Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Rigoletto" w Teatrze Wielkim w Łodzi: Zdawkowa reżyseria i piękna muzyka w ładnych kostiumach [RECENZJA]

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Aleksandra Borkiewicz
Aleksandra Borkiewicz Joanna Miklaszewska
Premiera „Rigoletta” Giuseppe Verdiego w Teatrze Wielkim w Łodzi okazała się widowiskiem pierwszorzędnie poprowadzonym przez dyrygenta, ze śladową reżyserią, która dzięki temu nie przeszkadzała w odbiorze muzyki.

Sobotnie przedstawienie „Rigoletta” wzbogaciły niespodziewane emocje, związane z niedyspozycją występującego gościnnie w głównej roli wybitnego barytona Andrzeja Dobbera. Przed spektaklem publiczność usłyszała, że solista rankiem obudził się „bez głosu”, jednak ponieważ był to jego pierwszy występ w operze na scenie łódzkiego Teatru Wielkiego, postanowił zaśpiewać. Na szczęście, olbrzymie doświadczenie i artystyczna klasa sprawiły, iż kłopoty były niemal nieodczuwalne i nawet, gdy brakowało nieco mocy, w miarę rozwoju akcji rozpłynęły się na tyle, że gdy Andrzej Dobber po przedstawieniu wyszedł do oklasków, publiczność wstała i dziękowała śpiewakowi, a także realizatorom i pozostałym wokalistom zgromadzonym na scenie długimi owacjami na stojąco.

Andrzej Dobber zaimponował zdecydowaniem oraz wyrazistym oddaniem złożoności charakteru i sytuacji Rigoletta: od dworskiego cynizmu i podłości, wynikających z zasady „gdy trafiłeś między wrony...”, po czułość i wielką miłość do jedynej córki Gildy, którą wszelkimi siłami próbuje chronić przez zagrożeniami, niesionymi przez księcia i jego otoczenie. Andrzej Dobber z łatwością zmieniał nastroje, gorzej było z wchodzeniem jego postaci w relacje z innymi bohaterami. Szczególnie surowo wypadło to w przypadku Gildy, w wykonaniu Edyty Piaseckiej. Efektownie śpiewająca solistka (choć można mieć wątpliwości, czy to głos i technika do tej akurat partii), nie błysnęła aktorstwem, w jej wykonaniu zabrakło „duszy”. Zarówno Dobber, jak i Piasecka nie wytworzyli między sobą na scenie więzi, która dodałaby wokalnym popisom emocji i psychologicznej głębi.

Znakomicie zaś poradzili sobie z tym śpiewający w niedzielę Zenon Kowalski i Hanna Okońska (wspaniała, utalentowana dziewczyna) - tu mieliśmy całą gamę wzruszeń, zaangażowania i porywającej interpretacji. A przy tym przejmującej i nienagannej od strony wokalnej. Do wokalno-aktorskich sukcesów inscenizacji zaliczyć jeszcze należy obu Sparafucile’ów, czyli Rafała Pikałę i Grzegorza Szostaka.

W pierwszej premierze jako książę Mantui wystąpił pochodzący z Korei Południowej Marco Kim, obdarzony urodziwym, przyjemnym głosem. Zaczął nie najlepiej (może to trema), ale potem świetnie się rozśpiewał i błyszczał w kolejnych ariach. Ma też w sobie ten rodzaj scenicznego wdzięku, który sprawia, że można było uwierzyć, iż rozkochuje w sobie kobiety, choć trudno go uznać za charakterystycznego lekkoducha i drania, traktującego kobiety jedynie jako następujące po sobie zdobycze. Marco Kim pomógł sobie tym, w co wyposażyła go natura, jednak zabrakło bardziej skomplikowanego poprowadzenia tej postaci, wydobycia żaru w wyznaniach miłości (nawet, gdy są fałszywe). Jeszcze mniej przekonująco pod tym względem wypadł książę niedzielny, Łukasz Załęski.

I to może dziwić najbardziej, bo przecież reżyserem jest Paolo Bosisio, Włoch, czyli moglibyśmy się spodziewać legendarnej wręcz namiętności. Tymczasem byliśmy świadkami reżyserii zdawkowej, mocno umownie traktującej to, co się dzieje na scenie, bardziej wyrażonej w teorii niż rzeczywistym scenicznym napięciu (ale brawa za reżyserię świateł). Umowność miejsca akcji, a i uniwersalizm historii dwóch miłości- Gildy do księcia i ojca do córki - podkreślały dekoracje Domenico Franchiego. Najlepiej zadziały na początku trzeciego aktu, gdy za pomocą prostych, geometrycznych rozwiązań zbudowano dom Sparafucile’ego. W warstwie plastycznej największym zwycięstwem są jednak bogate, piękne i celnie charakteryzujące postaci kostiumy Zuzanny Markiewicz.

Lecz mistrzostwo łódzki „Rigoletto” osiąga na poziomie muzycznym. Maestro Tadeusz Kozłowski, po raz nie wiadomo już który zresztą, wspaniale towarzyszy solistom, bajecznie buduje emocje, barwy, dopieszcza każdą nutę, wydobywając z orkiestry to, co najlepsze (dobrze wypadł też chór, kierowany przez Macieja Salskiego). I czyni ukłony wobec widzów oczekujących przebojów - uwypuklając jedną z najprawdziwszych arii w historii opery, „La donna e mobile”...

Laureat Tony Andrew Garfield: Musimy trzymać lustro skierowane na czasy, w których żyjemy. Inaczej marnujemy czas nas wszystkich

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dzienniklodzki.pl Dziennik Łódzki