MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Koreańskie sieroty w Polsce. Pani Mamo, kocham Cię!

Dariusz Piekarczyk
Koreańskie sieroty w Polsce. Pani Mamo, kocham Cię!
Koreańskie sieroty w Polsce. Pani Mamo, kocham Cię! Archiwum rodziny Gotkowiczów
W latach 50. XX wieku blisko 1,5 tys. koreańskich dzieci wychowywało się w Polsce. Były to w większości sieroty. Ich rodzice zginęli podczas wojny koreańskiej. Dzieci pochodziły z Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, czyli komunistycznej Północy.

Najwięcej, ponad 1 tys. małych Koreańczyków, przyjechało w 1953 r. do Płakowic koło Lwówka Śląskiego na Dolnym Śląsku (obecnie Płakowice są częścią Lwówka). Małymi Koreańczykami opiekowało się ponad 300 osób. Było też 20 opiekunów z Korei. Dzieci zamieszkały w starym poniemieckim szpitalu psychiatrycznym. Kompleks składał się z domów dla dzieci, szpitala, budynków administracyjnych i szkoły. Były nawet basen oraz korty.
Na zorganizowanie ośrodka, głównie na remonty, ówczesny rząd przeznaczył ponad 8 mln zł, natomiast na jego prowadzenie przeznaczono prawie 6,3 mln zł. Dlaczego akurat Płakowice? Pewnie dlatego że to jedna z zapomnianych przez Boga i ludzi miejscowości na ziemiach odzyskanych.
Do Płakowic trafili także Wiesława Banachiewicz z Łuszkowa koło Horodła oraz Zdzisław Gotkowicz z Chojnego koło Sieradza (zmarł około tygodnia temu i pochowany został w swojej rodzinnej miejscowości). W tamtych czasach obowiązywały nakazy pracy i dlatego oboje tam właśnie trafili na początku lat 50. XX wieku. Ona po skończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Hrubieszowie skończyła także pomaturalną szkołę we Wrocławiu, została felczerem i mogła leczyć ludzi. On miał za sobą klasę pedagogiczną w piotrkowskim Liceum Kazimierza Wielkiego. Do Płakowic trafił z Stanisławem Kuliberdą spod Błaszek i Stanisławem Figatem z powiatu sieradzkiego.
Pani Wiesława pracowała w Płakowicach w tzw. szpitaliku, Zdzisław był wychowawcą.
– Tam właśnie zmieniło się ich życie – rozpoczyna swoją opowieść Jacek Gotkowicz, syn Wiesławy i Zdzisława. – Zakochali się w sobie, a potem pobrali. To był najpiękniejszy okres ich życia – w ośrodku, o którym mówili, że tam zawsze świeciło słońce.
Początki były jednak niezwykle trudne. Cóż, zderzenie dwóch różnych światów, kultur.
– Rodzice opowiadali, że dzieci początkowo nie mogły się przestawić na polskie jedzenie – mówi pan Jacek. – Nie chciały jeść chleba, brakowało im głównie ryżu. Bywało i tak, że chodziły do lasu i zbierały korzonki, a nawet robaki. Z czasem jednak zaakceptowały kuchnię polską. Większość z nich po raz pierwszy w życiu jadła czekoladę. Dostały porządne ubrania. To były lata 50. XX wieku, czyli czas powojennej biedy. W kraju było trudno o czekoladę.
Dużą wagę kierownictwo ośrodka przywiązywało do opieki zdrowotnej. Dlatego też uruchomiono tzw. szpitalik. Mali Koreańczycy jeździli także leczyć się do Wrocławia.
W szpitaliku pracowała pani Wiesława. – Mama wspominała zwłaszcza Kim, jedną z dziewczynek – mówi pan Jacek. – Bardzo się z nią związała. Dziewczyna zmarła, bodajże w wieku 13 lat, na białaczkę. W rodzinnym archiwum zachowało się zdjęcie, jak pielęgniarka Alicja Gurgul, zwana przez wszystkich ciocią, pochyla się nad leżącą na łóżku dziewczyną. Kim nie udało się uratować, zmarła i jest pochowana na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu.
Osoby pracujące w ośrodku wspominają tamten czas z nostalgią.
– Wszyscy byli tam jak jedna wielka rodzina – tłumaczy pan Jacek. – Proszę sobie wyobrazić, że nikt tam nie zamykał drzwi od domu. Nie było mowy o kradzieżach, rozbojach.
Zdarzały się też w Płakowicach miłości polsko-koreańskie, i to wielkie. Bez happy endu jednak. Jak choćby wychowawczyni Krysi i nauczyciela Junga. Kiedy się okazało, że dziewczyna zaszła w ciążę, Koreańczyka od razu odesłano do Azji. Na nic zdały się interwencje szefostwa ośrodka, petycje pisane przez polski i koreański personel. Nic nie pomogło...
W Płakowicach były dwie szkoły podstawowe. Część dzieci uczęszczała do Szkoły Podstawowej w Szklarskiej Porębie. Koreańczycy byli zdolnymi uczniami. W mig łapali język polski. Szefowie ośrodka dbali także o ich rozrywkę. Zabierali do kina w Lwówku Śląskim. Wyświetlano im zazwyczaj filmy o ojczyźnie.
Dzieci przywiązywały się do swoich wychowawców. Zwracały się do nich ?pani mama", ?pan tata". Niektórzy z Polaków myśleli poważnie o adopcji. Przyszła jednak późna jesień 1958 r.
– Pewnego dnia gruchnęła w ośrodku wieść, że dzieci wracają do Korei – mówi pan Jacek. – Płakały dzieci. Płakał personel, który zorganizował zbiórkę pieniędzy i kupił małym Koreańczykom upominki. Potem okazało się, że koreańscy opiekunowie zabrali im te podarunki.
Prawdziwa tragedia dzieci rozpoczęła się już w Korei. Ich tęsknota przejawiała się w listach, pisanych zresztą całkiem poprawną polszczyzną. Niektóre zachowały się u państwa Gotkowiczów.
?Teraz to my od dawna żałujemy smalca. W całej Korei nie ma tłuszcza. W tej szkole, gdzie ja jestem, ani razu nie dali nam troszeczkę mięca. W święta też nie dają. W Korei jedzą kukurydzę i to też mało".
Dzieci tęskniły za Polską, czego zresztą nie kryły: ?Ja nie chcę zapomnieć polskiej mowy i jak pani mama może, to prześle mi książkę ?Wyspa Robinsona Kruzoe" i zdjęcie z Ewą. I żebym wiedział wiadomości polskie, to prześle mi gazety i Płomyczek".
Albo inny list: ?Idę do wojska, bo każdy Koreańczyk chce służyć w wojsku jak jeden mąż. Jak wrócę z wojska, pójdę do szkoły marynarki handlowej. To może kiedyś będę w Polsce i przywiozę pani mamie prezent".
Niestety, nie wiemy, jaki był los dzieci. W 1962 r. korespondencja nagle się urwała.
– Rodzice próbowali dochodzić, dlaczego, ale kamień w wodę – wspomina pan Jacek. – Do Płakowic jeździliśmy i jeździmy. Najpierw z rodzicami. Dziś zabieram tam swoje córki. ą

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki