Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Fundacja „Dom w Łodzi” obchodzi okrągły jubileusz. Od 10 lat pomaga chorym dzieciom

Redakcja
Fundacja „Dom w Łodzi” obchodzi okrągły jubileusz. Od 10 lat pomaga chorym dzieciom porzuconym przez rodziców. O utworzeniu fundacji zdecydowało spotkanie z chorym Dawidkiem...

Miał hipnotyzujące, duże ciemne oczy i szczerbę między zębami. Był wcześniakiem całkowicie uzależnionym od aparatury medycznej. Nie było placówki, która mogłaby go przyjąć, nie chcieli go także rodzice.

Pierwszy rok swojego życia spędził w oddziale łódzkiego szpitala. Tam spotkała go Jolanta Bobińska, prezes fundacji „Dom w Łodzi”. To było wyjątkowe spotkanie, które jeszcze dziś wspomina z błyskiem w oku. - Towarzyszyła temu masa emocji. Dawid siedział w łóżeczku, podłączony do aparatury i mimo maskotek, które go otaczały, cioć i wujków z oddziału, sprawiał wrażenie bardzo samotnego. To spotkanie odbyło się w wyjątkowym momencie mojego życia, ponieważ zostałam babcią. Miałam cudnego, zdrowego wnusia i zderzenie tego życia z rzeczywistością, w której był Dawid, wywołało we mnie chęć podjęcia działań, by zmienić jego los - wspomina Jolanta Bobińska.

Rok po tym spotkaniu Dawidek wprowadził się do nowego domu razem z ośmiorgiem innych chorych maluchów, które do tej pory przebywały w oddziałach szpitalnych, domach pomocy społecznej i hospicjach w całym kraju. Wszystkie znalazły nowy dom. To pierwszy i na razie jedyny taki dom dziecka w Polsce.

Czytaj:Aleksandra Szwed dała fundacji „Dom w Łodzi” 100 tysięcy złotych

Spotkanie z szefową fundacji było dla Dawida przełomowe. Chłopiec miał skrajne wcześniactwo, dysplazję oskrzelowo-płucną, wadę serca, oddychał przez rurkę tracheostomijną, opieka nad nim była ogromnym wyzwaniem. Przez kilka lat pobytu w domu fundacji stan zdrowia Dawida znacznie się polepszył. Usunięto mu rurkę, jego oddech wspomagany był tylko nocą, a zdarzało się nawet, że chłopiec nie musiał korzystać z aparatury. To pozwoliło pomyśleć o rodzinie dla niego.

Udało się ją znaleźć, gdy Dawidek miał sześć lat. Pokochała go włoska rodzina, z którą wyjechał. - Nadal mamy z nim kontakt. Dziś ma 11 lat i świetnie sobie radzi. Mówi po angielsku, po włosku, trenuje koszykówkę. Gdy przeprowadzaliśmy remonty, przysłał nam zdjęcie z wiertarką w ręku i napisał, że chętnie by nam pomógł - mówi prezes „Domu w Łodzi”.

Pod opieką fundacji było do tej pory 25 dzieci. Jedenaściorgu z nich udało się znaleźć kochającą rodzinę, a troje prowadzi już dorosłe, niezależne życie. - Najtrudniejsze są emocje związane z chorobami i pobytami dzieci w szpitalu. Często mamy wątpliwości, nie wiemy jak rozwiązać problemy zdrowotne dzieci, jeździmy na konsultacje po całej Polsce, by jak najlepiej zaopiekować się nimi i zwiększyć ich szanse na znalezienie rodziny. Drugim wyzwaniem są finanse. Przez te 10 lat udało nam się znaleźć przyjaciół, którzy nas wspierają, ale koszty utrzymania chorego dziecka są ogromne, zawsze jest wybór między jedną rzeczą, a drugą. Ta kołderka zawsze jest niestety za krótka - mówi Jolanta Bobińska. Dziś najmłodszy podopieczny „Domu w Łodzi” ma niewiele ponad rok.

Julka z kolei to 13-letnia dziewczynka, która w tym wyjątkowym domu dziecka jest od piątego roku życia. Wcześniej mieszkała w gdańskim hospicjum. Ma poważną wadę genetyczną, ale problemem jest brak diagnozy. Jedni specjaliści mówią, że to zespół Pierre’a Robin’a, inni z kolei wskazują na zespół Möbiusa. To rzadkie choroby. Mimo tych problemów, dzięki ciągłej rehabilitacji i specjalistycznej opiece, dziewczynka robi duże postępy. Gdy trafiła do fundacji prawie nie było z nią kontaktu, niepewnie się poruszała. Dziś świetnie sobie radzi z językiem migowym, nawiązuje kontakt z otoczeniem mimo rurki tracheotomijnej, co więcej - chodzi. Od września rozpoczęła także naukę w szkole, bo do tej pory miała indywidualne nauczanie. - To ważne, by miała kontakt z rówieśnikami, miała znajomych, zmieniła otoczenie. To są wyzwania, ale przy pozytywnym nastawieniu ludzi, których spotkamy, udaje się wszystkiego dokonać - mówi prezes fundacji.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Olbrzymie postępy w rozwoju zrobił także trzyletni Bartek. Chłopiec jest w domu od półtora roku. Wcześniej mieszkał w domu dziecka na Drużynowej. Cierpi na wiele schorzeń, ale najpoważniejsze to czterokończynowe mózgowe porażenie dziecięce. Dziś potrafi siedzieć, ma ogromny apetyt, jest pogodny, szybko nawiązuje kontakt i jeździ do przedszkola integracyjnego. Przy jego chorobie każdy, nawet niewielki krok to ogromny postęp.

Fundacja może opiekować się dziewięciorgiem chorych dzieci, co jest bardzo kosztowne. Podopieczni mają zapewnioną opiekę medyczną i rehabilitację. Każde z nich boryka się z inną niepełnosprawnością i potrzebuje specjalnych warunków, sprzętu medycznego oraz indywidualnego programu leczenia. Dlatego fundacja nieustannie potrzebuje pieniędzy. Jedną z ostatnich akcji, która zachęcała do wsparcia tego wyjątkowego domu było „50 Godzin dla Dzieci”.

- Pewnego dnia w fundacji pojawił się uśmiechnięty, młody człowiek z szalonym pomysłem przejechania dla naszych dzieciaków rowerem z Zakopanego na Hel, w dwa dni! Byliśmy zachwyceni - wspomina prezes.

Tym uśmiechniętym i szalonym człowiekiem był Bartek Pierzyński. Jego historia również jest wyjątkowa. Szczegółowo zaplanował treningi, zajął się organizacją sprzętu i ekipy, a także szukaniem sponsorów. W trakcie przygotowań pojawił się poważny problem. Okazało się, że Bartek ma wadę serca, o której nie wiedział. Konieczna była operacja, którą mężczyzna przeszedł na początku roku.

- Gdyby nie ta akcja nie dowiedziałbym się o chorobie. Pomagając dzieciakom, pomogłem też sobie - wspomina Bartek. - Akcja to połączenie mojej ogromnej pasji jaką jest jazda na rowerze z pomaganiem, które daje mi ogromną satysfakcję. Swoim pomysłem podzieliłem się z kilkoma osobami i dalej samo to się jakoś potoczyło.

Trasa liczyła w sumie 820 kilometrów. Bartek wyruszył tydzień temu z Zakopanego by po dwóch dniach dojechać na Hel. - Najtrudniejsze było znaleźć motywację i siłę. Zwłaszcza w czasie drugiej nocy, gdy byłem ponad dwadzieścia godzin bez snu - powiedział nam po powrocie Bartek. - Przez dwa dni spałem trzy godziny. Łatwiej jest mi wymienić co mnie nie boli, bo boli prawie wszystko, ale satysfakcja i radość ze spełnionego zadania są tak ogromne, że przesłaniają każdy ból.

W trakcie akcji „50 Godzin dla Dzieci” i podróży Bartka, przyjaciele fundacji i obce osoby wspierały ją finansowo. Udało się zebrać prawie dziewięć tysięcy złotych, a do zlicytowania był jeszcze rower Bartka i kask z autografem kolarza, Rafała Majki. Dzięki temu podopieczni fundacji będą mogli pojechać na pierwsze ferie zimowe i rozwijać swoje pasje podczas warsztatów tanecznych. - Oprócz miłości i troski, którą im przekazujemy, musimy myśleć o tym, żeby zwiększyć ich szanse na znalezienie rodziny, na normalne życie. Chcemy, żeby potrafiły sobie w życiu poradzić - dodaje Bobińska.

Dzieci mogą być pod opieką fundacji do uzyskania pełnoletności, a gdy uczą się - do 25 roku życia. Sukcesem byłoby, gdyby każde znalazło kochającą rodzinę. To jednak jest trudne, bo nie każdy chce podjąć się opieki nad chorym dzieckiem. Podopieczni, którzy nie dostaną szansy na normalne życie z mamą i tatą, będą musieli zamieszkać w domach pomocy społecznej. - Myślałam kiedyś o tym, by stworzyć taki dom i przejąć nasze dzieci, ale to kolejne duże wyzwanie. Może uda się kiedyś je zrealizować, bardzo bym tego chciała - mówi Jolanta Bobińska.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki