Szczęśliwy jednak, kto pamięta ''39 stopni'' reżyserskiego duetu Połoński i Staniek, spektakl sprzed roku, w którym zespół aktorów z ul. Legionów pokazał jak może wyglądać współcześnie komedia. Po zapowiedziach ''Matki brata...'' wierzyłem, iż zobaczymy rzecz równie solidną, a do tego mądrą i błyskotliwą. I nieco się pomyliłem.
Linię fabularną sztuki, nieszczególnie oryginalną, potraktowano jako pretekst, by opowiedzieć o sprawach uniwersalnych. Do luksusowej kliniki (wiadomo, zagapiamy się w ''szpitalne'' seriale, więc w teatrze też mamy mieć szpital, i basta) trafia w dniu swych 70 urodzin Wincenty Laskus (Mirosław Henke), autor poczytnych powieści, tęgi kobieciarz. Stopniowo do łóżka chorego zjeżdża najbliższa rodzina: żona, syn i synowa, wnuczek. Będzie to dla nich szansa, by zweryfikować sądy o sobie, poczuć wartość łączących ich więzi. Wincenty okazuje sie jednak symulantem, a jego prawdziwy kłopot ma związek z dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Pal licho fabułę! Nawet o oczywistościach mówić trzeba tak, by wciskało w fotel. Także ze śmiechu. W tym już głowa reżysera, by na scenie cały zespół ozłocił nawet nienajlepszy tekst.
Tymczasem, pierwszy i największy gwóźdź do teatralnej trumny wbił autor scenografii Wojciech Stefaniak. Scenografia i owszem, dość umowna... więc umówmy się, że raczej do poprawki. Czym są bowiem te szklane ścianki działowe i te nadbudowy nad głowami aktorów? Po co są, skoro nie zostają w żaden sposób wykorzystane?
Ściana szkła spycha aktorów w kierunku proscenium, gdzie rozciągnięci od kulisy do kulisy prowadzą swe rozmowy, ''przechadzają się / swym kamaszkom przyglądają się''. Niby jest dynamicznie, niby wesoło, a... jakoś smutno. Aktorzy dwoją się i troją, a jedyne co pozostaje im po pracy z młodym reżyserem, to świadomość wpisania się w kanon dość przeciętnych produkcji ''Powszechnego''.
Marek Ślosarski (Zygmunt, syn jubilata) dobrze odnajduje się w roli potomka odrzucającego życiowe wybory ojca . To aktor, który nie schodzi poniżej dobrego poziomu, jedna z wyraźnych osobowości scenicznych w ''Powszechnym'' i zawsze ogląda się go z radością. Całkiem zaś nie został wykorzystany spory potencjał Jakuba Firewicza. Krawat i klapki to trochę za mało na zbudowanie roli (gdzie był reżyser?). Co gorsza, po godzinie (''Matka brata...'' trwa niemal dwie) można odczuć spadek wiary w spektakl u wszystkich aktorów.
Plusy przedstawienia? Dostrzegam jeden - spory śmiech na widowni. Lecz nie jest to śmiech zdrowy i czysty. To naśmiewanie się, bo oto 70-letni dziadek nieopatrznie spłodził sobie potomka, a zdający maturę wnuczek wyraźnie ma coś z geja. I nawet detektywa wynajęto, by zbadał sprawę!...
W tekście czuć dobre tempo, a dynamika i rytm dialogów jest najwyższych lotów. To maszynka do produkcji śmiechu, której nie dostarczono istotnej treści. W pewnym momencie nie interesuje nas o co chodzi, nawet nie chcemy tego dociekać. I co chwila natykamy się na jakąś językową niestosowność, niezborność stylu.Geje to w języku dziadka ''pederaści homo'', jak trzeba chlasnąć przysłowiem, to koniecznie grubym ''Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści''.
Humor opiera się tu na naigrywaniu ze stereotypów dotyczących wiary (Greta, żona Wincentego jest bardzo pobożna), młodzieńczej miłości i inicjacji seksualnej.
- Spalcie mnie - mówi w jednej ze scen Wincenty. Czy przed powierzeniem tekstu ''Powszechnemu'' Juliusz Machulski powinien spalić rękopis sztuki, napisać ją jeszcze raz, spalić znów, napisać i dopiero wtedy pomyśleć nad jej wystawieniem? Być może. Przed nami cały sezon. Prawda, że będzie już tylko lepiej?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?