Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urszula Dudziak: Mamie zawdzięczam radość życia

Joanna Leszczyńska
Urszula Dudziak
Urszula Dudziak Grzegorz Gałasiński
Macierzyństwo to wielka odpowiedzialność. Najważniejsze jest, by nie zrobić dziecku krzywdy, nie podciąć mu skrzydeł i pomóc mu odnaleźć siebie w życiu. Z Urszulą Dudziak, znakomitą wokalistką jazzową, rozmawia Joanna Leszczyńska.

Jaka jest najpiękniejsza piosenka o matce?
"Serce matki" Fogga.

Ta piosenka nie jest w Pani estetyce...
Tak, ona absolutnie nie leży w mojej stylistyce. Oczywiście, kocham też piosenkę Młynarskiego "Nie ma jak u mamy". Ale piosenka, która mnie szczególnie wzrusza, która przenosi mnie w dzieciństwo, to właśnie jest "Serce matki". Kilka lat temu dostałam propozycję nagrania jej na płycie "Ladies". Słyszałam, że niektórzy ludzie się wzruszali, słuchając tej piosenki w moim wykonaniu, co jest dla mnie niesamowitym odkryciem, ponieważ ja nie śpiewam "normalnie", czyli w tradycyjny sposób. Ale okazuje się, że tak też umiem... Udało mi się zaśpiewać piosenkę Fogga z przekonaniem, od serca. Kiedy ją zaśpiewałam, mamy już nie było na świecie. Przed oczami stanęła mi wtedy mama, krzątająca się po domu i pod nosem śpiewająca "Serce matki". Kochała tę piosenkę.

Mama lubiła muzykę?
Nasz dom był zawsze pełen muzyki. Mama grała na fortepianie, a tata na gitarze. Mieliśmy patefon i dużo płyt. Rodzice byli gościnni i organizowali prywatki. Mama świetnie grała w brydża. Pamiętam wspaniałe kolacyjki, które przygotowywała mama, kiedy przychodzili do nas znajomi. Mama miała też bardzo ładny głos. Sąsiadki mówiły jej: "Marylko, jak ty pięknie śpiewasz". Mama bardzo sobie to wzięła do serca, ale niestety, coś było nie tak ze słuchem. Tata miał natomiast słuch absolutny. Podczas niedzielnej mszy mama śpiewała bardzo głośno i tatuś mamę uciszał, bo śpiewała trochę "obok". Rodzice tworzyli znakomity team. Wyrastaliśmy w atmosferze miłości i humoru. Tata, przystojniak, miał wielkie powodzenie u kobiet. Mama też była przystojna.

Nie była zazdrosna o tatę?
Właśnie nie. Rodzice sobie ufali. Wydaje mi się, że tata trochę się mamy bał. Mama była mózgiem, który kierował domem. Skończyła przed wojną zawodówkę, ale zajmowała się prowadzeniem domu. Zawsze była bardzo zapracowana. Dużo nam, trójce swoich dzieci szyła, a także sąsiadkom, dorabiając sobie. A szyła bardzo ładnie. To ona trzymała domową kasę. Tatuś, który był inżynierem ogrodnikiem, oddawał mamie zarobione pieniądze co do grosza. Wyniosłam z domu przekonanie, że tak być powinno, chociaż różnie się potem w moim życiu układało pod tym względem. Tatuś miał szczęście do wplątywania się w dziwne biznesy, na których czasami tracił. Mama, energiczna i rzeczowa, trzymała tatę w ryzach. Mówiła: "Franuś, gołąbeczku, nie rób tego, nie ma sensu". Tatuś, który miał czasem pomysły wzięte z chmur, na ogół słuchał mamy, ale któregoś razu postawił na swoim. Kiedyś, w Zielonej Górze, chciał zarobić na handlu piaskiem. Zaangażował w to pożyczone pieniądze i coś nie zagrało. Musieliśmy za to odpowiadać finansowo.

Ale Pani pierwszy dom rodzinny to Straconka, dziś dzielnica Bielska-Białej...
Tak, tam się urodziłam. Mama też. A tatuś w Lipniku, parę kilometrów dalej. Nasz dom niedawno został zburzony, ku mojej rozpaczy, bo powstała obwodnica. To była trzypiętrowa piękna willa, w której urodziłam się w czasie wojny. Później wielokrotnie się przeprowadzaliśmy do różnych miast.

Słyszy Pani czasem od rodziny: wykapana mama?
Czasami moja siostra mówi: Upierasz się jak mama! Taka już jestem, że kiedy uważam, że mam rację, to chciałabym, by to było przeforsowane. Ale z czasem złagodniałam. Mama miała niesamowitą energię, była optymistyczna, bardzo zaradna i praktyczna. Dużo się od niej nauczyłam. Zresztą tatuś też był optymistą. Może po nich w dalszym ciągu mam taki niesamowity optymizm, dobrą energię i wiarę w ludzi. W tym roku kończę 70 lat. Mam rewelacyjne samopoczucie. Teraz, kiedy kwitną kasztany, czuję się tak, jakbym zdawała maturę.

W książce "Wyśpiewam wam wszystko" pisze Pani, że jako nastolatka wyjechała Pani do stolicy, by stawiać pierwsze kroki w świecie jazzu. Mama puściła Panią bez problemu spod swoich skrzydeł?
Mama nie była nadopiekuńcza. Choć zawsze była czujna, czy nam się nic złego nie dzieje. Pamiętam, że na naszym podwórku w Zielonej Górze rósł olbrzymi orzech. Ubóstwiałam się na niego wspinać. Mama, widząc z okna, że buszuję na tym drzewie, zlatywała szybko na dół i wołała, żebym zeszła. Miała rację, bo to drzewo było bardzo wysokie i gdybym spadła, mogłabym zrobić sobie krzywdę. A co do moich muzycznych zainteresowań, to zarówno mama, jak i tata przyzwyczaili się, że pójdę w tym kierunku. Miałam cztery lata, kiedy kupili mi akordeon. Potem mama uczyła mnie gry na pianinie i posłała do szkoły muzycznej. Jeszcze przed maturą wyjechałam na dwa miesiące do Warszawy, gdzie występowałam w zespole Krzysztofa Komedy. Zosia, jego żona, przyjechała wcześniej do moich rodziców i obiecała, że się mną zajmie w tej Warszawie. Do Warszawy pojechał ze mną także mój brat, Leszek. I to był dobry pomysł, bo potem Leszek grał na perkusji u Komedy. Rodzice zawsze mi sekundowali. Tylko tatuś, jak rozpędziłam się w swoich wokalnych eksperymentach, prosił, żebym śpiewała normalnie, ale w końcu machał ręką, mówiąc, że lubi te moje kociokwiki. Kiedy szłam w świat, rodzice mówili: "Uluś, miej coś w zanadrzu, tak na wypadek, gdyby ci się noga jako arystce powinęła". Później śledzili moją karierę i mieli z tego wiele radości. Kiedy urodziły się córki, mama przyjechała do Nowego Jorku, żeby mi pomagać. Ostatnie lata życia rodzice spędzili w Szwecji. Tam zastał ich stan wojenny, kiedy odwiedzili mojego brata i siostrę, którzy tam się osiedlili. Mama odeszła pierwsza. Cierpiała na alzheimera. Tatuś się nią bardzo opiekował. Zmarł trzy miesiące po niej. Ciągle mi brakuje ich humoru i energii.

Jakie ma Pani doświadczenia z macierzyństwa. To ciężka praca?
Ciężka praca. Mama mówiła, że jedno dziecko to nic, dwoje dzieci to praca, a troje to harówa. Dla mnie macierzyństwo to wielka odpowiedzialność. Najważniejsze jest, by nie zrobić dziecku krzywdy, nie podciąć mu skrzydeł i pomóc mu odnaleźć siebie w życiu.

Podobno dzieci powielają życie swoich rodziców. Zgadza się Pani z tym?
Moje córki są wolnymi ptakami, tak jak ja. To wyzwolone, artystyczne dusze. One trochę później ode mnie wyszły z domu, bo poszły na studia. Kasia jest artystką. Wkrótce będzie miała wystawę swoich fotografii w Warszawie. Mika śpiewa i nagrywa. Do niczego w życiu ich z Michałem Urbaniakiem, moim byłym mężem, nie zmuszałam. Oczywiście, do szkoły musiały chodzić, ale o swoim dorosłym życiu decydują same. Pomagamy im z Michałem w podejmowaniu artystycznych decyzji. Pomimo rozwodu, nadal przecież jesteśmy ich rodzicami. Mam wrażenie, że dziś jesteśmy z Kasią i Miką jak trzy siostry. Doradzamy sobie ciuchy i makijaże.

Jeździ Pani czasem do miejsc swojego dzieciństwa?
Tak, często jeżdżę do Zielonej Góry, do miasta, w którym się wychowałam, na mecze żużlowe. Tatuś był sędzią żużlowym, stąd to zainteresowanie. Mama w niedzielę miała do nas żal, bo ja uciekałam z tatusiem na mecz. Były wtedy zgrzyty, ponieważ mama nas chciała mieć w domu w niedzielę. Do dziś mam z tego powodu poczucie winy. Jak jest Święto Matki, przypominam sobie, jaka byłam niegrzeczna, jak mamie czasem pyskowałam, jak czasami ją okłamywałam. Mówiłam na przykład, że byłam w szkole, a byłam na wagarach. A mamie tak zależało, żebyśmy wszyscy pokończyli studia. I żadne z nas ich nie skończyło, ale poradziliśmy sobie w życiu.

Rozmawiała Joanna Leszczyńska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki