MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Historia i obyczaje: Wynocha, tu będą Niemcy!

Anna Gronczewska
Po spisaniu i przesłuchaniu mieszkańców kierowano do Generalnego Gubernatorstwa
Po spisaniu i przesłuchaniu mieszkańców kierowano do Generalnego Gubernatorstwa reprodukcja: Grzegorz Gałasiński
Łomot kolby w drzwi. Weg! Raus! Zbigniew Fornalski z osiedla im. Montwiłła Mireckiego do dziś ma w uszach te krzyki. Głos mu drży, gdy wspomina wydarzenia z 14 stycznia 1940 roku. 70 lat temu Niemcy wysiedlili z jednego osiedla niemal 5 tysięcy Polaków. Ich mieszkania zajęli Niemcy. Katarzyna Kobro, która także straciła mieszkanie, swoich rzeźb szukała na śmietniku.

Wczoraj minęło siedemdziesiąt lat od wysiedlenia przez Niemców mieszkańców osiedla im. Montwiłła Mireckiego w Łodzi. W ciągu jednego wieczora kazano opuścić swoje mieszkania blisko 5 tysiącom ludzi.

- Była to największa jednorazowa akcja wysiedleń Polaków w Łodzi - mówi dr Joanna Żelazko z łódzkiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej . - Oczywiście nie licząc wysiedleń ludności narodowości żydowskiej.

Budowę osiedla im. Mireckiego rozpoczęto 1 sierpnia 1928 roku. Pierwsi lokatorzy wprowadzili się tu w grudniu następnego roku. Ostatnie bloki postawiono w 1930 roku. Osiedle miało 1023 mieszkania: 487 jednopokojowych, 468 dwupokojowych i 68 trzypokojowych. Mieściły się one w dwudziestu blokach. W okresie międzywojnia było to jedno z najnowocześniejszych łódzkich osiedli.

Zgodnie z założeniami osiedle było nowoczesne, ale nie tanie. Dlatego w tych kwaterunkowych, należących do miasta lokalach, nie zamieszkali robotnicy. Ich lokatorami stali się urzędnicy łódzkiego magistratu, nauczyciele, wojskowi, kolejarze, artyści. Mieszkali tu m.in. rzeźbiarka Katarzyna Kobro, malarz Władysław Strzemiński, Marian Minich, pierwszy dyrektor Muzeum Miejskiego Historii i Sztuki w Łodzi oraz znany malarz i grafik Karol Hiller.

Na osiedle im. Montwiłła Mireckiego rodzina Fornalskich wprowadziła się w 1937 roku. Zamieszkali przy al. Unii 18. W bloku nazwanym "piłą".

- Bo to taki zębaty blok - wyjaśnia Zbigniew Fornalski.

Tadeusz Fornalski, ojciec Zbigniewa, przed wybuchem wojny pracował w magistracie. Był też prezesem POW w Łodzi. Kiedy wkroczyli Niemcy szybko znalazł się na ich liście. Przed 11 listopada pojawili się w domu, by go aresztować, ale wcześniej zdołał się wymknąć do Warszawy.

14 stycznia 1940 roku 8-letni Zbyszek siedział w domu z mamą. Była niedziela. Po osiedlu kręciły się niemieckie patrole, które widzieli przez okno. Słychać było krzyki. Myśleli, że to pojedyncze wysiedlenia jakie miały już miejsce 11 listopada 1939 roku. Około 23.00 usłyszeli łomot do drzwi. Do środka weszło dwóch mundurowych i jeden cywil.

- Słyszałem tylko weg!, raus!, zacząłem płakać - wspomina Zbigniew Fornalski. - Powiedzieli mamie, że ma piętnaście minut, by opuścić mieszkanie.

Po tym czasie wyprowadzili ich z mieszkania. Niewielki dobytek mama pana Zbigniewa zawinęła w koc. Niemcy zaplombowali mieszkanie. Zaprowadzili ich na ul. Praussa. Tam stały samochody, do których załadowano kobiety, dzieci i starszych. Mężczyzn pognano pieszo w kierunku ul. Łąkowej.
Tadeusz Krzemiński miał wtedy rok, jego siostra Ania - trzy lata. O wysiedleniach wie z relacji mamy. Jego ojciec już wtedy nie żył, ale o tym dowiedział się po latach. Pracował w magistracie. 9 listopada aresztowali go Niemcy, a potem rozstrzelali.
- Mama opowiadała, że byłem chory, miałem temperaturę - wspomina Tadeusz Krzemiński. - Wpadli do mieszkania Niemcy i kazali się wynosić. Mama tłumaczyła, że jest sama z dwójką dzieci, prosiła by dali jej trochę czasu. Niemiec machnął ręką i wyszedł...

Tadeusz Krzemiński mówi, że mama poczekała pół godziny. Potem ostrożnie wyszła na ulicę. Auta odjechały. Stali żołnierze, szczekały psy. Razem z dziećmi przeszła przez kordon. Poszła na ul. Jęczmienną. Tam mieszkała jej znajoma.

- Gdyby zabrali nas do obozu na ul. Łąkową, to pewnie bym tego nie przeżył - mówi dziś Tadeusz Krzemiński.

Fornalskich, tak jak innych mieszkańców, zawieziono na ul. Łąkową 4. Przed wojną była tam fabryka Gliksmana, zamieniona na obóz dla wysiedlonych. Spali w wielkich halach, na brudnej od smarów posadzce.

- Rozkładało się na niej płaszcze, koce, miejsca było niewiele, po metrze, półtora - mówi pan Zbigniew. Pamięta, że mama rano wyprowadzała go na dwór i myła śniegiem twarz. To bardzo szczypało, a on płakał. Stojący wokół esesmani pękali ze śmiechu. Nie zapomni też rewizji jakie Niemcy robili w obozie. Kazali mężczyznom stawać na środku.

- Ja też stawałem z nimi i nas obmacywali - dodaje Zbigniew Fornalski.

Wieść o wysiedleniu rozeszła się szybko po Łodzi. Pan Zbigniew pamięta, że pod obóz zaczęły przychodzić rodziny uwięzionych, rzucając przez płot paczki z jedzeniem.

- Od dobrego humoru Niemców zależało czy dostały się w ręce uwięzionych - mówi Zbigniew Fornalski. - Czasem też od sprytu.

W obozie panowała szkarlatyna, inne choroby. Codziennie jakieś dzieci wywożono do szpitala.
Na Łąkowej znajdował się obóz Centrali Wysiedleńczej z Poznania. Więźniów przetrzymywano od kilku do kilkunastu tygodni.

- Po przesłuchaniu, spisaniu danych ludzi tych wysiedlano na teren Generalnej Guberni - wyjaśnia dr Joanna Żelazko. - Głównie w piotrkowskie, opoczyńskie, radomszczańskie, ale też w łowickie i skierniewickie. Były przypadki, że dzieci z obozu przeznaczano do zniemczenia, a innych więźniów wywożono na roboty przymusowe do Niemiec.
Zbigniew Fornalski i jego mama byli w obozie na ul. Łąkowej cztery tygodnie. Władowano ich do pociągu i wywieźli koło Opoczna.

- Nawet nie pamiętam miejscowości, w której się znaleźliśmy - opowiada Zbigniew Fornalski. - Byliśmy tam jeden dzień. Mama wpakowała nas w pociąg i pojechaliśmy do taty, do Warszawy.

Na osiedle im. Mireckiego sprowadzono Niemców mieszkających wcześniej w nadbałtyckich krajach - Łotwie i Estonii. Wprowadzono też niemieckich urzędników.

- Słyszałem, że meble, które zostawili Polacy zgromadzono w suszarniach bloków, a potem sprzedawano je lub rozdawano nowym mieszkańcom osiedla - mówi.

Kiedy wybuchła Władysław Strzemiński wraz z żoną Katarzyną Kobro i córką pojechał na wschód, do Wilejki, gdzie mieszkała jego rodzina. Do Łodzi wrócili po kilku miesiącach. Ich mieszkanie przy ul. Srebrzyńskiej zajmowali Niemcy. Musieli przenieść się na Karolew, nie opodal Dworca Kaliskiego, na ul. Wyspiańskiego. Okazało się, że w piwnicy mieszkania na osiedlu Mireckiego zostały prace Władysława Strzemińskiego. Natomiast rzeźby Katarzyny Kobro Niemcy wywieźli na wysypisko śmieci. Artystka chodziła po wysypiskach i szukała swoich rzeźb. Część znalazła. Oczyściła je, zapakowała na dorożkę i przywiozła do domu. Udało się też odzyskać prace Strzemińskiego. Były schowane przez Niemców. Katarzyna Kobro zabrała je od nich i schowała w piwnicy domu przy ul. Wyspiańskiego. Tam przetrwały wojnę.

Krzemińscy wojnę przeżyli na ul. Jęczmiennej. 19 stycznia 1945 roku Tadeusz i Anna byli sami w domu. Tadeusz znów chorował. Przyszła po nich sąsiadka. W obawie przed bombardowaniami zabrała ich do kanału. Ktoś po linie spuszczał czajnik z gorącą wodą. Potem nastała jasność... Łódź była wolna.

- Zaraz poszliśmy do swego mieszkania - opowiada Tadeusz Krzemiński. - Zobaczyliśmy w nim nie nasze meble. Na stole stała jeszcze kolacja. To świadczy w jakim pośpiechu uciekali z Łodzi Niemcy.
Zbigniew Fornalski wrócił do rodzinnego miasta tydzień po wyzwoleniu. W swoim mieszkaniu znalazł niemiecką mapę Łodzi wydaną w 1940 roku. Ma ją do dziś.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki