Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ich śladami szedł Brunon K. Polscy zamachowcy chcieli zabić głowę państwa

Sławomir Sowa
Zabójca prezydenta Narutowicza do dziś jest idolem fanatyków spod znaku endecji
Zabójca prezydenta Narutowicza do dziś jest idolem fanatyków spod znaku endecji www.nop.pl
Zabić głowę państwa, wysadzić coś w proteście przeciwko systemowi - Brunon K., polski Breivik, nie jest w Polsce prekursorem. Michał Piekarski o mało nie zabił króla, Kazimierz Pułaski innego króla kazał porwać, Eligiusz Niewiadomski zamordował pierwszego prezydenta RP, a Jerzy Kowalczyk wysadził aulę w Opolu.

Inspiratorem Bruno-Bombera był morderca Anders Breivik. Ten model działał też w przeszłości. Michał Piekarski, który o mało nie zamordował króla Zygmunta III Wazy, też miał swojego idola - religijnego fanatyka Ravaillaca, który w 1610 roku zadźgał nożem króla Francji Henryka IV. Wydarzenie to wstrząsnęło ówczesną Europą nie mniej niż teraz zbrodnia, dokonana przez Breivika.

Zbrodnia Ravaillaca nie umknęła uwadze Piekarskiego, szlachcica spod Sandomierza, gwałtownika, prawdopodobnie chorego psychicznie, który od dłuższego czasu hodował w sobie nienawiść do Zygmunta III Wazy. Piekarski miał na koncie zabójstwo królewskiego kucharza i zranienie kilku osób, więc za zgodą króla został objęty nadzorem, czego królowi nigdy nie wybaczył.

15 listopada 1620 roku, jak zwykle w niedzielę, król Zygmunt III Waza szedł wraz z orszakiem na mszę świętą z warszawskiego zamku do katedry. Nagle spod okna ganku wyskoczył napastnik. Osłupiali dworzanie zareagowali dopiero wtedy, gdy król padł na ziemię pod ciosami czekana (rodzaj toporka). Marszałek Opaliński sparował laską kolejny cios, a królewicz Władysław ciął zamachowca szablą. Król broczył krwią, ale rany nie okazały się groźne.

Wtedy nie bawiono się w długie śledztwa. 26 listopada, jedenaście dni po zamachu, w niezwykle okrutny sposób zgładzono Piekarskiego. Próba zamachu na majestat królewski musiała zadziałać prewencyjnie na innych potencjalnych zamachowców. Nie tak jak w przypadku Andersa Breivika. Szczypcami szarpano żywe ciało oszalałego z bólu Piekarskiego, przypalano go ogniem, darto pasy, obcięto ręce, wreszcie - wciąż przytomnego - rozerwano końmi. Ciało spalono, a prochy wystrzelono z działa.

Skutkiem zamachu na króla było wydanie zakazu noszenia czekanów, ale nie tylko. Królewskie służby były już czujniejsze. Kolejny śmiałek, który odgrażał się, że zabije króla, zachował życie, ale skończył w lochu. W kulturze przetrwało zaś po tym wydarzeniu powiedzenie "plecie jak Piekarski na mękach".

Porywacz króla

Ponad 150 lat później o mało życia nie stracił ostatni król Stanisław August Poniatowski, który został porwany przez konfederatów barskich. Dalekosiężny skutek tego wydarzenia był taki, że na liście czołowych bohaterów Stanów Zjednoczonych jest Kazimierz Pułaski. Osobiście nie wziął udziału w porwaniu, ale był kluczową postacią w organizacji porwania. Kiedy sprawa się wydała, Pułaskiemu nie pozostało nic innego jak ucieczka z kraju, zakończona amerykańską epopeją.

Akcja konfederatów barskich odbywała się pod wzniosłymi hasłami ratowania ojczyzny. Nie mogąc pokonać wojsk rosyjskich, w 1771 roku walczący od trzech lat konfederaci dojrzeli do decyzji o porwaniu króla, którego mieli za sługusa Moskali. Decyzję podjął Kazimierz Pułaski.

2 listopada 1771 roku w Warszawie był już oddział spiskowców pod dowództwem Stanisława Strawińskiego. O tym jak dbano o bezpieczeństwo króla świadczy fakt, że Strawiński bez trudu dowiedział się, jakie król ma plany na następny dzień i mógł precyzyjnie zaplanować akcję.

Do napadu doszło wieczorem 3 listopada, kiedy Stanisław August Poniatowski wracał karetą do zamku. Wśród huku strzałów z pistoletów rozpierzchła się kilkunastoosobowa grupa dworzan i lokajów. Walkę podjęło tylko dwóch hajduków. Z podziurawionej kulami karety porywacze wyszarpnęli króla. Podczas próby ucieczki został cięty szablą przez głowę. W pewnym momencie porywacze postanowili się rozdzielić, umawiając się na spotkanie w punkcie zbornym. Grożąc królowi śmiercią, gdyby znów próbował ucieczki, zostawili go z niejakim Kuźmą. A Kuźma, młodzieniec, który wcześniej był gotów zabić władcę, dał mu się przekonać, że nie wypada się na majestat porywać. Król przez posłańca zawiadomił wojsko i było po porwaniu.

Wieść o zamachu na polskiego króla poraziła Europę, czemu trudno się dziwić. Wszak Ludwik XVI został ścięty dopiero 22 lata później. Kuźma, któremu król obiecał łagodne potraktowanie, sypnął wszystkich zamachowców. Proces toczył się w 1773 roku, już po pierwszym rozbiorze. 10 września dwaj zamachowcy zostali publicznie ścięci, dwóch kolejnych dostało dożywotnie wyroki więzienia. Kuźma - skazany na banicję - wrócił do kraju po rozbiorach.

Wyjątkowo paskudnie zachował się Kazimierz Pułaski. Wyparł się organizacji porwania króla, udał oburzenie i kazał uwięzić dowódcę oddziału Stanisława Strawińskiego. Niewiele mu to pomogło. Zorganizowane z patriotycznych pobudek porwanie króla zostawiło na nim odium królobójcy, które uniemożliwiło mu powrót do kraju. Hańbę zmyła z niego dopiero bohaterska śmierć w wojnie o niepodległość Ameryki.

Krwawy malarz

Zamachy na policmajstrów i agentów ochrany, bomby podkładane pod cyrkułami - to nie było nic niezwykłego w zaborze rosyjskim na przełomie XIX i XX wieku. I dało się usprawiedliwić walką o niepodległość.

Niczym nie da się usprawiedliwić mordu na prezydencie niepodległego państwa, wybranym przez demokratycznie wyłoniony parlament. Niczym? Eligiusz Niewiadomski, który 16 grudnia 1922 roku zamordował Gabriela Narutowicza, świeżo wybranego prezydenta RP, w swoim przekonaniu zrobił to z pobudek jak najbardziej patriotycznych. Niewiadomski nie był nawiedzonym młodzieńcem. To 53-letni malarz z dużym dorobkiem, ceniony publicysta i krytyk sztuki.

Atmosferę w Polsce podgrzewały wtedy kolejne tury głosowań na prezydenta, którego wybierało Zgromadzenie Narodowe. Napięcie sięgnęło zenitu, kiedy na placu boju zostali Gabriel Narutowicz popierany przez lewicę, część ludowców i posłów mniejszości narodowych oraz Maurycy Zamoyski, kandydat prawicy. 9 grudnia parlament ku zaskoczeniu endecji wybrał Narutowicza. Narodowcy, z którymi Niewiadomski był związany jeszcze w czasach konspiracji niepodległościowej, z miejsca uznali, że to prezydent komunistów, Żydów i innych mniejszości narodowych. Już 11 grudnia, w dniu zaprzysiężenia, doszło do strzelaniny i bijatyk między bojówkami prawicy i lewicy. Pięć dni później, kiedy prezydent otwierał wystawę w Zachęcie, Niewiadomski oddał do niego trzy strzały z rewolweru. Narutowicz zginął na miejscu. Jego zabójca nawet nie próbował uciekać.

Proces był krótki. 30 grudnia Niewiadomski został skazany na karę śmierci. Podczas procesu wyznał, że chciał zamordować Józefa Piłsudskiego. Jednak naczelnik państwa nie ubiegał się o urząd prezydenta, dlatego cała nienawiść fanatycznego endeka skupiła się na Narutowiczu. 31 stycznia 1923 roku, zanim kule plutonu egzekucyjnego przebiły pierś Niewiadomskiego, krzyknął "Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski!".

Mord potępiły wszystkie partie - mniej lub bardziej szczerze. Narutowicza żegnało pół miliona Polaków, za trumną Niewiadomskiego szło dziesięć tysięcy ludzi. W 1923 roku wydano "Kartki z więzienia" - przemyślenia Niewiadomskiego, które spisał, oczekując na śmierć.

"Nie żałuję niczego, zrobiłem to, co było moim obowiązkiem, moim trudnym, ciężkim obowiązkiem. Spełniłem go twardo i uczciwie. Przez moje ręce przemówiła nie partyjna zaciekłość, tylko sumienie i zelżona godność narodu. Tak jak ja, czują tysiące, tylko nie każdy zrobił to, co stało się moim udziałem.

W Sejmie kluby lewicowe w porozumieniu z żydostwem, stojąc na czele jawnych wrogów Polski, postanowiły za wszelką cenę nie dopuścić do prezydentury człowieka niezależnego. Potrzeba im było człowieka chwiejnego, uległego, dającego się powodować. W takim chcieli mieć powolne narzędzie matactw politycznych i gwarancję utrzymania kraju w stanie dotychczasowej anarchii.

Udało im się przeprowadzić swojego kandydata głosami żydostwa przeciw większości polskiej. Narutowicz nie zorientował się i wybór przyjął. Przeciwko tym hańbom trzeba było zaprotestować głośno i silnie, bronić majestatu Rzeczypospolitej sponiewieranego przez ciury. Czy miałem do tego prawo? Miałem prawo i obowiązek". Brzmi dość współcześnie.

Bombardier z Opola

Okres PRL nie obfitował w próby spektakularnych zamachów. Bohaterem najbardziej znanego, choć bezkrwawego, był Jerzy Kowalczyk, który w nocy z 6 na 7 października 1971 roku wysadził w powietrze aulę Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu. 7 października w auli miała odbyć się akademia z okazji Dnia Milicjanta. W programie było m.in. odznaczenie milicjantów i esbeków, "zasłużonych" w krwawej pacyfikacji robotniczych protestów na Wybrzeżu.

Kowalczyk pochodził z małej wioski między Warszawą a Ostrołęką. Wyrzucono go ze szkoły zawodowej za spalenie dokumentów i legitymacji Związku Młodzieży Polskiej. Kiedy starszy brat Ryszard skończył studia na Politechnice Opolskiej, gdzie później się doktoryzował, Jerzy podążył za nim.

Do zamachu, który miał być swego rodzaju demonstracją polityczną, Jerzy przymierzał się od dawna. Od jesieni 1970 roku na polach koło rodzinnej wioski wybierał trotyl z niewypałów i wykręcał zapalniki. Wszystko to zwoził do Opola. W piwnicach auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie często odbywały się partyjne spędy, zgromadził 125 kilogramów trotylu, podłączył zapalniki i poprowadził przewody do damskiej toalety w części warsztatowej. Jak później twierdził, był gotów zdetonować bombę już podczas wizyty premiera Józefa Cyrankiewicza 13 i 14 marca 1971 roku. Jedno podkreślał - nigdy nie miał zamiaru wysadzać auli wraz z ludźmi.

Ostatecznie przełożył zamach o kilka miesięcy, czekając na akademię milicyjną. W nocy 6 października zakradł się do budynku. Musiał zrobić tylko jedno - połączyć druty bomby. 40 minut po północy potworny huk zbudził pół Opola. W auli zarwała się podłoga, wyleciał w powietrze dach.

Początkowo milicja podejrzewała, że to dywersja miejscowych Niemców. Przesłuchano kilkaset osób, w końcu wytypowano braci Kowalczyków. W przesłuchaniach milicja i SB skojarzyły antykomunistyczne nastawienie Jerzego, z którym wcale się nie krył i jego zamiłowanie do materiałów wybuchowych. Ostatecznych dowodów dostarczył podsłuch, zainstalowany w domu braci. Aresztowano ich 29 lutego 1972 roku.

Wyrok zapadł 8 września tego samego roku. 30-letni Jerzy dostał karę śmierci, jego starszy brat, którego oskarżono o współudział, 25 lat więzienia. Naciski Kościoła i apele (podpisane m.in. przez Daniela Olbrychskiego, Stanisława Lema, Wisławę Szymborską), sprawiły, że Rada Państwa okazała łaskę, zamieniając Jerzemu karę śmierć na 25 lat więzienia.
Ostatecznie obaj bracia opuścili cele w połowie lat 80., w wyniku kolejnych amnestii.

Sławomir Sowa
Korzystałem m.in.z książek: Rafał Róg "Polscy królobójcy", Jacek Wegner "Bez świadków historii. Historia Jerzego i Ryszarda Kowalczyków", Hanna Widacka "Zamach na Zygmunta III Wazę (Spotkania z Zabytkami, 2/2005 r.).

Zapisz się do newslettera

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki