Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W poszukiwaniu oznak śmierci...

Bogumiła Kempińska-Mirosławska
„Lekcja anatomii doktora Tulpa” mistrza Rembrandta - w Amsterdamie w czasach malarza sekcje wykonywano publicznie, raz w roku
„Lekcja anatomii doktora Tulpa” mistrza Rembrandta - w Amsterdamie w czasach malarza sekcje wykonywano publicznie, raz w roku
W XVIII w. szerzył się paniczny lęk przed pogrzebaniem za życia. Z ust do ust przekazywano historie o wydobytych z grobu trumnach noszących od wewnątrz ślady zadrapań. Szerzyły się opowieści z prosektoriów o „obudzonych” podczas sekcji zwłok

W pochmurny listopadowy dzień z parafialnego kościółka jednej z podparyskich miejscowości wyruszył skromny kondukt żałobny: ksiądz, wdowa po zmarłym i kilkoro sąsiadów. Szli w milczeniu, nie spoglądając na siebie, jakby w obawie, że znowu doświadczą tego przejmującego do szpiku kości uczucia grozy, które zaledwie trzy dni wcześniej było ich udziałem. Wówczas to zgromadzeni nad grobem ci sami żałobnicy, żegnali tego samego zmarłego. Rzucając na jego trumnę grudy ziemi, szeptali: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”. A jednak - nie! Ku swojemu przerażeniu usłyszeli dochodzące z grobu stukanie, potem łomot, a następnie głuchy krzyk. Gdy otworzyli trumnę zobaczyli, że ten, którego przed chwilą opłakiwali - żyje!

Ale cóż, radość z przywrócenia do świata żywych, jaka pojawiła się po pierwszym szoku, trwała jednak u niedoszłego nieboszczyka krótko. Po dwóch dniach śmierć ostatecznie i tak go dosięgnęła. Tym razem jednak mężczyzna zadbał o to, by nie doświadczyć po raz drugi grozy pogrzebania za życia. Poprosił, aby lekarz stwierdziwszy zgon, naciął naczynia krwionośne, upewniając się w ten sposób o jego nieodwracalności. Mimo to żałobnicy, idąc po raz drugi w kondukcie, myśleli z obawą: czy aby na pewno?

Takie i inne opowieści były w XVIII w. powszechnie znane. Stanowiły wyraz szerzącego się lęku przed pogrzebaniem za życia. Z ust do ust przekazywano historie o wydobytych z grobu trumnach i noszących od wewnątrz ślady zadrapań; o trumnach, w których znajdowano szkielety ułożone w innych, niż to miało miejsce przy pochówku, pozach; o noszących ślady krwi zwłokach kobiety i leżącym przy niej martwym ciałku narodzonego już w trumnie dziecka.

Szerzyły się mroczne opowieści z prosektoriów o „obudzonych” podczas sekcji zwłok nieboszczykach. W XIX w. ukazało się na ten temat wiele książek. Jedna z nich, autorstwa niemieckiego lekarza i okultysty Franza Hartmanna (1838-1912), została wydana w 1895 r. pt. „Pochowany żywcem”. Autor zawarł w niej opisy ponad 700 przypadków przedwczesnego pochówku. Środowisko medyczne wyraźnie zdystansowało się od publikacji, mimo to zrobiła ona swoje - wzbudziła wśród ludzi przerażenie.

Niektórzy, chcąc uniknąć sytuacji pochowania za życia, chwytali się różnych sposobów. W XIX w. powodzeniem cieszyły się „trumny bezpieczeństwa”. Zaopatrzone w różne dodatkowe akcesoria: dzwonki, chorągiewki, włączniki światła miały umożliwić „obudzonemu nieboszczykowi” wszczęcie alarmu. Jedną z takich trumien zaprojektował szambelan dworu cara Aleksandra III, Kajetan hrabia Karnice-Karnicki. W wieku trumny wywiercono otwór. W nim umieszczono jeden koniec rury i umocowano tak, aby przylegał do klatki piersiowej zmarłego. Na drugim, wystającym na powierzchnię, końcu montowano wentylator, chorągiewkę i dzwonek. Jakikolwiek ruch w trumnie powodował ich uruchomienie. Wentylator dostarczał zamkniętemu w niej nieszczęśnikowi powietrza, dzwonek i chorągiewka alarmowały otoczenie.

Inne, dość ekscentryczne i „ostateczne” rozwiązania preferowali pisarze, politycy, artyści. Polityk i poeta Edward Bulwer-Lytton poprosił, aby przed pochówkiem zostało przebite jego serce, a pisarka Harriet Martineau poleciła lekarzom, aby odcięli jej głowę. Przedwczesnego pogrzebania obawiał się także Hans Christian Andersen. Pisarz nosił ponoć przy sobie kartkę z instrukcją postępowania z jego ciałem po zgonie.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Żadne z tych rozwiązań „technicznych” nie mogło jednak zastąpić właściwej diagnozy lekarskiej: niebudzący wątpliwości zgon. A jednak nie było to wówczas takie proste. Brak odpowiednich metod diagnostycznych, niewystarczająca wiedza na temat etiopa-togenezy chorób, częste stwierdzanie zgonu bez udziału lekarza sprawiały, że dochodziło do błędnych rozpoznań.

Stanem, doskonale pozorującym śmierć, była śpiączka. Mogła ona wystąpić w przebiegu częstych wówczas chorób zakaźnych. Szczególnie niebezpieczne były okresy epidemii. Konieczność jak najszybszego wówczas chowania zmarłych, nie pozwalała na przestrzeganie zwyczaju kilkudniowego oczekiwania z pogrzebem. Do pozornej śmierci mogły prowadzić także zatrucia, utonięcie, hipotermia.

Mogły ją wywołać, przebiegające z wyniszczeniem lub odwodnieniem, choroby ogólnoustrojowe np. cukrzyca, niewydolność nerek, zapalenie mózgu. Bardzo niebezpieczna była katapleksja - choroba neurologiczna objawiająca się utratą napięcia mięśniowego, a w najcięższych przypadkach także znacznym spowolnieniem tętna i niewyczuwalnym oddechem. Trudności diagnostyczne sprawiały, że o pomyłkę nie było trudno, a wykryte błędy stanowiły dobrą pożywkę dla makabrycznych opowieści. Z drugiej strony, źródłem były także niewątpliwe osiągnięcia medycyny w zakresie metod resuscytacyjnych.

Od połowy XVIII w. coraz częściej pojawiały się doniesienia o sposobach skutecznego przywracania oddechu u niewykazujących oznak życia osób. Zatem, skoro człowieka, którego uważano za zmarłego, można było przywrócić do życia, to ilu nieszczęśników ożyło w grobie? Takie i inne pytania skłaniały do poszukiwania różnych sposobów, pozwalających na jednoznaczne postawienie tylko jednej diagnozy: albo życie, albo śmierć.

Życie zawsze utożsamiano z ruchem, oddychaniem i krążeniem krwi. Brak tych podstawowych przejawów życia wskazywał na śmierć. Jakiekolwiek samoistne poruszanie się człowieka wykluczało śmierć. Większym problemem mogło być ustalenie, czy człowiek oddycha. W tym celu obserwowano klatkę piersiową - brak jej ruchów mógł świadczyć o braku oddechu. W sytuacjach wątpliwych, uciekano się do „badań dodatkowych”. Na tułowiu stawiano naczynie z wodą. Jakiekolwiek poruszenie się lustra wody mogło świadczyć o tlącym się jeszcze życiu. Do ust przykładano zimne lusterko - jego zaparowanie wskazywało na obecność oddechu. Podobnie jak pojawienie się baniek mydlanych po nałożeniu na usta niewielkiej ilości wody z mydłem lub poruszenie się przystawionego do nosa płomienia świecy.

Aby stwierdzić, czy jest krążenie krwi, uciekano się zarówno do prostych, jak i bardziej skomplikowanych metod. Szukając tonów serca, po prostu przykładano do klatki piersiowej ucho; tym sposobem można było także wysłuchać szmery oddechowe. Szukając natomiast tętna, przykładano rękę w okolicy naczyń szyjnych lub na nadgarstku.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

O zgonie mogły świadczyć także inne objawy: niepulsujące żółte tętnice, brak powrotu barwy i napełnienia krwią żyły tuż po jej uciśnięciu, a następnie po puszczeniu ucisku, brak zmiany koloru palca po obwiązaniu go sznurkiem, czy brak wypływu krwi z przeciętej tętnicy. Uwagę kierowano także na inne, zachodzące w ciele zmiany, a będące wynikiem zatrzymania oddechu i krążenia: ochłodzenie ciała, sztywność pośmiertną, bladość powłok, występowanie plam opadowych. Wydzielanie specyficznego zapachu przez rozkładające się już ciało zdecydowanie przesądzały o rozpoznaniu.

Za zgonem przemawiały także rozszerzone, sztywne i niereagujące na światło źrenice, niebieskawe zmętnienie rogówki i odkształcenie źrenicy, spowodowane uciskiem na gałkę oczną. W sytuacjach wątpliwych stosowano metody dodatkowe: silne bodźce bólowe lub substancje drażniące. Stosowano test wrażliwości na wdmuchiwane do nozdrzy drażniące środki lub podawano podskórnie amoniak, w tym przypadku sprawdzając, czy pojawi się reakcja zapalna - jej wystąpienie przemawiało przeciwko śmierci.

Aby wywołać ból, podważano paznokcie, przypalano i nacinano w różnych wrażliwych miejscach ciało, trąbiono do ucha. Skórę polewano wrzącą wodą lub olejem. Skuteczność wrzącego oleju miała potwierdzać historia grabarza. Gdy na jego twarzy rozlały się pierwsze strugi gorącego płynu - natychmiast ożył, choć od wielu godzin uważano go za martwego. Pamiątkę po tym wydarzeniu - blizny pooparzeniowe - niedoszły nieboszczyk nosił na twarzy do końca życia.

Podejście do diagnostyki śmierci stanowiło odzwierciedlenie panujących w danym czasie poglądów na jej naturę. W starożytności od lekarza oczekiwano trafnej prognozy. Chorzy chcieli wiedzieć, jakie są rokowania, by zdążyć uporządkować swoje sprawy przed nadejściem śmierci. W średniowieczu wielka epidemia dżumy przyniosła ludziom porażające doznanie bezwzględnej fizyczności śmierci. W odrodzeniu pytaniu o naturę śmierci towarzyszyło pytanie o naturę życia. Lekarz-alchemik Paracelsus (1493-1541) twierdził, że czas życia człowieka jest wyliczony, a za procesy życiowe odpowiada siła, którą nazwał Archeus Vitae. Uważał, że życie i śmierć to nieustanny cykl przemian: powstawanie przez łączenie, rozpad tego, co połączone i powtórne odbudowanie ciał z tego, co rozpadłe.

Francuski matematyk, filozof i fizyk René Descartes (1596-1650) przyrównał ciało człowieka do maszyny, stając się prekursorem medycznego redukcjonizmu.Traktował śmierć jako trwałe uszkodzenie ciała-maszyny, które opuszczone przez duszę, przestaje się ruszać. Podał tetradę objawów śmierci: bezruch, hipotermię, zatrzymanie krążenia i bezdech.

Kolejne wieki przyniosły wzmocnienie poglądów o zasadniczej dla życia roli krążenia krwi i oddychania. Angielski anatom i fizjolog William Harvey (1578-1657), opisując w 1628 r. budowę i funkcję układu krążenia, wskazał, że centrum życia stanowi serce. Jego przekonanie o wiodącej roli serca wynikało z obserwacji egzekucji, dokonywanych wówczas „przez dekapitację”. Po zatrzymaniu oddechu serce jeszcze biło, a przejście „od życia do śmierci” następowało wraz z wypływającą krwią. Równoznaczne ze śmiercią było zatrzymanie krążenia.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Przejścia od pojęcia śmierci jako braku życia, do śmierci jako całkowicie odrębnego jakościowo bytu dokonał francuski anatom i fizjolog Ksawery Bichat (1771-1802). Wyraził on pogląd, iż człowiek umiera nie dlatego, że zachorował, ale choruje dlatego, że może umrzeć. Bichat opisał dwa rodzaje śmierci: fizjologiczną - zachodzącą od „obwodu ku centrum” i patologiczną - „od środka ku obwodowi”. „Obwód” stanowiły tkanki, tworzące poszczególne narządy. „Centrum” stanowiły tzw. przedsionki śmierci: płuca -odpowiadające za śmierć asfyktyczną, serce - za śmierć synkoptyczną i mózg - za śmierć apoplektyczną.

Panująca w XVIII w. różnorodność poglądów na naturę śmierci wywołała, trwający także w XIX w., spór pomiędzy wyrazicielami dwóch całkowicie odmiennych koncepcji. Według pierwszej z nich, każdy narząd był tak samo ważny, a śmierć była ustaniem funkcji życiowych we wszystkich narządach. Według drugiej, niektóre narządy - płuca, serce i mózg - pełniły „uprzywilejowaną” rolę w utrzymaniu życia, a ich niewydolność doprowadzała do śmierci. Pod koniec XIX w. M. Ryan napisał: „jednostki, których pasmo życia, jak się wydaje, pozornie przerwane w nagły sposób na skutek obrażeń w rzeczywistości nie umierają natychmiast, lecz znajdują się w stanie, który nie odpowiada potocznemu pojęciu śmierci”. Myśl ta stanowiła wprowadzenie do tego, co wydarzyło się w medycynie w XX w. Wówczas to zasadniczą rolę w diagnostyce śmierci zaczął odgrywać mózg. Ale to już zupełnie inna historia.

Autorka tekstu jest adiunktem w Zakładzie Historii Medycyny, Farmacji i Medycyny Wojskowej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki