie chodziło się do szkoły, grało w piłkę. Czas wolny spędzało się raczej na marzeniach niż na czymś konkretnym. Choć w Niewiadowie działał klub zakładowy. Stał w nim stół do ping-ponga, do którego ciągle były kolejki. Szkoła, zwłaszcza w ferie, organizowała więcej rozrywek. Była sala gimnastyczna, można było się w niej wyszaleć. Pamiętam szał na grę w tenisa ziemnego, gdy sukcesy międzynarodowe zaczął odnosić Wojciech Fibak. Kort wymalowaliśmy sobie na asfalcie. Siatkę zrobiliśmy z jakiegoś sznurka. Graliśmy rakietami, które wycięliśmy na pracach ręcznych w szkole ze sklejki. Rączki oklejaliśmy taśmą izolacyjną... To był jakiś dramat. Teraz dzieci, młodzież mają dostęp do wszystkiego, rzeczywiście i wirtualnie. I dziwię się, że są jeszcze problemy wychowawcze. Myśmy sobie sami organizowali czas, rozrywki. Gdy jeden kolega miał gitarę, to wszyscy na tej gitarze uczyliśmy się grać. Inny kolega miał magnetofon kasetowy. Braliśmy ten magnetofon, siadaliśmy przy ognisku i słuchaliśmy The Police. To była wtedy nowość. Dziś wszyscy znają Stinga.

Podobno był Pan piłkarzem?
Piłkarzem był mój brat Radek! Ja byłem co najwyżej nieudanym piłkarzem. W szkole w Niewiadowie broniłem na bramce. Ale to były takie bramki do piłki ręcznej. A ja słabo rosłem... Gdy zapisałem się do trampkarzy w Stali Niewiadów, to siedziałem na ławce rezerwowych. Ale za to wszystkie swoje kompleksy leczyłem na młodszym bracie. Od maleńkości uczyłem go grać w piłkę. Kopał ją lewą, prawą nogą. Ten talent piłkarski miał olbrzymi. Zdecydował się na inną karierę, bo przemyślał pewne rzeczy. Kiedyś decydować się na karierę piłkarską było nie lada wyczynem. To była jedna wielka niewiadoma.

Ale chyba kariera aktorska nie jest lepsza niż piłkarska?
Pewnie, że tak. W ogóle życie to loteria. Jednak trzeba w coś wierzyć, zawsze mieć cel. Nie dopuszczałem do siebie innych myśli, bym nie został aktorem. Wyobrażałem sobie siebie na scenie. Zawsze byłem wygodnym chłopcem.

To znaczy?
Na przykład zostałem ministrantem, by nie chodzić do kościoła. Ministrant miał zawsze miejsce do siedzenia, nie stał w tłoku na pasterce. Wchodził do kościoła od strony zakrystii. Oczywiście mówię to pół żartem, pół serio... Ale pamiętam, kiedy pierwszy raz pojechałem z wycieczką do teatru. Godzina 19, a ci aktorzy wychodzą na scenę w pięknych stronach, pracują w ciepłym miejscu, grają dwie godziny i idą do domu. Jeszcze wszyscy im klaszczą i wszyscy ich znają. Pomyślałem, że to świetny zawód. O próbach, pracy nad rolą nie miałem pojęcia. Wielu ludzi dalej tego nie widzi. Wydaje im się, że wyjdzie człowiek na scenę, pogada dwie godziny i wszyscy go za to kochają. Tak oczywiście nie jest.

To prawda, że odbywała się "walka" o Pana duszę między biskupem a pierwszym sekretarzem partii?
Był taki rok, w klasie maturalnej, że zbiegły się dwie okoliczności. Musiałem prowadzić dużą akademię z okazji 1 Maja w kinie Włókniarz w Tomaszowie Mazowieckim. Byłem znanym w mieście konferansjerem. Prowadziłem m.in. dużo koncertów w szkole muzycznej. Po tej akademii zaproszono mnie na posiedzenie egzekutywy PZPR. Paluszkami i coca-colą zachęcano mnie do wstąpienia do partii. Nie skorzystałem z tej propozycji. W tym samym 1980 roku do naszej parafii w Ujeździe przyjechał biskup Józef Rozwadowski, ówczesny ordynariusz diecezji łódzkiej. Wygłosiłem wtedy płomienną mowę, którą w imieniu służby ołtarza kazał mi napisać ksiądz Henryk Linarcik. Byłem najstarszym ministrantem i ich prezesem. Napisałem rodzaj deklaracji, że my młodzi wszystko zmienimy, będziemy inaczej patrzeć na rzeczywistość, wiara jest nam potrzebna. Biskup, jako jedynego z ministrantów, zaprosił mnie na obiad na plebanię do księdza proboszcza. Biskup zapytał mnie, co będę robił w przyszłości. Odpowiedziałem, że się waham. Mówiłem trochę nieprawdy, bo zawsze chciałem być aktorem. Biskup zapytał mnie, czy nie pomyślałbym o wstąpieniu do seminarium, bo Kościołowi potrzeba takich młodych, prężnych ludzi, pięknie mówiących. Ale żeby być księdzem, trzeba mieć powołanie. Ja tego powołania chyba do końca nie miałem. Księdzem nie zostałem. Miałem powołanie do aktorstwa.

Pana droga do aktorstwa nie była łatwa...
Nie ma łatwych dróg. Teraz, jak się patrzy na to, człowiek myśli: Boże, ile ja przeszedłem! Gdy człowiek żyje z dnia na dzień, to tego nie odczuwa. To tak jak z lekturami w szkole. Na pierwszym roku w szkole teatralnej dali nam czterysta lektur. Pomyślałem, że niemożliwe, bym przeczytał czterysta książek, skoro rok ma 365 dni. A dało się przeczytać. Ja, gdy brałem się do czegoś, nie widziałem przeszkód, tylko cel, który miałem osiągnąć. Dzień po dniu dążyłem do tego celu.

Nie dostał się Pan za pierwszym razem do szkoły teatralnej. Zawalił się wtedy Panu świat?
Tak. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł robić co innego. Z drugiej strony, nie wiedziałem, co to jest aktorstwo. Dla mnie to była recytacja wierszy na akademiach. A aktorstwo to jednak co innego. Miałem więc zamieszane w głowie. Gdy za pierwszym razem nie dostałem się do szkoły filmowej w Łodzi, byłem zdziwiony. Miałem piątki w szkole, byłem dobrym uczniem. Wtedy jednak dostawało się jeszcze na egzaminach wstępnych punkty za pochodzenie, których ja nie dostałem. One zaważyły na wszystkim. Obliczyłem, że gdybym dostał dziewięć punktów za pochodzenie, to byłbym trzeci na liście przyjętych. A tak byłem drugi pod listą. Punktów nie dostałem, bo tata był inteligentem, a mieszkałem w małej miejscowości. Miałem kolegów z Warszawy, którzy dostawali punkty za pochodzenie, bo tata był krawcem. Takie punkty powinny dostawać dzieci z małych miejscowości. Tam też mogą żyć rodziny inteligenckie, ale dziecko nie ma takiego dostępu do teatru, kina, jaki mają dzieci z Warszawy czy Łodzi.

Jak przetrwał Pan kolejny rok do egzaminów do szkoły teatralnej?
W policealnym studium gastronomicznym w Tomaszowie Mazowieckim. Wspominam ten czas bardzo ciepło. Trafiali tam głównie chłopcy, którzy nie dostali się na studia. W gastronomiku chronili się przed wojskiem. Z drugiej strony, po tej szkole można było otrzymać papier, który w tamtych czasach wiele dawał. Powstawały prywatne restauracje, kawiarnie. By je prowadzić, trzeba było mieć uprawnienia gastronomiczne. Tak więc bardzo często ci bogaci ludzie brali wspólnika z papierem. Ja takim wspólnikiem nie zostałem, bo nie skończyłem tej szkoły. Ale gdybym nie dostał się do szkoły filmowej, to pewnie ukończyłbym gastronomik.

Po raz drugi zdawał Pan znów do łódzkiej szkoły filmowej...
Kończyłem II LO w Tomaszowie Mazowieckim. Dobrze się uczyłem, mogłem zostać lekarzem, prawnikiem, ale wymarzyłem sobie aktorstwo i szkołę filmową w Łodzi. Nie chciałem zdawać do innej. Rodzice powiedzieli, że jak mam studiować, to tylko w Łodzi. To była szkoła filmowa blisko domu. Tata przywoził mi do akademika jedzenie. Proszę nie zapominać, że to były czasy, gdy żywność była na kartki.

A gastronomia się Panu potem przydała?
Tylko na tyle, że nie poszedłem do wojska, które zabrałoby mi dwa lata z życia.

Jednak wojsko Pana nie ominęło...
No tak. Do wojska wzięto dwa roczniki absolwentów szkół teatralnych. Potem prof. Jerzy Trela, który był posłem na Sejm, doprowadził do wycofania tego przepisu. A wprowadzono go po tym, gdy mój rocznik łódzkiej szkoły wygrał w 1985 roku międzynarodowy festiwal teatralny we Francji. Wystąpiliśmy ze spektaklem Adama Hanuszkiewicza "Maria i Woyzek". Dostaliśmy zaproszenia z całego świata. Władze bały się, że zostaniemy za granicą i damy zły przykład. Dano nam więc bilety do wojska i w ten sposób rozbili nasz spektakl.

Fajnie było w tym wojsku?
Z perspektywy lat to się nawet miło ten czas wspomina. Wszystko da się przeżyć. Wojsko nie jest jednak dla mnie, do niczego nie było mi potrzebne. Jestem od początku życia zdyscyplinowany. Codziennie wstawałem o 5.30, by dojechać do szkoły w Tomaszowie. Mnie wojsko nie było potrzebne, by się czegoś nauczyć. Wszystkiego nauczył mnie dom, tata z mamą. Uważam jednak, że w tych czasach, kompletnego przewartościowania, gdy młodzieży wolno wszystko, to każdy młody mężczyzna powinien iść na rok do wojska.

Można powiedzieć, że wciągnął Pana kabaret, komedia?
Tak się potoczyło życie. Ale ono toczy się dalej. Nie jest łatwo być aktorem komediowym. Trzeba rozśmieszyć publiczność, nawet jeśli tobie nie jest do śmiechu. To najtrudniejsze.

Jeździ Pan po Polsce z występami kabaretowymi?
Tak. Nawet przygotowuję teraz nowy program. Będzie w nim trochę o mediach, o naszym życiu. Będzie zaczynał się od pytania: Czy świat oszalał, czy ja zwariowałem?

Poczuł Pan złą stronę popularności?
Miałem szczęście żyć w poprzednich czasach, za komuny. Potem widziałem całą transformację. Z wiekiem przychodzi pewien rodzaj refleksji, że jednak twój świat odchodzi razem z tobą. Nie mówię, że się starzeje. Gdy rozmawiałem z Hanką Bielicką, to ona martwiła się tylko o jedną rzecz, że... nie umrze. To jej spędzało sen z powiek. Nie żyli już jej przyjaciele, to młode pokolenie było dla niej jak ludzie z kosmosu. Nie rozumiała naszych telefonów, komputerów. On była z innego świata - z kwiatami, balami, bez telewizji. Teraz wokół jest tyle bylejakości i wszystkiemu nadaje się rangę. Wystarczy pojawić się w telewizji, zapowiadać pogodę, podawać wiadomości sportowe i dostaje się za to nagrodę. Za to, że mówi się dobrze po polsku? Bez przesady... Wszystko pochłonęła telewizja, która nigdy nie stanowiła wartości. Wartością było zawsze kino.

Standardem dla wielu aktorów jest występ w serialu...
Kiedyś to był wstyd... Teraz do tego wszyscy się garną.

Nie dał się Pan skusić na rolę w takim serialu?
Miałem propozycje. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, że odmówiłem. Serial jest rodzajem stałej pracy. W tych trudnych czasach to bardzo ważne. Trzeba z czegoś się utrzymać. Aktor jest od tego, by grać. Jeśli 80 procent działań aktorskich to granie w serialach, to dlaczego ludzie mają w nich nie grać?Jeżeli odmówią, zagrają w nim amatorzy.

Szykuje Pan nowy film?
Będę producentem komedii romantycznej, choć może to nie do końca komedia romantyczna.

Lepiej czuje się pan w roli aktora czy reżysera?
Spróbowałem reżyserii i mam mieszane uczucia. Fajnie się to robi, ale ocena krytyki, ta nagonka to strasznie żałosne. Dlaczego mam się znów wystawiać na coś takiego. Ja już nic nie muszę.

Jak Marek Kondrat?
Tak. Gdyby każdy z polskich aktorów miał alternatywę finansową to wszyscy odeszliby z zawodu. Takie mamy podłe czasy. Marek powiedział to pięknie w jednym z wywiadów. Codziennie musisz komuś kogo nie znasz coś udowadniać. On nie miał na to ochoty. Ja też słyszę: Gdyby zagrał pan w czymś poważnym to pokazałby pan, że umie! Ale ja nie muszę niczego pokazywać. Może nikt nie chce mnie oglądać w poważnych rzeczach. Chcą Pazurę śmiesznego, to niech go mają!

Spełniły się marzenia małego Czarka z Niewiadowa?
Tak, nawet z nadwyżką. Jestem Panu Bogu za to bardzo wdzięczny. Dla mnie największym bonusem jest to, że nie tylko ja znam tych aktorów, których znałem w telewizji, ale i oni mnie znają. Są moimi przyjaciółmi, kolegami. Gdy siedzi się przy jednym stole z Danielem Olbrychskim i on wie kim jestem, ceni mnie. To fantastyczne...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki