18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Boeing, boeing" w Teatrze Powszechnym w Łodzi [RECENZJA]

Łukasz Kaczyński
Katarzyna Chmura-Cegiełkowska / materiały prasowe teatru
W repertuarze Teatru Powszechnego w Łodzi wylądowała nowa farsa - "Boeing, boeing" Marca Camolettiego, której popularność na scenach po obu stronach Oceanu zapewniła miejsce w Księdze Guinnessa.

Historię lowelasa Maksa (Jakub Firewicz), który dzięki zmysłowi organizatorskiemu gładko żongluje trzema narzeczonymi-stewardesami (przynajmniej póki ten matematyczny system nie zacznie zawodzić) wprowadził na scenę Giovanny Castellanos, Kolumbijczyk z polskim paszportem. Młody reżyser mający w dorobku między innymi Brechta, Mrożka i Marqueza, teraz zdecydował się wystawić swą pierwszą farsę. Łódzkiego "Boeinga" na pewno nie rozbija, ale...

Akcję sztuki przeniósł Castellanos do Łodzi. Maks to jakiś tutejszy krezus: nie traci czasu na pracę, jego rozległy apartament wypełniają nowoczesne, obłe kształty. Autor scenografii, Wojciech Stefaniak, na rzecz umowności "podniebnym" pomysłem znaturalizował przyciężką, farsową mnogość drzwi, tychże ze sceny nie rugując.

Sublokatorem Maksa staje się Paweł (Artur Zawadzki), kolega ze szkoły, który trafia do Łodzi w poszukiwaniu lepszej pracy. Będzie nie tylko obserwatorem miłosnej logistyki, ale i częścią "systemu". Zawadzki sprawdza się zwłaszcza w scenach przełamywania się prowincjusza, z powodu nieśmiałości - piewcy monogamii. W pierwszych scenach, gdy zjawia się w mieszkaniu Maksa, nadto jest jednak wycofany. Inaczej Firewicz, który gdy gra w dystansie do kolegów, często sięga po wyrazistą mimikę i ekspresyjną gestykulację na modłę Cezarego Pazury. Więcej "autorskiej" gry proponuje w bliższym kontakcie.

W mieszkaniu Maksa lądują trzy kobiety, kompletnie różne, bo na różnych narodowych stereotypach budowane. Ważniejsze staje się więc jak je opracowano. Niemka Johanna ma ciężką rękę, ale dzięki Beacie Ziejce nie jest też pozbawiona uroku. Oschłość to tylko skorupa, pod którą skrywa temperament. Warto jednak, by reżyser popracował nad wyraźniejszym uzasadnieniem narodzin jej uczucia do Pawła.

Pewien problem jest z Janet (Karolina Łukaszewicz): na ile właściwy jej amerykański luz popadający w infantylność był założeniem reżyserskim, trudno orzec. Subtelności dobija zbyt "łatwe" luzackie glamanie gumy. Pozostają jeszcze kwestie językowych wtrąceń: Janet mówi nie jak Amerykanka ciut zaznajomiona z językiem polskim, ale jak Polka mieszkająca w Stanach. Nie przekonuje też nadużywanie bezokoliczników przez Johannę. Niemcy też mają deklinację. Wystarczyło zerknąć jak z tym poradzili sobie choćby na Broadwayu. Najbardziej przekonująca jest Magda Zając, która obdarza Jolę prostolinijnością, ciepłem, otwartością i dobrocią przyszłej Matki Polki.

Jednak spektakl należy do Janusza Germana, grającego... humorzastą pokojówkę Nadię. Zabieg ten (znany już z Teatru Studio), sam w sobie mocny, wręcz owacyjnie przyjęty został przez publiczność. Ale German jest w grze oszczędny, precyzyjny i jakby spoza porządku farsowego. Raczej studzi emocje widowni, niż im folguje. Kieruje uwagę nie na kieckę i sztuczne piersi, ale na klasę aktorskiego warsztatu. A każde jego pojawienie się to wyczekiwana niespodzianka. Takie ustawienie Nadii wprowadza na scenę nowy typ humoru, nazwijmy go elegancką złośliwością.

Pisana przed 50 laty farsa szła w sukurs amerykańskiej rewolucji obyczajowej. Dziś, wobec wszędobylskiej poprawności, obrażać się na jej szowinizm to mimo wszystko jakby strzelać z armaty do muchy. Podobnie jak utyskiwać na schematy. Farsa to wszak schemat (dużo drzwi, mało sensu - uważają złośliwi), mechanizm, który należy umieć zrealizować. Amory w "Boeingu", wykraczające poza miłosny trójkąt, to jego część. Ale tempo jakie Castellanos nadał sztuce, celowe lub przypadkowe odejście od zbyt grubego kreślenia postaci, każą zastanowić się, czy nie potraktował jej raczej jak komedii.

Efekt jest niezły, choć trzeba by ustalić rytmy pewnych scen, dopracować czytalność innych (m.in. rozmowę o dwóch Grunwaldach) i pomyśleć, czy nie warto wykorzystać scenograficznych zegarów, by na scenie nie były ot tak sobie.

"Boeing, boeing" to pierwsza premiera w miejskich teatrach i wobec niefrasobliwości władz w ich finansowaniu wypada pozazdrościć zespołowi "Powszechnego" energii. I uwaga: przedstawienie zawiera, zamierzone lub nie, lokowanie produktu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: "Boeing, boeing" w Teatrze Powszechnym w Łodzi [RECENZJA] - Dziennik Łódzki

Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki