Maestro Tadeusz Kozłowski zna partyturę na wskroś i potrafi w czytelny sposób przekazać kłębiące się w niej emocje słuchaczom. Oklaski nie wystarczyły - po ostatnich dźwiękach opery orkiestra z radością "potupała" dyrygentowi.
Odpowiedzialny za plastyczną oprawę Waldemar Zawodziński nie ograniczał się w środkach, scenografia zmieniała się zatem tak często jak zmieniają się sytuacje sceniczne w operze Pucciniego. Bardzo efektownie został potraktowany moment pierwszego pojawienia się Cio-Cio-San, która wyłania się z kwiatu rozchylającego płatki, otoczona lalkami na szczudłach w sukniach nawiązujących kolorystycznie do kwiatów wiśni.
Tło dla początku drugiego aktu stanowiły modlitewne kołowrotki, a może ogromne liczydło, na którym mnisi odliczali upływ czasu. Akt trzeci rozgrywał się na tle statku, natomiast zaskakującym i zawsze efektownym akcentem był samochód, którym Pinkerton przyjechał do Cio-Cio-San.
Nie przekonuje mnie natomiast finał aktu II, w którym tłem dla miłosnych wyznań bohaterów jest powiewająca amerykańska flaga, powoli ulegająca destrukcji, podobnie jak amerykański sen Cio-Cio-San. Intymna atmosfera pierwszej wspólnej nocy kochanków została natomiast zniszczona przez dziwne postaci, których ruch miał imitować wodę, a jedynie rozpraszał uwagę.
Każda z postaci opery w wizji Janiny Niesobskiej miała wyraźnie przypisane ruchy sceniczne i tak np. w gestykulacji Cio-Cio-San widać trafne inspiracje tańcem gejsz, trudniej było mi natomiast zaakceptować ogólną energię postaci, w której brakowało japońskiego spokoju i delikatności. Suzuki poruszała się szybko i zamaszyście, a Sharpless to wcielenie amerykańskiego luzu z charakterystycznym gestem wycierania chusteczką karku, świadczącym o zdenerwowaniu.
Nie wszystkie pomysły realizatorskie uważam za celne, jak np. przerysowane ruchy wuja Bonzo i pojawiające się w tej scenie dwa demony w jaskrawo pomarańczowych kostiumach, które ożywiły akcję, ale zamiast podkreślić dramatyzm sytuacji budziły uśmiech. Trzeba jednak podkreślić, że reżyser wykazała się dużą dbałością o szczegóły, co w połączeniu ze stylowymi i różnorodnymi kostiumami autorstwa Marii Balcerek i odważną scenografią Zawodzińskiego dało kilka naprawdę ładnych obrazków.
W przepychu scenografii i gestykulacji zabrakło natomiast pomysłu na realizację łącznika między drugim i trzecim aktem, w którym dynamiczna muzyka zupełnie nie przystawała do bezruchu jaki panował na scenie.
W pierwszym akcie nie przekonała mnie gra aktorska Anny Wiśniewskiej-Schoppy, gdyż Cio-Cio-San w jej interpretacji kokietowała Pinkertona jak głupiutka dziewczynka, a przecież w libretcie mowa jest o jej kruchości i nieśmiałości młodej gejszy. Już od początku drugiego aktu Wiśniewska-Schoppa staje się bardziej naturalna i skupiona, natomiast pod względem wokalnym wypadła wyśmienicie, śpiewała z dużym zaangażowaniem czego słuchało się z olbrzymią przyjemnością.
Partnerujący jej Paweł Skałuba (Pinkerton) dał się poznać jako solidny tenor, a Bernadetta Grabias doskonale odnalazła się w roli oddanej Suzuki, natomiast wokalnie w niskim rejestrze brzmiała trochę zbyt ciężko.
Łódzka realizacja jest z pewnością przemyślana i spójna. Opera mieni się kolorami, jest pełna przepychu i zrealizowana z rozmachem, ale łez z oczu nie wyciska. Tylko czy taka powinna być "Madama Butterfly"?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?