Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jolanta Mec: Wierzyłam, że mu się uda

Joanna Leszczyńska
Jolanta Mec
Jolanta Mec Łukasz Kasprzak
Z Jolantą Mec, wdową po Bogusławie Mecu, piosenkarzu i malarzu, rozmawia Joanna Leszczyńska:

W książce "Bim bam bom, mogę wszystko. Historia Bogusława Meca", autorstwa Macieja Wasielewskiego, dziękuje Pani siłom wyższym, że potrafiła kochać swojego męża. Czy to było trudne?
Poznała go Pani...

Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie: sympatyczny, ciepły człowiek, bez zadęcia gwiazdorskiego.
To wszystko prawda, ale był trudnym i wymagającym człowiekiem wobec siebie i najbliższych. Doskonale o tym wiedział. W programie telewizyjnym Krzysztofa Ziemca "Niepokonani", nagrywanym w łódzkim klubie studenckim "Siódemki", sam przyznał, że jest bardzo trudnym facetem we współżyciu i współczuje tym, którzy są obok niego. I przeprasza wszystkich. To było bardzo smutne, bo zabrzmiało jak pożegnanie. Chciałam, żeby ta wypowiedź była wykorzystana podczas koncertu, poświęconego mężowi, który w czerwcu odbył się w klubie "Wytwórnia" w Łodzi, ale nie udało się. We wrześniu wyemituje go TVP 2.

Kiedy go Pani poznała w "Siódemkach" już sprawiał wrażenie "trudnego" człowieka?
Nie tak od razu. Poznałam go 28 listopada 1972 roku. Pamiętam dokładną datę, bo wtedy były imieniny mojego brata Zdzisława. Przyszłam do klubu z nim i jego dziewczyną. Bogusia znałam z telewizji, bo to było już po piosence "Jej portret". Po występie Boguś podszedł do nas, bo znał dziewczynę brata, przedstawił się i spytał, kim jestem. Potem poprosił mnie do tańca, choć jak się okazało, nienawidził tańczyć. Mówił, że tańczący mężczyźni są śmieszni. Później zaprosił nas do wynajmowanego mieszkania na Dąbrowie. Wyszłam od niego o 4.16. Skąd to pamiętam? Dostałam jego zdjęcie z dedykacją po angielsku, z datą i dokładną godziną. Mam to zdjęcie do tej pory. Nie wiem, co byłoby, gdybym nie zostawiła u niego torebki, w której była składana parasolka mojej mamy, wtedy rzecz bardzo trudna do kupienia. Boguś nie miał telefonu, ja mu swojego też nie podałam. A nawet dokładnie nie pamiętałam, gdzie on mieszka. Na szczęście, udało mi się trafić. Ale w mieszkaniu Bogusia zastałam... inną dziewczynę. Później się dowiedziałam, że to była koleżanka. Wzięłam torbę i chciałam odejść, ale Boguś spytał się, czy mogłabym mu załatwić zwolnienie lekarskie, bo po-opuszczał bardzo dużo zajęć na uczelni plastycznej z powodu koncertów. Byłam wtedy pielęgniarką w szpitalu na Spornej, na oddziale onkologii. Niesamowite, patrząc na to, co nas później spotkało. Bogusiowi zależało na czasie. Powiedziałam, żeby przyszedł jutro na nocny dyżur. Pojawił się o umówionej porze. Zobaczył mnie w nieskazitelnie białym, wykrochmalonym fartuchu, nie takim, w jakim pielęgniarki dziś pracują. Dałam mu zwolnienie, mówiąc, że nie mogę dłużej rozmawiać, bo dwoje dzieci, chorych na białaczkę, jest w ciężkim stanie. On popatrzył na mnie - nigdy tego nie zapomnę - i powiedział: "Jaka ty musisz być dobra". Potem co chwilę chciał zwolnienie lekarskie.

Bogusław Mec opowiadał mi, jak po wygranym festiwalu opolskim, wpadł w wir życia estradowego. Koledzy z uczelni czekali, kiedy wróci z trasy i zrobi imprezę...
To prawda (śmiech). Kiedy wracał z koncertów, koledzy przekręcali blejtramy na drugą stronę i robili zrzutkę, w której brał udział także profesor.

Musimy się na moment zatrzymać przy piosence "Jej portret" z muzyką Włodzimierza Nahornego i słowami Jonasza Kofty, utworze, z którym Mec jest najbardziej kojarzony. Słyszałam, że mąż wiele wycierpiał przez ten utwór...
Na początku mówiono: "Ale to nudne..." . Nawet ludzie ze środowiska. Kiedy wykonywał tę piosenkę, były krzyki, żeby zaśpiewał coś weselszego. A Boguś na to: "Słuchajcie, to jest naprawdę piękny utwór". I w końcu wychował sobie publiczność. Nauczył ją słuchać tej piosenki i - jak sądzę - wrażliwości. A potem, po 20 latach, kiedy on sam nie chciał już tego śpiewać, to żeby nie wiem jak mała była miejscowość, wszyscy krzyczeli: "Panie Bogusławie, teraz "Jej portret." Nie wiadomo, jakie losy byłyby tej piosenki, gdyby ktoś inny ją zaśpiewał. Natomiast po Bogusiu wszyscy ją śpiewają. Ktoś kiedyś powiedział, że można byłoby zorganizować festiwal jednej piosenki, czyli "Jej portretu". Podoba mi się ten pomysł.

Muzykalność mąż wyniósł z domu...
Tak. Jego ojciec śpiewał w chórze kościoła ewangelicko-augsburskiego w Tomaszowie Mazowieckim. Był też uzdolniony plastycznie. Boguś nieraz mi mówił, że gdyby nie mieszkał na tej parafii, byłby kimś zupełnie innym. Rodzice byli zajęci pracą. Brakowało im czasu dla Bogusia i jego siostry. Temu miejscu Boguś zawdzięcza wrażliwość, muzykalność. Obok mieszkał pastor, posiadający mnóstwo książek, a przez ścianę pan Kożusznik, profesor matematyki, który go uczył grać na skrzypcach. Miał siedem lat, kiedy rodzice kupili mu skrzypce. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu nad jego dojrzałością w chłopięcym wieku. Miał 11 lat, kiedy za zarobione na zebranym złomie pieniądze nie kupił sobie zabawek czy słodyczy, ale encyklopedię powszechną. Mam ją do tej pory.

Mec uchodził za artystę, który nie miał dużego repertuaru.
Ale tak naprawdę tych utworów jest dużo, tylko nikt ich nie zna. Tak samo jak każdy mówił, że Mec jest smutny, melancholijny, bo wszyscy go znali z takich utworów. A on potrafił śpiewać Speedy Gonzalesa. Do czasu "Jej portretu" sam sobie komponował piosenki, a koledzy mu pisali teksty. Od momentu, kiedy zaczął śpiewać "Portret", przestał komponować. Chyba uznał, że inni są lepsi. Nie wiem, czy nie był to błąd. Ta jego płyta "Malarz i poeta" z jego kompozycjami była świetna, szkoda, że dalej nie poszedł w tym kierunku. We wrześniu ta płyta powinna się ukazać na rynku i można będzie się przekonać.

Mówił, że nie nagrywał dużo, tłumacząc to lenistwem. Poza tym był dosyć wybredny.
Był leniwy, ale jak się już wziął, pracował dzień i noc. Pamiętam, jak pod koniec lat 80. było cienko z koncertami. Mieszkaliśmy wtedy na placu Komuny, w pięknym 180-metrowym apartamencie. Brakowało pieniędzy. Ale on potrafił się zmobilizować w trudnej sytuacji. Kupił blejtramy i nocą, jak z Lulu, czyli Luizą, naszą córką, spałyśmy, całą noc malował. Kiedy rano wstałyśmy, pokazywał nam swoje obrazy, pytając, czy nam się podobają. Namalował 30 obrazów, pojechał do Sztokholmu i wszystkie sprzedał. Był takim facetem, który jak sprawdził, że coś potrafi, to nie lubił tego powielać. Na przykład, kiedy zrobił scenografię do przedstawienia we Włocławku, mówił: "Jola, ja to potrafię, więcej nie będę robił."
Jak traktował śpiewanie?
To był jego sposób na życie. I cieszył się, że jeszcze mu za to płacą, a on sobie jeździ po świecie.

Pobyt w ZSRR szczególnie zapisał się w jego pamięci...
O, tak! Wiele tych historii opowiada we wspomnianej książce Janusz Strobel, który był tam z mężem. Boguś pojechał na te koncerty w dżinsowej marynarce i dżinsowych spodniach, wybielanych chlorem. W tym stroju, kapeluszu na głowie i trepach na nogach budził w latach 70. w ZSRR sensację. Ale najwięcej kłopotów miał z powodu swojego zachowania. Kiedy gospodarze zapytali go, czy był w Mauzoleum Lenina, odpowiedział, że nie, bo było przyjęcie towaru. A na pytanie, czy jeszcze raz tu przyjedzie, odpowiedział, że z Piłsudskim. Janusz Strobel opowiadał też, że Boguś w nocy postawił w oknie hotelu "Rosija" głośnik i włączył odgłosy bombardowanego miasta. I że razem z kolegami kupił płaszcze skórzane, kałasznikowy i na widok turystów z NRD na niby do nich strzelali. Za te wyczyny deportowano go do kraju. Dostał 5 lat zakazu wyjazdu z Polski. Potem pierwszy raz wyjechał za granicę w 1980 roku - do USA - kiedy Ania Jantar załatwiła mu kontrakt. Ania była życzliwym człowiekiem.

Ponoć niegroźnie flirtowali. Nie była Pani zazdrosna?
O nią nie, bo to było rzeczywiście niegroźne. Oni się po prostu bardzo lubili. "Szczęśliwy los", zaśpiewany z Bogusiem w duecie, to był ostatni utwór, jaki nagrała. Potem przyszedł, jak mówił Boguś, najgorszy okres w jego życiu: roczna rozłąka ze mną i córką po wybuchu stanu wojennego. Wyjechał na pięć dni przed 13 grudnia. Nasza Lulu miała siedem lat. Nigdy nie zapomnę jego kolegów, przyjeżdżających do mnie i mówiących: "Jolu, on nie wróci". Opowiadali, że udzielał wywiadów do Radia Wolna Europa, że kręcą się wokół niego kobiety. I niektórzy proponowali, że się mną ...zaopiekują. Tymczasem on musiał walczyć w tych Stanach o pracę. Początkowo przez dwa miesiące mieszkał w Nowym Jorku u kuśnierza z Łodzi, Żyda Marka Schindlera. Przyjeżdżały tam też inne nasze gwiazdy. On im szył futra, one mu mówiły, że go kochają, a potem go zostawiały. W końcu Boguś znalazł pracę w żydowsko-rosyjskim klubie i kiedy zadzwonił do Marka z tą wiadomością, telefon odebrał szeryf i mówi, że Marek nie żyje. Zmarł na wylew krwi do mózgu. Bogdan miał u niego w sejfie walizki, w których były ciuchy dla Lulu i dla mnie, ale rodzice Marka nie chcieli mu wydać tych walizek. Raz mąż przysłał mi 500 dolarów przez menedżera zespołu Dwa Plus Jeden. To było wtedy coś. Pomagali mi też rodzice. Ponieważ dobrze szyłam, także wcześniej wiele strojów dla Bogusia na estradę, dorabiałam szyciem.

Na czym polegała właściwie uciążliwość życia z Bogusławem Mecem?
Głównie na tym, że go nie było. Wyjeżdżał na dwa tygodnie, wracał wykończony koncertami i imprezami. A kiedy nabrał sił, znowu wjeżdżał. Tak wyglądało nasze życie przez naście lat. Nigdy nie zapomnę, że kiedy Lulu polała się gorącym mlekiem i pojechałam razem z nią karetką pogotowia do szpitala, Bogdan musiał za godzinę wyjechać w trasę koncertową.

Danuta, siostra Pani męża, twierdzi, że Wasze małżeństwo przetrwało dzięki Pani mądrości...
Boguś też tak mówił... Pytała Pani wcześniej, co to znaczy, że był trudny. Ranił innych, bo mówił prawdę. Przez to miał wrogów. Na przykład nie lubił,jak ktoś zamiast śpiewać krzyczał. Pytał: " Co on się tak drze?" Ale teraz, kiedy rozmawiam z jego kolegami muzykami, nawet rockowymi, mówią, że go lubili, choć wcale nie jest to takie częste w tej branży.

Choroba go zmieniła?
Mówił, że spokorniał, choć wiedział, że jestem innego zdania, uważając, że stał się jeszcze bardziej marudny. Mówił też, że wszystko co robi, robi dla mnie i Lulu: godzi się na każdą chemię, na każde lekarstwo. Tak, jakby zdawał sobie sprawę, że przez te poprzednie lata zbyt mało siebie nam dawał. Robiłam co się dało, by go ratować. Sprowadzałam lekarstwa, różne zioła z Londynu, siedziałam w książkach, szukając, co może mu pomóc, pytałam o to samo lekarzy.

Przeszczep szpiku się udał. Siostra była dawcą, ale potem były komplikacje: operacja, którą ciężko zniósł. Ale później było już dobrze. Wydawało się, że choroba odpuściła. Był taki moment, że byliście spokojni?
Prawie nigdy. Ten spokój był pozorny. Jak ja nie lubiłam tych nagłówków w gazetach, że "Mec pokonał raka!" Cały czas drżałam, bałam się, by nie zapeszyć. W 2007 roku mąż nagrał płytę "Duety". Byliśmy razem w radiu. Czuł się źle. Rok później po raz drugi zachorował na nowotwór. Miał raka płuc z przerzutem do kręgosłupa. Lekarze powiedzieli, że ma dwa miesiące życia, a żył jeszcze ponad trzy lata. Mówiłam mu: "Pamiętaj Boguś, nie możesz umierać, nie możesz mi tego zrobić. Wytrzymaj jeszcze rok, może znajdą jakieś lekarstwo...". Myślę, że ta nadzieja dała mu ogromną siłę. Widział ją też we mnie. Gdybym ja odpuściła, też by odpuścił. Dla siebie samego by nie walczył. Chociaż wiedziałam, w jakim jest stanie, do końca nie wierzyłam w jego śmierć. Wierzyłam, że będzie tym jedynym, któremu się udało. 8 marca 2012 roku miał koncert. Powiedział, że to ostatni. Chciałam go nawet odwołać, tak samo jak jego udział w "Szansie na sukces", ale on był przeciwny, mówiąc: "Jola, jeśli to zrobisz, to ja już umrę". Zmarł 11 marca.

Kilka miesięcy po jego śmierci zdecydowała się Pani opowiedzieć o nim w książce...
Te rozmowy z jej autorem były dla mnie autoterapią. Płakałam i opowiadałam o nim, wyrzucając z siebie cierpienie. Byłam bardzo szczera w tych opowieściach. Od kilku miesięcy żyję bez wspomagania się lekami. Tak mi poleciła znajoma lekarka. Ale brak mi ich. Tęsknię tak samo. Mam poczucie, że w moim życiu już nic się nie zdarzy, a poza tym ja nawet nie chcę, by się zdarzyło. Zaprzyjaźniona z nami biznesmenka zaproponowała mi pracę. Bardzo mi to pomaga.

Słuchanie piosenek męża też?
Tak. Bardzo lubię ich słuchać, zwłaszcza tych z płyty "Malarz i poeta". Przeszłość mnie nie boli, ale przyszłość tak. Wie pani, że przestałam być tchórzem. Wcześniej bałam się latać samolotami, spać samotnie w domu przy zgaszonym świetle. Po śmierci Bogusia niczego się nie boję. Powiedziałam do córki: "Wiesz, Lulu, widocznie czuję, że tata jest ze mną". Ale moja córka powiedziała: "Mamo, ty zrezygnowałaś z życia, dlatego się niczego nie boisz". Czy ona ma rację, czy ja?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki