Sztuka Jolanty Janiczak powstała na zamówienie Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Boska Komedia" - spektakl jest koprodukcją festiwalu i "Nowego". Palimpsestowy tekst jest kolażem stylów, wątków i odniesień, zdarzenia mieszają się z filozofującymi tyradami a la Witkacy, bluźnierstwo - z modlitwą. Co nie znaczy, że nie można wyłapać jego głównych myśli.
Jesteśmy w świecie, którego ramy rozsadził wojenny kataklizm. Zdarzenia rozgrywają się w bliżej nieokreślonej przestrzeni podobnej do frontowych okopów, tyle że wypełnionych resztkami przedmiotów ze świata "sprzed wybuchu": fotele, łóżka, automat do gry - oto śmietnik rzeczywistości, który udanie tworzy scenografia Małgorzaty Szydłowskiej. Tu drogę do świętości rozpocznie Lenny (gościnnie Daniel Chryc), który porzuca matkę (Beata Kolak) i trafia między domniemanych żołnierzy, którzy pchani wojennym chaosem oddają się perwersyjnym grom i zabawom. Pod wpływem bezmyślnego bestialstwa Lenny dozna objawienia (lub tylko samozwańczo uzna się za jurodiwego, świętego szaleńca). Kim jest i czy to co ma do powiedzenia interesuje ludzi?
Groteskowa, po młodopolsku myślowo przeładowana sztuka Janiczak otrzymała na scenie jeszcze jedną warstwę sensów, a praca wykonana przez reżysera jeszcze bardziej komplikuje odbiór. Odnosi się wrażenie, że rzucają oni widzom ogrom myśli, a co kto złapie, to jego.
W "Karle..." nie brakuje mocnych scen, czasem o charakterze profanacji, jak u pisarza-filozofa Georges'a Bataillle'a łączących erotyzm z perwersyjnym ekscesem i sacrum. Grany przez Piotra Trojana Generał (świetnie prowadzona postać) wygrzebuje z ziemi ludzkie kości, bawi się nimi z dziecięcą naiwnością lub stymuluje Sally (Mirosława Olbińska), Lenny doświadczy zaś obmycia w ziemi cmentarnej. Przyklaskiwać można niektórym pomysłom Rubina, dzięki którym oglądający te sceny może poczuć się nieswojo. Innym duchowym ojcem duetu Janiczak-Rubin jest zapewne malarz Francis Bacon - bo czy przez ciało, cierpienie można osiągnąć transcendencję?
Godny pochwały jest też pomysł gry z iluzyjnością spektaklu, konsekwentny, uzasadniony w całym jego przebiegu, aż po finał, gdzie wybrzmi najpełniej. To moment, w którym świat na scenie, przemieniony ręką jurodiwego, zaczyna się zwijać i powracać do dawnej, niedoskonałej formy. Wieszczenie, że "to miasto za godzinę przestanie istnieć" (jak realnie brzmi to w Łodzi) i czas zrobić coś ze swoim życiem, ustępuje miejsca dawnemu, uspokajającemu odwlekaniu myśli o katastrofie.
Z kolei Katarzyna Żuk, grająca Martę, która przez umęczenie ciała chce doświadczyć kontaktu z absolutem (lub tylko zagłuszyć w sobie świadomość samotności śmierci) przez cały niemal spektakl biegnie na elektrycznej bieżni. Zmęczenie, jakiemu ulega aktorka jest realne.
Gra z iluzyjnością decyduje też o całej formie scenicznej, która jest czymś na kształt daleko posuniętego eksperymentu. Spektakl brata się tu ze swego rodzaju performancem, co jest ciekawe także od strony aktorskiej, bo wymaga samozaparcia, wiary i mocnego warsztatu. Do gry włączona jest nawet inspicjentka, a widownia jest tak pomyślana, że nie wszyscy widzowie mogą oglądać wszystkie sceny. Irytujące? Z pewnością. Ale nieprzypadkowe. Dlatego trudno uznać "Karła..." za porażkę, choć nie zadowala poziom osiągnięty przez twórców. Chciałoby się, by spektakl - efekt pracy intelektu, działał nie tylko na emocje widza, ale i jego intelekt. Bo nawet labirynt myśli współczesnego świata nie zawsze trzeba oddawać nadmiarem środków.
"Karzeł..."pokazuje, że pchanie teatrów ku kooperacjom (czyli poszukiwaniu pieniędzy) w czasie gdy miejscy urzędnicy potrafią jedynie obcinać budżety, nie musi kończyć się sukcesem. W przypadku "Nowego" kooperacja przy "I Ifigenii" dała spektakl wyjątkowy, "Karzeł..." jest... tylko ciekawy.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?